Читать книгу: «Józki, Jaśki i Franki», страница 6

Шрифт:

Rozdział dziewiętnasty

Listy. Kochani rodzice, czego i wam życzę. Pan nie umie listów pisać. Echo domu.

Nie można pisać o kolonii i nie wspomnieć choćby w krótkości103 o listach. Toć104 codziennie choć kilku chłopców listy otrzymuje, a piszą je z wielkim hałasem, wielkimi przygodami i licznymi skargami raz jeden w tygodniu.

– Proszę pana, on zabrał mi pióro, nie chce dać atramentu, zamazał, kleksa zrobił, pcha się, przeszkadza, zagląda…

Kto wie, jak trudno dwom chłopcom przy stole zgodnie się posługiwać jednym kałamarzem, ten kłótnie przy pisaniu listów musi uważać za tak naturalne jak zamykanie oczu, gdy się zasypia, lub wycieranie nosa, gdy się ma katar.

– Proszę pana, on mnie ciągle trąca.

– Ja go wcale nie trącam, tylko on pisać nie umie, kozaków nasadził i teraz mnie się czepia.

– Proszę pana, on pisze: kochani rodzice, czego i wam życzę, a nie napisze: jestem zdrów.

– Bo mi się tak podoba, a ty sobie odejdź.

Zaglądanie do cudzych listów nie należy do dobrego tonu, ale opuszczanie: jestem zdrów, jest upodobaniem co najmniej dziwnym.

– Proszę pana, ile ja ważę, bo zapomniałem, a chciałem napisać.

I pisze zadowolony:

„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Jestem zdrów, ważę pięćdziesiąt siedem funtów105 i chodzę do lasu, i kąpię się, i jestem zdrów”.

– Głupi, dwa razy pisze, że jest zdrów.

– No to co? Bo zapomniałem…

I tu jak w Michałówce ten i ów zwraca się do pana z prośbą o napisanie listu.

– Nie chodź do pana, pan tak zmęczy, jak ma list napisać.

Ale Tomek woli – bo będzie ładniej.

– Napisać, że cię kucharka pomywakiem z kuchni wygoniła?

– Nie, tylko że grzyby w kuchni suszę.

– A że ci dyżurny kazał śmieci w zupę nawkładać?

– Eee, takie głupstwa.

– A że rwałeś ostrą trawę i palec skaleczyłeś?

– Ooo, biedne dzidzi, w paluszek mu się kukusio zrobiło.

– Odejdźże! – Tomek jest już zły, że poszedł do pana.

– A bratu się w liście pokłonić?

– Eee, kłaniać mu się tam znowu.

– A może ucałować?

– Jeszcze czego?

Ten pan zupełnie listów pisać nie umie. Najlepiej iść do pana, żeby poliniował, a potem poprosić chłopaka…

Stefan Frankowski pisze, a Kazik Frankowski chodzi mu pióro maczać – i ani się biedak nie domyśla106, że brat kreśli na niego fatalny akt oskarżenia:

„Kochani Rodzice, jesteśmy zdrowi, ja ważę pięćdziesiąt dziewięć funtów, a Kazik pięćdziesiąt dwa i Kazik źle się sprawuje. Jemy pięć razy dziennie i Kazik lata za chłopakami, i woła: »Ośla głowo!«, i wszystkich zaczepia, i Piechowicz chce go oddać do sądu. Czy Jadzia jest zdrowa i niech mama napisze, żeby był grzeczny. Do widzenia”.

A ukończywszy list, Stefan powiada:

– Poczekaj, dostaniesz ty od mamy.

Różne nowiny są w listach dzieci:

Chodzimy na jagody, śpiewamy, a pan B. gra na skrzypcach, sypialnia jest taka czysta, że ani jednej pluskwy nie ma w łóżku, dostałem piątkę ze sprawowania, mięso tu się i107 co dzień, tylko w piątek to się nie i mięsa.

„Widywamy108 się ze Stachą – pisze Janek. – Stacha odebrała wczoraj list i przybyło jej cztery fonty i całuję ręce tatusia i mamusi sto milionów razy”.

Są i skargi w listach: chłopcy się przezywają, biją, domki psują. Smutno mi przez mamy i przez taty.

Są pytania w listach: czy stryjo znalazł robotę, czy Maniusi wrzód pękł, czy Januś jest już zdrów, czy były już chrzciny i jak się malutki nazywa?

Są w listach i zlecenia: niech Wicuś nie pisze, bo go nie mogę przeczytać, niech Polek przyniesie mi na stację nową czapkę, niech mama pokłoni się wszystkim z całego korytarza.

A pułkownik Suchta zapytuje, czy Karola zmienia książki w czytelni, bo jak nie, to niech go wypisze z czytelni, bo nie wolno dłużej jak109 dwa tygodnie książek trzymać.

W listach rodziców są rady i napomnienia: bądź grzeczny, słuchaj się pana – i wiadomości, najczęściej wesołe, żeby dzieciom nie psuć zabawy.

Tatuś zdrowszy, Maniek pracuje i ma obiecane pięć rubli na miesiąc, a Władzia pisała do Kielc, żeby Karol przysłał buty na zimę, bo te są już podarte i zimy nie przetrzymają.

Czasem tylko: moje zdrowie nie bardzo – użali się matka. – Państwu Szpakowskim umarł ten maluchny chłopczyk! – I troskliwe pytanie: czy ci nie smutno, nie tęskno za domem?

Czasem w domu ktoś tęskni.

„Wracaj już – pisze z Warszawy Stefan do brata – bo nie mam się teraz z kim bić”.

Raz Jakubowski, i o tym osobno się wspomnieć godzi, napisał, że jest mu wesoło, tylko czasem wieczorem „nawiedza go tęsknota, myśli lecą do ukochanych”.

Ach, jak niecierpliwie chłopcy oczekują listów z domu.

Kiedy trzej bracia Gajewscy otrzymali kartę, każdy chciał ją pierwszy przeczytać, pobili się, kartę rozdarli, potem się dopiero pogodzili, złożyli ją i przeczytali nie bez trudu, bo była zgnieciona.

Boćkiewicz, kładąc się do łóżka, co wieczór to samo pytanie zadaje:

– Proszę pana, pan znowu powie, że ja jestem nieznośny nudziarz i że pan już ze mną nie może wytrzymać, ale niech pan powie, jak się panu zdaje: czy ja jutro dostanę list?

– Pięć listów jutro dostaniesz, tylko kładź się prędzej i śpij.

– Pan tak mówi tylko, żeby się ode mnie odczepić – ciągnie Bociek, uklepując już po raz dziesiąty poduszkę i prostując jakąś fałdę na prześcieradle.

Aż dopiero chłopak który huknie na niego:

– Bociek, położysz ty się czy nie? Przez niego pan bajki nie może zacząć!

Podczas pisania listów obowiązkowo ktoś co tydzień wylewa atrament. W drugim tygodniu wylał atrament Balasiński, ten sam, który w wojnie pierwszy się rzucił do ataku.

Rozdział dwudziesty

Na polance. Palant, wąż i warcaby. Bajki o smoku.

Między laskiem kolonijnym a dużym lasem ciągnie się polanka. Jeśli pogoda niepewna albo czasu już nie ma na spacer w głąb lasu, wychodzi się na polankę i każdy robi, co chce.

Część chłopców gra w palanta. Jedni tracą metę w palancie, drudzy zarabiają. Tu są matki, bachory, półmetki, ściery, wykupy, dogrywki; tu krzywe nie idą; tu są tacy, co świecę jedną ręką łapią, a inni wołają:

– Nie łap, sparzysz się.

Tu piłki giną, pękają, tu ktoś głupi się wkręci, przez niego metę się traci; inny przeszkadza, umyślnie się nadstawi, żeby metę odebrać. A ci, co metę wzięli, do góry czapki rzucają na wiwat…

Gdzieś na ustroniu wyścigi, berek kucany albo drewniany, a wreszcie – latawiec.

Wiatr silny, latawiec dobrze pójdzie w górę – latawiec wielki, z płótna na ramce z deseczek, z ogonem na trzy łokcie110 chyba.

– Pójdzie?

– Nie pójdzie!

– Pójdzie!

– O, idzie!

– O, spada!

– Niedobry wiater111.

Wiatr dobry, tylko latawiec nie ma wagi w ogonie. Cztery płócienne czapki przywiązuje się do ogona, żeby miał wagę.

– Teraz pójdzie.

– O, idzie.

– O, jak idzie równiutko.

– Pociągaj za sznurek.

– Nie ciągnij.

– O, jaki malutki.

– A jaki ogonek.

– A czapek już wcale nie widać…

– Chciałbym być taki wysoki jak ten latawiec.

– Może jeszcze urośniesz, poczekaj…

Tam znów węża robią chłopcy: biorą się za ręce, dwudziestu, trzydziestu, najsilniejsi prowadzą, zakręcają, rozwijają węża; im kto bliżej końca, tym mu trudniej nadążyć, aż cały ogon – z dziesięciu chłopaków – urwie się z rozmachem i poprzewraca.

Tu i ówdzie rozłożyli się na trawie, grają w warcaby i młynek, a przezorniejsi z góry wymawiają112:

– Bije się w tył czy nie bije?

– Z chuchami gramy czy bez chuchów?

– Tylko wymawiam: podpowiadać ani oszukiwać nie wolno.

Z początku brano książki na polankę, ale raz Achcyk zgubił książkę, gdzie było od samego początku o dzikich ludziach, a potem o pogrzebie szczura, a dalej już zapomniał, co było, bo dalej nie czytał jeszcze. Wydano więc zakaz brania książek do lasu. Ale Achcyk znalazł książkę i jeszcze cudzą czapkę znalazł w procencie, i Wiktor Mały wziął zabawki i książki pod swoją opiekę, więc znów wolno je brać na polankę.

Jakubowski czyta o kuropatwach, o weselu zięby, o jeżu.

– Jeż żywi się pędrakami.

– Widzisz: tobą się żywi, bo ty pędrak.

– Przestań!

– Cicho bądź!

– Nie przeszkadzaj!

Ale najgorzej, jak który113 przy bajkach przeszkadza…

W Michałówce najpiękniejsze bajki opowiadał Najmajster, w Wilhelmówce – Kaza. Nie znaczy to, by i inni nie umieli opowiadać; ale albo nie tak ciekawie, albo nie tyle, albo nie takie długie.

– Więc słuchajcie.

Zaczyna słuchać zwykle niewielu; ale coraz to ktoś przystanie, potem przyklęknie, potem usiądzie – i powiększa się grono słuchaczy.

– Nie pchajcie się, bo mówić nie można.

Czasem zbliży się ktoś w połowie bajki, ale zna początek lub się domyśli; albo nie może się już połapać i zasmucony odchodzi; albo na następną czeka, nudzi się tymczasem i słuchać innym nie daje.

Czasem biegnie ktoś z ważną nowiną, widzi, że bajka, milknie i szybko odchodzi.

– „Więc królewna idzie… idzie… idzie przez las, ale tak jej się chce pić, że już nie wiem. Ale patrzy, a tu rzeczka, taki strumyk przepływa. A to naumyślnie tak zrobił ten czarnoksiężnik, co wtedy z diabłem grał w kości…”

– O patrzcie, jaki robaczek.

– Gdzie robaczek?

– Cicho tam z tym robaczkiem znowu. Nie chcecie słuchać, to sobie idźcie.

– „Więc królewna nic nie wiedziała i napiła się wody, i od razu zrobiła się cała czarna. Ale nic. Idzie… idzie. Ale patrzy na ręce: czarne. Patrzy na nogi: także czarne, zupełnie jak z atramentu…”

– Te, przestaniesz się piaskiem sypać?

– To ty dlaczego mi w ucho słomę kładziesz?

– Żebyś myślał, że ci mucha chodzi po uchu, i żebyś się podrapał.

– Przestańcież tam.

I znów w najciekawszym miejscu, gdzie rycerz z nadludzkim wysiłkiem odczarował już królewnę do szyi, bo głowa jest najtrudniejsza – znów ktoś dziurawy listek znajdzie albo zdechłego chrabąszcza, albo zauważył kurzajkę na ręce sąsiada. I znów:

– Przestańcież tam!

– Idźcie sobie!

Ten i ów w kark nawet dostanie, gdy mocno już zniecierpliwi słuchaczy.

– „A królewna z lwem wsiadła do ostatniej karety i jadą. Jak goście w pałacu zobaczyli, że królewna z lwem siedzi w karecie, okropnie się przestraszyli…”

Bajka dobiega do końca, który głosi:

– „I ja tam byłem, miód i wino piłem; po brodzie kapało, a w gębie nic nie zostało…”

– Dwie dziurki w nosie i skończyło się – mówi ktoś, wygrzebując się z trudem, kulejąc, bo sobie nogę odsiedział.

A pozostali, nienasyceni, proszą:

– Powiedz jeszcze. Jak jesteś zmęczony, to powiedz jaką114 krótką.

– O Śnieżce znacie?

– Ja znam, ale nie szkodzi.

– To się nie „o Śnieżce” nazywa, a o Czarnobrewce115.

– Kiedyś taki mądry, to sam opowiadaj.

Najgorzej opowiadać bajkę, jeśli ją zna ktoś jeszcze. Ty mówisz: „Smok miał dziewięć głów” – a on: „Nieprawda, bo dwanaście”.

– Nieprawda, bo dziewięć, bo tak pan opowiadał w Psarach…

Ty mówisz, że włożyli królewnę do srebrnej skrzyni, a on: „A widzisz, że nie, bo do złotej”. „Właśnie że do srebrnej, tylko ze złotym okuciem. Możeś ty słyszał inaczej”.

I niecierpliwią się już słuchacze:

– Jak znasz, to idź sobie i nie słuchaj.

Ale nie chce odejść, bo nie może przecie116 pozwolić, żeby bliźnich w błąd wprowadzano…

Najlepiej opowiadać zupełnie nową bajkę.

– Położyli królewnę do trumny.

– Pewnie ze szczerego złota? – domyśla się który117.

Jeśli mu się powie, że ze srebra, nie kłóci się, wierzy.

I płynie bajka po bajce – o królewnie, co wyszła za mąż za raka, o księdzu i o chłopie, o diable, o zbójach, o głupim, o kiju-samobiju, o smoku.

Najciekawsze są bajki o smokach, a najładniejszą bajkę o smoku zna Kaza; opowiadała ją pani, która mieszka razem z rodzicami Kazy, bajka ta w książce dwadzieścia kart miała. Bo też to i smok: „Słyszy na sto mil, a węch ma na tysiąc mil, a siłę ma taką, że mógłby świat rozrzucić, i nawet się tygrysa nie boi”.

– Olaboga! – woła któryś, niby że się przeląkł.

– Idź, widzisz, jaki ty jesteś.

Bo Kaza może się obrazić, że kpią z jego bajki, i nie chcieć dalej opowiadać. A mały kapitan Sulejewski mówi z westchnieniem:

– Ja jeszcze nigdy smoka nie widziałem…

Paluszek umie dwie bajki, o baranku, co jak mu się powie: „Baranku, trząchnij się!” – to będzie zaraz cały pokój pieniędzy, i o żołnierzu i babie.

– Dziadu, jakie ty masz długie nogi – mówi baba.

– Bom zrobił kawał drogi – mówi dziad.

– Dziadu, jakie ty masz długie ręce.

– A bo byłem na wojence.

Takie umie bajki Paluszek, który równouprawnienia kobietom dać nie chciał…

Panowie znów, jak im się chce, ładne bajki opowiadają; a jak nie, to tylko tak, aby zbyć.

– Niech pan opowie, jaki pan niedobry; my się tak dobrze sprawujemy. Niech pan powie.

I już się zdaje, że przekonali pana, bo pan myśli, a tu nagle powiada:

– Opowiem wam straszną historię o Boćku-nudziarzu, który zawsze wiedział z góry, co będzie na obiad, i o Tomku Galasie, któremu śmieci nakładli do zupy.

– Pewnego razu był Bociek, wielki, ale to wielki…

– Pan pewnie powie: cymbał – zgaduje już Boćkiewicz.

W ogóle panowie okazują bajkom niezasłużone lekceważenie. Na przykład w najciekawszym miejscu trąbka wzywa na obiad i chłopcy się spóźniają.

– Gdzieście byli? – krzyczy pan taki zły, że strach.

– Słuchaliśmy bajki.

– Obiad ważniejszy od bajek – krzyczy pan. – Obiad jest bardzo ważny – krzyczy pan. – Tak, zapewne, bajki są bardzo ważne, ale i obiad jest ważny – mówi pan. – Może bajki są ważniejsze od obiadu, ale nie można się przecież spóźniać na obiad – kończy pan.

No chyba, że bajki są ważniejsze.

Rozdział dwudziesty pierwszy

Fatalna sobota. Brukiew – cham – szpieg. I znów słońce zgody jaśnieje.

Zebrały się chmury czarne. Fatalny był to dzień.

Rano przyszedł sąsiad kolonii, siwy Piotr Łój, i powiada, że chce się panom na chłopców poskarżyć.

Chłopcy mu coś ze dwadzieścia brukwi wyrwali z ogródka.

Na pieniądze wielka szkoda to nie jest, aleć niewiele on ma znów, żeby szkody ponosić. Ziemia w paśniku licha, pracy dużo. Tego krzynkę się wsieje, owego krzynkę, a jeszcze mróz zniszczy, słońce spali.

A cóż ma Piotr Łój?

Chałupinkę i stare kości, które więcej do ziemi należą niż do świata. Latoś118 żona mu umarła – taki teraz sierota jak ta owieczka zabłąkana. Chodzić i pilnować nie może, bo stary; pójdę – myśli – poproszę, żeby nie ruszali chłopcy, może posłuchają?

Co on roboty w życiu wypracował z nieboszczką żoną. Żona ośm119 lat chorowała, ale lekką śmierć miała. Siedział Piotr Łój sobie wieczorem, a żona: „Pietrze120, Pietrze” – powiada. „Co chcesz, Franusiu?” – pyta się Piotr. „Popraw mi nogi” – powiada. Poprawił nogi, poduszkę podłożył – może lżej jej będzie? I tak umarła… jak słowo…

– Kto rwał brukiew w paśniku Piotra Łoja?

– Ja – odezwał się głos wśród ciszy.

– Kto jeszcze?

– I ja…

– I ja także…

– Nikt więcej?…

– Ja byłem tam, ale nie rwałem.

– Kto jeszcze był, ale nie rwał?

Wstało jeszcze czterech.

– Dlaczego pozwolili rwać brukiew?

– Bo brukiew nieogrodzona.

– Nieogrodzona? Ach, bo Piotr Łój wam ufa, bo siedemdziesiąt lat wierzył ludziom, że uszanują jego własność. Piotr Łój nie ma żelaznej kasy ani kufra z ciężką pokrywą. Piotr Łój sądzi, że najlepszym kluczem, najmocniejszym ogrodzeniem jest uczciwość ludzka. To smutne, że się zawiódł.

– Zapłacimy – mówią chłopcy.

– Piotr Łój powiedział, że nie przyjmie zapłaty…

– Stała się jednak rzecz jeszcze smutniejsza. Może lepiej wcale nie mówić?…

– Co takiego? – zdziwili się chłopcy. – Co może być gorszego? Co może być smutniejszego od wyrwanej brukwi?

Oto paru chłopców wyszło na łąkę do pastucha Wojciecha, pokłócili się z Wojciechem i rzucili mu w gniewie obelżywy wyraz:

– Cham!

Nie koniec jeszcze. Gdy dozorca się dowiedział, że pastucha chamem nazwali, podejrzewając jednego z chłopców – że on o tym doniósł dozorcy – rzucili mu w twarz straszny wyraz:

– Szpieg!

Cham – szpieg…

– Czy wiecie, dzieci, że są wyrazy, które kaleczą jak nóż, wyrazy, które trują, wyrazy, które niecą pożogę? Czy wiecie, dzieci, że mowa ludzka jest jak rzeka, z której tysiące wsi i setki miast pije, czerpiąc wyrazy jak wodę? Mowę tę piją ludzie, drzewa, lasy, pola chlebem obsiane. Nie wolno tej wody czystej mącić, nie wolno w niej szerzyć zarazy; bo zboże wyschnie, drzewa pożółkną i wymrą ludzie.

Mowa ludzka jest jak las stary. Tysiące pięknych drzew i barwnych kwiatów. Ale tu i ówdzie w cieniu, w błocie, koło zwalonego wichrem pnia, pod liśćmi suchymi – syczą w nim złe żmije, jadowite węże. Niech leżą w cieniu, niech nikt ich nie zaczepia.

Cham – to wyraz zły, okrutny, wyraz, który boi się słońca, nienawidzi światła. Ten wyraz trzeba głęboko zakopać i ciężkim kamieniem przywalić. Dziś nie ma już chamów – są ludzie…

Piotrowi wyrwaliście brukiew – on wam przebaczy; ale Wojciech wam nie przebaczy, boście mu świsnęli nad uchem tym przeklętym wyrazem-batogiem, o którym chce i ma prawo zapomnieć…

Chłopcy, jak mogliście nas tak skrzywdzić? Jakże chcecie, żebyśmy wam ufali, kiedy wy nam nie ufacie? Więc dozorcy, sądzicie, szpiegów wśród was mają? Po co nam oni? Czyż nie sami przed chwilą przyznali się ci, którzy brukiew rwali, czyż nie przyznali się ci, którzy do kąpieli sami poszli, którzy domek Paulinki zniszczyli? Tylko niesprawiedliwemu potrzebny szpieg, czy my byliśmy kiedy121 niesprawiedliwi dla was?

– Myśmy tylko tak w złości powiedzieli – tłumaczą chłopcy.

Słusznie.

Gdy człowiekowi dobrze się dzieje na świecie, gdy zdrów, pracuje i za pracę otrzymuje zapłatę, która mu wystarczy na życie, gdy nikt go nie drażni, nie poniża, nie wyzyskuje, człowiek jest wesół i mówi poczciwie – bez gniewu, bez przekleństw, bez przezwisk. Gdy jednak zobaczy, że go krzywdzą, a on obronić się nie może, bo słaby, bo skrępowany, wtedy w słusznym a bezsilnym gniewie rzuci wyraz, którego potem może żałuje.

Bywa jednak inaczej. Bywa tak, że sam coś złego zrobiłem i smutno mi, i sumienie mnie męczy. Coś jak ból zęba dokucza mi, niepokoi. Chciałbym zapomnieć, a nie mogę. Więc gniewam się i szukam kogoś, na kim mógłbym gniew swój wywrzeć. I tak właśnie dziś było.

Wyrwaliście brukiew – to był pierwszy zły czyn. Niepokój was ogarnął. Znieważyliście biednego pastucha – niepokój wasz wzrósł. Rzuciliście straszne, haniebne podejrzenie na kolegę i na nas, waszych dozorców. To było zakończenie dzisiejszego smutnego dnia…

Wielka szkoda, że się tak stało – wielka szkoda, że stało się tak akurat dziś, gdy my, dozorcy, mieliśmy do was prośbę, gdy chcieliśmy was powołać do pewnego wspólnego czynu dla dobra kolonii.

Co to za prośba, co mieli zrobić?

Dlaczego pan nie chce powiedzieć?

Bo i tak nic z tego nie będzie.

Ależ zrobią wszystko chętnie.

Otóż bywa tak, że jest pożar albo powódź, albo zaraza. Jedni uciekają sami od nieszczęścia, ratują własny tylko dobytek, myślą tylko o sobie. Zawsze jednak znajdują się ochotnicy, którzy, przez nikogo niewzywani, sami rzucają się w płomienie, by wyratować dziecko, znoszą wodę do pożaru lub sypią tamy podczas powodzi, lub pielęgnują chorych.

Pożar… powódź?

Już zrywają się z miejsc i chcą biec na ratunek.

Nie, nie powódź, ale coś takiego, co też wymaga ofiarnych ochotników.

Oto stróż kolonii skarży się na nieporządki w ustępie. Chcieliśmy was prosić o kolejne dyżury. Gdyby czterech chłopców codziennie – od śniadania do obiadu i od obiadu do wieczora – pilnowało porządku, byłoby to z dużym dla kolonii pożytkiem…

Z tym samym zapałem, z jakim chcieli przed chwilą biec do pożaru, zaczęli się teraz zapisywać na kolejne dyżury.

– Pamiętać należy, że czynność sama jest przykra i że znajdą się głupcy, którzy z was śmiać się będą. Z góry o tym uprzedzić należy, by ci, którzy się zapisali, mogli się w porę wykreślić z listy.

Nikt się wykreślić nie chciał.

– Więc od jutra.

– Od jutra.

– I można liczyć na was?

– O, można.

Chłopcy i w tym przypadku nie zawiedli zaufania dozorców.

Tegoż dnia jeszcze uradzono, że jutro przeproszą Piotra Łoja i pastucha Wojciecha, gdy ci przyjdą na nabożeństwo niedzielne – i że dziś wieczorem na sali pan żadnej bajki nie powie – nie, by chłopców ukarać, ale że zmartwienie miał wielkie.

Rozdział dwudziesty drugi

Miłosna i Łysa Góra

Wstęp

Przystępuję do najtrudniejszego rozdziału w moich opowiadaniach: historii dwóch osad, ich powstania i rozwoju, zarządu i życia. Wiadomo, jak trudną jest żmudna praca historyka, który z legend, sprzecznych pogłosek, nie zawsze dość wiarygodnych dokumentów pragnie wyciosać gmach historycznej prawdy. Jeśli więc tu i ówdzie wkradnie się błąd lub nieścisłość, jeśli wyznam szczerze, że czegoś nie wiem, proszę z góry o przebaczenie.

I. Pierwszy na kolonii szałas

W rozdziale o Indianach zaznaczyłem z naciskiem, że wolni strzelcy mieszkali w jaskiniach kopanych w ziemi i tylko dachy zrobione były z gałęzi. Już dach jaskini Klimczaka tak był mocny, że deszczu nie przepuszczał, pieczara Stachlewskiego posiadała dwie cegły nawet, kopano piwnice dla zapasów żywności i schowanka na siano dla koni – nie były to jednak szałasy, a legowiska raczej122.

Kto zbudował pierwszy w Wilhelmówce szałas?

Ja twierdzę, że Siedlicki i Dawidczyński, jakkolwiek są i tacy, którzy Bartyzkowi przypisują to wiekopomne odkrycie.

Bartyzek widział na wsi płócienne namioty żołnierskie, przyszło mu na myśl, że płótno zastąpić mogą gałęzie – i wnet z Pogłudem i Dąbrowskim wzięli się do budowy pierwszego na kolonii szałasu.

Być może, że stało się to równocześnie, na jedno proszę jednak zwrócić uwagę. Szałas Siedlickiego opierał się o drzewo, co znakomicie ułatwiało pracę, gdyż pień drzewa stanowił jedną ścianę szałasu i służył za oparcie dla dwóch pozostałych. I przez cały dzień następny budowano szałasy obok drzew. Później dopiero nauczono się łączyć u góry trzy skośnie wkopane w ziemię gałęzie, stanowiące korpus dwóch bocznych i tylnej ściany. I to ulepszenie, bezsprzecznie doniosłe, zawdzięczać, zdaniem moim, należy Bartyzkowi, który budowę swojego szałasu wzorował na płóciennych żołnierskich namiotach.

Jeszcze jedno przytaczam na poparcie mojego twierdzenia. Siedlicki i Dawidczyński zbudowali swój szałas w ukryciu, głęboko w lesie – w mniemaniu, że szałasów budować nie wolno, a Bartyzek, Pogłud i Dąbrowski obrali plac pod budowę na górce koło drogi, przez którą codziennie szliśmy do kąpieli, a więc już jawnie, gdy ogłoszono odnośne pozwolenie.

Nie chcę podawać w wątpliwość dobrej woli przeciwników – niech obalą moje dowody, a przytoczą własne. A sprawę uważam za tym ważniejszą, że staję w obronie dwóch srodze przez los ściganych bezdomnych tułaczy. Piękny szałas Bartyzka istniał do końca sezonu, tam mieszkał burmistrz późniejszej osady Łysej Góry, tam była siedziba Towarzystwa Przyjaciół Książek i Opieki nad Samotnymi. A Siedlicki i Dawidczyński? O, jak często pełnym zawodów i cierpień jest życie tych, którzy nowe ludzkości torują drogi.

Kiedy odfotografowano123 szałas Siedlickiego, nie, by był piękny, ale że pierwszy, a więc z konieczności niedoskonały, kiedy wydano pozwolenie na budowę szałasów i obwarowano je licznymi ograniczeniami – zbrakło Siedlickiemu i Dawidczyńskiemu cierpliwości do dalszych wysiłków i ulepszeń, część gałęzi darowali, zgubili, resztę im rozkradziono i do końca wiedli żywot tułaczy.

Gdy postała124 później bogata osada Miłosna, wygnano z niej Siedlickiego za niespokojną, burzliwą jego naturę; Dawidczyński uwikłał się w brzydki proces o łamanie świeżych gałęzi, kilka razy przystępował do budowy coraz gdzie indziej i z kim innym125, zawsze się w połowie roboty pokłócił, podobno już przed samym wyjazdem zapisał się do Towarzystwa Śpiewaczego i zyskał wstęp do szałasu „Lutni”.

W budowie szałasu Siedlickiego i Dawidczyńskiego brał udział podobno i Michałowski z grupy C. Pogłoska to niesprawdzona, postać to legendowa, może ktoś podjętą przeze mnie pracę doprowadzi dalej i odnajdzie w archiwach materiały dostateczne do monografii o Michałowskim z grupy C; ja i tak uginam się pod brzemieniem nad wyraz wszelki trudnego zadania.

103.w krótkości – dziś popr.: krótko, pokrótce. [przypis edytorski]
104.toć (daw.) – przecież. [przypis edytorski]
105.funt – dawna miara rosyjska; 1 funt = 0,4095 kg. [przypis edytorski]
106.i ani się biedak nie domyśla – dziś popr.: i ani się biedak domyśla. [przypis edytorski]
107.i (gw.) – tj. je (3 os. lp cz. ter. czasownika jeść). [przypis edytorski]
108.widywamy – popr.: widzimy, widujemy. [przypis edytorski]
109.dłużej jak – dziś popr.: dłużej niż. [przypis edytorski]
110.łokieć – dawna jednostka miary, nieco ponad pół metra. [przypis edytorski]
111.wiater (gw.) – wiatr. [przypis edytorski]
112.wymawiać (daw.) – zastrzegać. [przypis edytorski]
113.który – tu dziś popr.: któryś. [przypis edytorski]
114.jaką – tu dziś popr.: jakąś. [przypis edytorski]
115.nie „o Śnieżce” nazywa, a o Czarnobrewce – dziś popr.: nie o „Śnieżce” (…), ale o Czarnobrewce. [przypis edytorski]
116.przecie (daw.) – przecież. [przypis edytorski]
117.który – tu dziś popr.: któryś. [przypis edytorski]
118.latoś (daw.) – w tym roku. [przypis edytorski]
119.ośm – dziś popr.: osiem. [przypis edytorski]
120.Pietrze (gw.) – Piotrze. [przypis edytorski]
121.kiedy – tu dziś popr.: kiedyś. [przypis edytorski]
122.nie były to jednak szałasy, a legowiska raczej – dziś popr.: nie były to jednak szałasy, ale legowiska raczej. [przypis edytorski]
123.odfotografować (daw.) – zrobić zdjęcie. [przypis edytorski]
124.postała (daw.) – powstała. [przypis edytorski]
125.gdzie indziej i z kim innym – dziś popr.: gdzieś indziej i z kimś innym. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
130 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают