Читать книгу: «Józki, Jaśki i Franki», страница 8

Шрифт:

IX. Szałas Bartyzka na Łysej Górze

O szałasie Bartyzka na Łysej Górze dwa razy już wspominałem w mojej pracy historycznej: raz, gdy mowa była o Kopce-sierocie i Towarzystwie Opieki nad Samotnymi, drugi raz, gdy rozważałem spór wynikły o to, kto na kolonii pierwszy wybudował szałas.

Bartyzek – jak Lech, jak Piast i Krakus – jest postacią do pewnego stopnia legendową, a z Krakusem i to jeszcze ma wspólne, że ojcu-szewcowi pomaga w robocie.

Ojciec Bartyzka był na kolei spinaczem pociągów, spadł z maszyny, głowę sobie wstrząsnął i już pięć lat procesuje się z koleją wiedeńską140. Bo od tej pory ojciec Bartyzka ma szum i bóle głowy, czasem upadnie i leży jak martwy; a doktorzy mówią, że tylko udaje, żeby wycyganić141 od biednej kolei odszkodowanie. Nie dlatego jednak powiadam, że Bartyzek jest postacią półlegendową, a dlatego że był czasu onego diabłem. Diabłem? Tak. Bo Bartyzek chodził do ochrony na ulicę Freta, a kiedy urządzono szopkę142, gdzie przedstawiano grzesznego króla Heroda143, Bartyzek był cały czarny, miał rogi i ogon i kusił króla Heroda, żeby duszę jego wziąć po śmierci do piekła.

Może dlatego właśnie miejsce, gdzie osiedlił się Bartyzek, nazwano Łysą Górą, a może dlatego, że góra jest duża, a szałasów na niej niewiele?

Powiedziałem, że o każdym szałasie można by całą książkę napisać, a ten i ów sądził pewnie, że jest to czczą tylko przechwałką. Nie, uczony historyk nie będzie się chwalił. Tu każda gałąź może być przedmiotem gruntownych studiów i stanowić osobny rozdział pracy.

Weźmy na przykład gałąź lewej ściany szałasu Bartyzka. Znalazł ją Terlecki i przygotował sobie pod drzewem, tymczasem chłopiec z grupy A wziął ją, położył pod krzakiem; potem podarował Gajewskiemu, Gajewskiemu zabrał ją Maciaszek i chciał zamienić na grzyb. Jednakże poznał swą własność Terlecki, a dla uniknięcia sporów dał Ulrichowi. Ulrichowi, jak wiadomo, popsuł się szałas, gałąź czas jakiś była u Lokajskiego. Po wielu przygodach wróciła do Maciaszka, dana była do współki Bartyzkowi i nie przyniosła mu szczęścia. To tylko z gruba opowiedziana historia jednej gałęzi, a ile ich jest w każdym szałasie?

Bartyzek poznał się z Pogłudem podczas zbierania grzybów, a z Dąbrowskim – bo jest Pogłuda para. I we trójkę w dwa dni wznieśli szałas, a Suwiński pomógł go okopać.

Kiedy przybył Kopka i Kasprzycki, i powstała myśl założenia Towarzystwa Opieki nad Bezdomnymi, chcieli powiększyć szałas; ale mógł się nie udać, więc obok zaczęli budować drugi, ze wspólnym podwórzem. Wiele im przysporzyło to trosk, bo wśród bezdomnych iluż jest ludzi z burzliwą przeszłością i niespokojnym temperamentem?

Przyszedł Brzozowski, zaczął się bić, mocować, siadać na wale – zepsuł ścianę, groził, że cały szałas zniszczy. Przyszedł Trześniewski, głupie bajki opowiadał, a gdy nie chcieli go słuchać, zaczął na szałasie robić gniazdo bocianie i dach uszkodził. Dał Maciaszek gałąź i dar ten kością im później stał w gardle; chcieli już oddać, choć mówi przysłowie, że kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera, Maciaszek jednak nie chciał odebrać gałęzi i groził zburzeniem całej siedziby. Znów kogoś przygarnęli, zaczął Kopkę krzywdzić, wariatem go przezywał. Aż to, czym grożono im ciągle, stało się czynem: w czwartek, podczas pisania listów na werandzie, rozwalił ktoś oba szałasy. Nawet podczas wojny, jak wiadomo, oszczędzane są szpitale i przytułki, a tu nagle podczas pokoju, w biały dzień – ach, jakie to bolesne.

Bartyzek nie upadł na duchu. Tylko małą duszę nieszczęście przygnębia i osłabia, a silne hartuje i zagrzewa do pracy i walki. Bartyzek, Pogłud i Dąbrowski zakasali rękawy i wnet stanął nowy szałas, jeszcze piękniejszy i większy.

Następny dzień za to był dniem wypoczynku i cichego zadowolenia.

Należało przypuszczać, że już teraz zawsze tak będzie – niestety, jeszcze jedną ciężką próbę przeżyć im było sądzone.

Oto Kopka-sierota, chcąc się odwdzięczyć za przytułek i opiekę, umyślił zrobić im niespodziankę, w tajemnicy narwał świeżych gałęzi, przykrył od góry suchymi i ciągnie z lasu swą kontrabandę. Ale na granicy celnej koło polanki odbywa się, jak wiadomo, rewizja.

Zaaresztowano Kopkę.

– Dla kogo wiozłeś gałęzie?

– Dla Bartyzka, Pogłuda i Dąbrowskiego.

Żelazny paragraf trzeci statutu głosi:

„Szałasy wolno budować tylko ze suchych gałęzi znalezionych w lesie; każdy szałas, gdzie by się okazały świeże gałęzie, zostanie zniszczony”.

Wyraźnie powiedziano: „Szałas, gdzie by się okazały świeże gałęzie”, a Kopka wiózł je dopiero, w drodze został aresztowany, w tajemnicy przed odpowiedzialnym właścicielem je zrywał; i przecież Kopka nie jest zupełnie mądry, bo dziesięć dni na głowę chorował, kiedy go kijem uderzono. Gdy doszło do sprawy, adwokat wdzięczne miał zadanie, o zburzeniu szałasu mowy być nie mogło i Kopkę nawet uniewinniono: toć chciał się biedak przysłużyć, odwdzięczyć.

Ale Bartyzek, jak na eksdiabła przystało, porywczy był; jak się mówi: w gorącej wodzie kąpany.

– Kiedy ma być szałas zburzony, to go sami zepsujmy, bośmy go sami budowali i pracowali.

Dopiero później, jak niektórzy twierdzili, łzy miał w oczach, ale się nie przyznawał:

– Widziałeś, żem płakał? No to kłamiesz!

Sąd w porządku prawnym tegoż dnia jeszcze rozważał sprawę. I pomyślcie tylko: nawet świeże gałęzie oddano Bartyzkowi; bo statut mówi, że skonfiskowane gałęzie oddane być mają na cele publiczne; a czyż istnieje cel piękniejszy jak opieka144 nad sierotami, samotnymi i bezdomnymi?

– Cóż, będziemy znowu budowali? – pyta Pogłud po sprawie.

– Już się nie opłaci – powiada Bartyzek.

– Gałęzie mamy, może nam się uda od razu.

– Jak się od razu uda, to dobrze; ale już nie na tym miejscu budujmy.

Nic dziwnego, że zraził się do miejsca, gdzie mu się los srogi tak dał we znaki.

Przeniesiono gałęzie wyżej, na górkę, gdzie więcej cienia i nie tak blisko drogi do kąpieli. Ale przyzwyczajenie, przywiązanie do ojczystego zagona – znów ich w to samo skierowało miejsce. Trzy godziny kopali we trzy łopaty, znów zasypali dół, wrócili na opuszczony plac.

– Wisz co? Zrobimy teraz nie okrągły, a czworoboczny145.

Jest to najtrudniejszy system budowy. I nie szła robota. Chcieli zrobić czworoboczny, a sam się jakoś wykierował na okrągły. Zaczęto się z nich śmiać, zwalili. Drugi raz do dachu już doszli – rusztowanie się obsunęło..

– Psia kość! – zaklął Bartyzek; ale już się w nim zaciętość odezwała.

Za trzecim razem wyszedł szałas na pokaz – majstersztyk – piękny jak Apollo146, a mocny jak Herkules147.

– Tylko pamiętaj, Kopka, nie rwij świeżych gałęzi.

A Kopka, czy się obraził, czy mu się wstyd zrobiło – nie chce już być z nimi: do Korpaczewskiego i Pilawskiego pójdzie.

– Nie chodź, Kopka – ostrzega Bartyzek. – Zobaczysz, że będziesz żałował.

Bo szałas Korpaczewskiego nietęgą się cieszy opinią. I w samej rzeczy już nazajutrz wrócił Kopka do swoich.

Dla obrony wzięli do szałasu Prażmowskiego, obrali go burmistrzem. Troszkiewicz założył tu Drugie Towarzystwo Przyjaciół Czytania; ale że się zaniedbywał, więc na prezesa wybrano Grudzińskiego. Przybył Wojdak, Siniawski – gości zawsze pełno w szałasie.

I tak już bez przygód, zgodnie i wesoło płynęło im życie aż do końca sezonu. Na kiju obok szałasu suszyły się grzyby, które Pogłud zbierał dla Wikci – tej samej Wikci, co to jak na nią mówią: „Smarkatka”, nie gniewa się, bo wie, że urośnie, ale jak mówią: „Plotkarka”, to płacze, bo plotki robić wstyd wielki.

Dziewczynkom najlepiej podobał się szałas burmistrza z Łysej Góry z powiewającą na dachu chorągiewką, a jego wprawni budownicy148 niejeden szałas wznieśli dziewczynkom w Zofiówce.

X. Szałas, gdzie się ciągle wyrzucali

Korpaczewski z dziesięć razy brał się do budowania szałasu. O lepsze z nim iść mogli tylko bracia Bednarscy, którzy bodaj czy nie najwięcej mieli gałęzi, nigdzie jednak miejsca nie zagrzali, do końca sezonu odbywali mozolne przeprowadzki i ostatecznie wiedli żywot cygański, koczowniczy.

Korpaczewski dwa razy próbował dostać się do Miłosny, ale mu tam było za ciasno, a może i za spokojnie; przeniósł się na Łysą Górę, osiedlił się na dzień jeden koło pniaka, potem na dzień koło brzozy, potem wprost burmistrza, potem na lewo od burmistrza, potem nieco wyżej, na górce – wreszcie ukończył robotę; siedzi dumny, zadowolony.

(Korpaczewskiego zwą Etle-Metle, bo kiedy się pokłóci, tak prędko mówi i niewyraźnie, że go zrozumieć nie sposób).

I czy Korpaczewski po ukończeniu szałasu chciał z niego wyrzucić Pilawskiego, czy Pilawski Korpaczewskiego, czy obydwu chciał wyrzucić Borkiewicz, czy oni Borkiewicza, czy wreszcie Przybylski wszystkich ich chciał powyrzucać, dociec jest niewypowiedzianie trudno; dość że zawsze w szałasie jest jeden obrażony, jeden pokrzywdzony, jeden zagniewany srodze i jeden pobity.

Rozumiecie teraz, dlaczego Bartyzek nie radził Kopce iść do nich i dlaczego Kopka tak rychło wrócił do szałasu Bartyzka?

Miał też z nimi za swoje burmistrz Łysej Góry.

– Kto u was jest gospodarzem?

– Ja – powiada Olsiewicz.

– Więc nie Korpaczewski, Pilawski, Borkiewicz i Przybylski, tylko Olsiewicz?

– Ano Olsiewicz. Tak nam się podoba. Tobie co do tego?

I teraz Olsiewicz wyrzuca Borkiewicza, Borkiewicz Pilawskiego, Pilawski Przybylskiego, Przybylski Korpaczewskiego, zawsze jest dwóch obrażonych, jeden pokrzywdzony i dwóch pobitych.

Borkiewicz pyta się, po co Pilawski zaczyna z Korpaczewskim, a Pilawski ma pretensję, że Przybylski zaczepia Olsiewicza. Rozumieją, że trzeba kogoś z szałasu wyrzucić, bo inaczej nigdy spokoju nie będzie, nie wiedzą tylko, kogo wyrzucić, od kogo zacząć należy.

– Dlaczego łopat nie oddajecie po trąbce? – pyta ostro burmistrz Olsiewicza.

– A ja brałem od ciebie łopaty?

– Wszystko jedno, kto brał. Brali do waszego szałasu, a ty odpowiadasz, boś gospodarz.

– Ja gospodarz? – dziwi się Olsiewicz. – Ani mi się nawet śni być gospodarzem.

Od dziesięciu minut Olsiewicz przestał być gospodarzem, miejsce jego zajął Lobański.

Teraz Lobański wyrzuca Olsiewicza, Olsiewicz Borkiewicza, Borkiewicz Przybylskiego, Przybylski Pilawskiego, Pilawski Korpaczewskiego, a Korpaczewski wyrzuca Lobańskiego.

Jedno należy zapisać na dobro szałasu: każdego bez trudu przyjmą do siebie i chętnie gospodarzem go zrobią, każdy dla nich dobry, każdy im bratem. Choćby nowy lokator najgorszą miał opinię, choćby go wyrzucano uprzednio ze wszystkich szałasów – oni go zapraszają: może tak będzie lepiej? Bo ciągle myślą nad tym, jakby porządek wprowadzić, zawsze chcą kogoś wyrzucić, a tymczasem nowego przyjmują.

– Zobaczycie, Karaśkiewicz nauczy was rozumu.

Bo od czasu, jak jest ich sześciu, dwóch stale jest obrażonych, dwóch pokrzywdzonych i dwóch pobitych; jednakże chcieliby żyć w zgodzie.

– Te, burmistrz, dawaj dwie łopaty!

– A ty co za jeden?

– Co ja za jeden? Karaśkiewicz, nowy gospodarz szałasu.

– A co robić będziecie?

– Schodki i piwniczkę na grzyby.

Biorą się do kopania.

– Tu zaczniemy kopać.

– A nie, bo tu lepiej.

– Ja ci mówię…

– Nic nie mów.

– Daj łopatę.

– A jakże.

– Odejdź.

– Puść.

– Odejdź, powiadam ci.

– Nie dam kopać.

– To twój szałas?

– A mój.

– Twój?

– Mój!

– Puścisz łopatę czy nie?

I Karaśkiewicz zaczyna wyrzucać Lobańskiego, Lobański wyrzuca Olsiewicza, Olsiewicz Borkiewicza, Borkiewicz Przybylskiego, Przybylski Pilawskiego, Pilawski Korpaczewskiego, a Korpaczewski Karaśkiewicza.

Pobili się, szałas rozwalili, gałęzie rozrzucili, trzech było obrażonych, trzech pokrzywdzonych, a Pilawski wrócił do Warszawy z podbitym okiem i podrapanym nosem.

*

Przyjętym jest ogólnie, że na ostatniej stronie naukowej pracy autor podaje wykaz książek, które przeczytał. Czyni zaś tak, by wiadomym było, że nic z własnej głowy nie wymyślił, tylko wszystko prawdziwie i sumiennie z gotowego przepisał.

Nie chcąc być gorszym od innych, podaję źródła, z których czerpałem materiały do mojej wielkiej pracy historycznej:

1. Statut w sprawie budowania szałasów.

2. Prace urzędu celnego.

3. Pamiętniki Troszkiewicza.

4. Pamiętniki Łęgowskiego i Przybylskiego.

5. Sprawozdania burmistrza Miłosny.

6. Sprawozdania burmistrza Łysej Góry.

7. Towarzystwo Śpiewacze „Lutnia”.

8. O samorządzie Miłosny i Łysej Góry.

9. Sąd przysięgłych w Wilhelmówce.

10. Sprawozdanie z działalności Towarzystwa Przyjaciół Książek.

11. Działalność apteki i życiorys Wiktora Małego.

12. Akta głównego sztabu marynarki na Morzu Pompowym.

Rozdział dwudziesty trzeci

Wesoła książka. Zdziś lubi patrzeć na niebo. Józio chciał uciec z kolonii.

Ach, wesoła książka, powiadacie.

O nie, to smutna książka, dzieci.

Smutna książka, a wydaje się wesołą dlatego tylko, że wybrałem uśmiechy, głęboko ukryłem łzy.

Nie chcę, byście zbyt wcześnie myślały o łzach, na które dziś nic jeszcze poradzić nie możecie. Później kiedyś spotkamy się; powiem wam wówczas:

– Pamiętacie, śmieliśmy się razem ochoczo; teraz czas przerwać zabawę, należy blaskiem dostojnej myśli opromienić czoła, nie zawodzić żałośnie, że źle się Józkom i Joskom dzieje na świecie, ale rękawy zakasać i jąć się pracy znojnej i świętej dla ich dobra, Ojczyzny, Przyszłości…

Nie zrozumieliście, nie szkodzi. Powróćmy do przerwanej opowieści.

Otóż wesoło jest chłopcom na wsi, ale jest ich niewielu w porównaniu z tymi, którzy nie wyjechali i nie wyjadą nigdy na kolonie, bo nie ma ich kto zapisać, bo muszą zarabiać w domu, bo Towarzystwo z braku miejsc wysłania ich odmówi. A tym nielicznym, których na wieś wysłano, tylko cztery tygodnie jest dobrze. Cztery tygodnie miną „jaka ta rybka zwinna, szybka” – mówi Łazarkiewicz, i pozostanie tylko wspomnienie.

Siostra Olka była na kolonii w Suchej raz jeden i dawno już, dawno. Ale i dziś po pracy wieczorem opowiada chętnie, jak bawiły się tam w królewnę, jak właściciel cegielni porobił im rurki z gliny i kiedy się dmuchało z jednej strony, z drugiej strony wytryskała fontanna. Dziś jeszcze śpiewa siostra Olka piosenki kolonijne podczas szycia. I Olek pójdzie do roboty, więc już na wieś nie pojedzie, i tylko przy pracy opowie czasem o swoim okręcie, szałasie z ogródkiem, i Dzwonią dzwonki zanuci…

Wiecie już, że nie wszystkim dzieciom jest jednakowo wesoło na kolonii, niektórym nie podoba się ciągła bieganina i zabawy, a hałas je nuży i męczy.

Zdziś Waliszewski nie lubi wrzawy. Zdziś woli książkę czytać lub patrzeć na niebo, na chmury. W chmurach się ładne obrazy układają. Ludzie chodzą sobie po niebie, okręty płyną, morze się bałwani, smok paszczę otwiera, to znów głowa starca albo Jasna Góra z wieżycą wysoką. Zdziś chodzi sobie po lesie albo położy się na mchu i patrzy, jak się sosny czubkami kiwają.

Raz pan niesprawiedliwie go skrzyczał. Szli przez las parami, zatrzymali się koło mrowiska.

– Patrz, mrówka niesie jajeczko! – Kijkiem pokazał z daleka.

A pan krzyknął:

– Czego psujesz mrowisko, urwisie?

I Zdziśkowi zaraz łzy w oczach stanęły, ale nic nie powiedział.

A ot Józio chciał nawet uciec z kolonii do domu, bo mu się przykrzyło, a przy tym Śliwka go nabuntował. Józio miał uciec pierwszy, a Śliwka spotka się z nim na dworcu i tak wszystko urządzi, że darmo do Warszawy dojadą. Śliwka umie bez biletu podróżować. Raz miał go ojciec zbić, więc uciekł z domu, na stacji ukradł Żydowi koszyk z truskawkami, w Kaliszu w cyrkule nocował; tam złodziej kratę wypiłował, uciekli razem i do Piotrkowa pojechali.

Zapewne część tylko mała była w tym prawdy; opowiadał zaś, sądząc, że chłopcy słuchać i szanować go będą; ale opowiadanie nie znalazło uznania. Jeden tylko Józio zaufał mu i źle na tym wyszedł; bo wstyd mu było wracać, a jaka przykrość dla panów.

Biedny Józio, kiedy był mały, wsadził sobie groch w ucho. Pobiegła z nim matka do felczera149, felczer dłubał – dłubał i jeszcze głębiej groch wepchnął do ucha. Poszła z nim matka do szpitala, ale już było za późno, a na drugi dzień była niedziela i doktorów w szpitalu nie było. A tymczasem bębenek pękł w uchu, teraz źle słyszy, materia150 mu z ucha leci i głowa go często boli.

Ojciec Józia wyjechał i ośm lat nic nie pisał, więc nie wiedzą, gdzie jest i czy żyje, a Józio z mamą i siostrą papierosy robią do sklepu, ale często nie mają roboty, a przy tym ukrywać się muszą. Bo gdyby się policja dowiedziała, że w domu papierosy robią do sklepu, to by wszyscy: on, mama i siostra, poszli do więzienia, bo nie wolno w domu robić papierosów, bo na to trzeba mieć pozwolenie i podatek płacić.

O ucieczce Józia taką znajdujemy wzmiankę w pamiętniku jednego z kolonistów:

„Po obiedzie chłopiec, z którym grałem w palanta, był namówiony, żeby uciekł do Warszawy. I właśnie, jakeśmy wyszli na drogę do Zofiówki, on poszedł do sypialni i powiedział pani gospodyni, że chce wziąć scyzoryk. Ale wszedł do szatni, zabrał ubranie i poszedł do szałasu, żeby się przebrać. Zostawił w szałasie kolonijne ubranie i prosto na stację. Przeszedł po balu przez naszą łazienkę, ale noga mu się obsunęła i mało nie wpadł do wody. Potem położył się koło łubinu i czekał na tego chłopca. Pan myślał, że go głowa boli, ale inny chłopiec znalazł w szałasie jego ubranie i powiedział panu. Zaraz panowie poszli na stację, ale go nie było i znaleźli go koło łubinu. Taka jest historia chłopca, który chciał uciec… ”

Pamiętacie, o czym wieczorem sosny z niebem gwarzą? Że jeśli nie wszystkie dzieci są miłe i dobre, nie zawsze ich w tym wina.

Rozdział dwudziesty czwarty

Wróżenie z ręki. Dłoń małej Helenki wszystkie tajemnice zdradziła. Jak Zosia gospodarowała.

– Prawda, że żaba przeklina151? – pyta się Mania. – Jak kto152 patrzy na żabę i ma otwarte usta, to umrze?

– A mojej mamie raz kabalarka153 powiedziała, że się coś złego stanie, i dziesięć rubli z kuferka ukradli – mówi Zosia.

– A ja mam czarodziejską laseczkę – oznajmia Stasiek. – Jak komu dam nią w łeb, to mu zaraz guz wyskoczy.

Chłopcy nie wierzą ani w duchy, ani w strachy, ani w umarłych. A dziewczyny głupie gadają o czarach i potem boją się spać. Chłopcy nawet w kabalarki i wróżki nie wierzą, toteż zdziwili się niepomiernie, kiedy pan obiecał Helence wyczytać z ręki wszystkie tajemnice.

Pan patrzy, patrzy, patrzy na rękę Helenki, a wszyscy ciekawie czekają, czy zgadnie.

– Hm, Helenka talerz raz stłukła.

– Nie talerz, tylko podstawkę.

– A raz znów Helenka zjadła coś mamie i mama bardzo się gniewała.

– Oj, naprawdę: skąd pan wszystko wie?

Mama kupiła śliwki na marynaty i Helenka dwie śliwki zjadła bez pozwolenia, ale były troszkę robaczywe.

– Tak jest – potwierdza pan, pilnie patrząc na rękę. – Śliwki były troszkę robaczywe. A raz znów Helenka spadła ze schodów.

Rzeczywiście: pośliznęła się i z dwóch schodów zleciała.

– Raz znów z dziewczynką się pokłóciła.

– A jak się ona nazywała?

– Imiona trudno z ręki wyczytać: chyba Mania się nazywała.

– A nie, bo Stasia…

– Helenka ma lalkę.

– A włosy ma lalka?

– Włosy? Owszem, ma lalka włosy, tylko coś jej brakuje154.

– Prawda: ma włosy, ale noga się jej urwała.

– W zimie chwaliła się Helenka, że będzie u nich ładna choinka.

– Chwalić to się nie chwaliła, ale mówiła, że będzie choinka.

– I herbatę raz wylała.

– A tak, jak byli goście.

– Być bardzo może, bo na dłoni obok linii o wylanej herbacie jest dużo małych linijek, to pewnie są goście.

Wszyscy chcą, żeby im wróżyć.

Zosi powiedział pan, że pracowita, że mamie pomaga w gospodarstwie, a Geni, że lubi się kłócić.

Dziewczynki patrzą na pana z szacunkiem i strachem, ale chłopcy nie wierzą jeszcze.

– Eee, pan tak tylko trajluje155. No to niech pan mnie powie.

– Dobrze. Widzisz ten znak? To znaczy, że byłeś z wizytą. A ta linia znaczy, że się biłeś z chłopakiem.

– Ooo, każdy był z wizytą i bił się z chłopakiem. A niech pan powie, ile156 ja mam braci?

– Dwóch masz braci.

– Nieprawda, bo trzech.

– Ale jeden mały, to się nie liczy.

– Nie zgadł pan, bo wszyscy duzi.

Teraz musiał się pan przyznać, że tylko trajlował, boć każdy choć raz pokłócił się, przewrócił, herbatę wylał albo zbił podstawkę – i zgadnąć wcale nie sztuka.

– A skąd pan poznał, że lubię się kłócić?

– Bo masz rude włosy, Geniu. Niemądre dzieci dokuczają ci, ty im odpowiadasz, stąd kłótnie.

I opowiedział pan o kłótliwym Geszlu z Michałówki, o ludziach ładnych i głupich jak stołowe nogi, o brzydkich i mądrych, i wielkich.

– A skąd pan poznał, że jestem pracowita? – bada Zosia, której dziwno, że jednak tyle razy prawdę pan powiedział.

– Ręce masz spracowane, skórę na dłoni twardą. Że ktoś pracuje, można łatwo poznać; ale chyba nic więcej.

Zosia ogląda ręce.

Tak, są spracowane, to prawda.

Kiedy mama była cztery miesiące chora, Zosia wszystko sama robiła: sprzątała, gotowała, prała bieliznę. Roboty dużo, bo ma troje malców rodzeństwa.

Szkoda, że nie było akurat Paluszka, który nie chciał dać równouprawnienia kobietom. Niech by posłuchał, jak Zosia gospodarowała, dzieci myła, łóżka słała, obiad przyrządzała i sama ojcu nosiła – jak małego Edka wyleczyła z wysypki.

Edkowi zrobił się liszaj na twarzy. Zosia smarowała liszaj śmietanką, bo tak jej poradziły kobiety, ale śmietanka nie pomogła i liszaj zrobił się jeszcze większy. W sklepiku znów powiedziano, żeby palić papier, a jak się na papierze zrobi takie żółte, tym właśnie trzeba smarować; ale i żółte z papieru także nie pomogło. Poszła Zosia z Edkiem do szpitala, a doktor nie chciał z nią mówić, kazał, żeby przyszedł ktoś starszy. Wtedy Zosia się rozpłakała, bo mama chora, a tatuś w zajęciu, i doktor powiedział, co ma robić z liszajem, i tak Edka wykurowała.

Chłopcy w ciszy, z uwagą wysłuchali opowiadania Zochy, a mała Helenka głęboko westchnęła.

– Chłopcy tam dużo wią – powiedziała.

Miało to znaczyć, że chłopcom tylko palant w głowie, że się na gospodarstwie nie znają wcale.

140.kolej wiedeńska – właśc. Kolej Warszawsko-Wiedeńska, pierwsza linia kolejowa na terenie zaboru rosyjskiego, łączyła Warszawę z Galicją. [przypis edytorski]
141.wycyganić – wyłudzić, uzyskać za pomocą oszustwa; słowo wycyganić w sposób stereotypowy i krzywdzący łączy przynależność do grupy etnicznej (Cyganie, dziś raczej: Romowie) z zachowaniami przestępczymi (oszustwo, kradzież). [przypis edytorski]
142.szopka – tu: widowisko związane z Bożym Narodzeniem. [przypis edytorski]
143.Herod – właśc. Herod I Wielki (ok. 73 p.n.e.–4 n.e.), król Judei; w polskiej tradycji ludowej postać z jasełek (czyli widowiska przedstawiającego narodziny Jezusa Chrystusa), stanowiąca uosobienie okrutnego władcy. [przypis edytorski]
144.cel piękniejszy jak opieka – dziś popr.: cel piękniejszy niż opieka. [przypis edytorski]
145.nie okrągły, a czworoboczny – dziś popr.: nie okrągły, ale czworoboczny. [przypis edytorski]
146.Apollo (mit. gr.) – najpiękniejszy z bogów, opiekun sztuki. [przypis edytorski]
147.Herkules a. Herakles – mityczny heros (bohater) grecki, słynący ze swej siły. [przypis edytorski]
148.budownik (daw.) – budowniczy. [przypis edytorski]
149.felczer – pomocnik lekarza. [przypis edytorski]
150.materia – tu w zn. (daw.): ropa. [przypis edytorski]
151.przeklinać – tu w zn.: życzyć komuś czegoś złego. [przypis edytorski]
152.kto – tu dziś popr.: ktoś. [przypis edytorski]
153.kabalarka – tu: wróżka. [przypis edytorski]
154.coś jej brakuje – dziś popr.: czegoś jej brakuje. [przypis edytorski]
155.trajlować – tu: zmyślać. [przypis edytorski]
156.ile braci – popr.: ilu braci. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
130 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают