Читать книгу: «Płomienie», страница 28

Шрифт:

XVIII. Dies illa661

Pamiętam tę ostatnią noc, kiedy trzeba było z pośpiechem przygotowywać bomby. Aresztowanie Żelabowa, konieczność nowych ostrożności, mnóstwo drobnych spraw, które trzeba było załatwić, pochłonęły nieskończenie wiele czasu. Była noc, kiedy usiedliśmy do swej śmiertelnej roboty. Trzeba było się spieszyć, nie tracono czasu na rozmowy. Siedzieliśmy pochyleni nad stołem. Nieostrożny ruch, pomyłka, mogły nas kosztować życie. Nie myśleliśmy o tym. Otaczała nas atmosfera śmierci. Od tak dawna już oddychaliśmy nią, nie dostrzegając, że nie jest to zwykłe powietrze powszedniego życia. Codzienne życie pozostawało za nami gdzieś w dali. Przedzielała nas od niego długa droga poprzez mrok, krwawe mgły, poprzez gąszcz, który kaleczył, kamienne pustkowia. Myśli same stały się obce i ciężkie jak kamienie.

Nie spałem drugą już noc i chwilami twarze obecnych wplatały się w marzenie, jak dzieje się to we śnie. Była już pierwsza czy druga godzina, gdy wzrok mój padł na kawałek zadrukowanego papieru. Był to skrawek jakiejś polskiej gazety. Coś musiało być zawinięte w nią i leżała ona teraz na stole. Machinalnie oczy moje przebiegały po czarnym druku, aż nagle zatrzymały się. W rubryce nekrologii, jak śmierć zimny i szyderski, czekał, jak zasadzka, napis:

„Oktawian Kaniowski, przeżywszy lat 64…”

Na skrawku nie było daty, ale gazeta była stara, sprzed miesiąców. Siedziałem bez ruchu, gdy poczułem, że ktoś pociągnął mnie za rękę.

– Co wam, Miszuk? – powiedziała Perowska. – Nie odpowiadacie: prosiłam, podajcie mi formę.

Popatrzyłem na nią i podsunąłem jej skrawek. Przypomniałem sobie, że nie czyta przecież po polsku.

– Ze starej gazety dowiedziałem się – powiedziałem – o śmierci ojca. Musiało to już być dawno, ale dowiedziałem się w tej chwili dopiero.

– Mogę was zastąpić – rzekł Sablin. – I tak jesteście zmęczeni.

– To przecież już dawno stało się – odpowiedziałem. – Zresztą wolę pracować…

Od tej chwili wykonywałem wszystko ze zdumiewającą dokładnością. Zatarło się we mnie już tylko pojęcie czasu. Zdawało mi się, że już dawno przeszedł ten jutrzejszy dzień, że już on leży zabity, my wszyscy pomarliśmy – a wszystko się tylko już śni. To trwało tak długo, aż wreszcie zginął sen: zemdlałem. Ocucono mnie i położono na sofie. Zbudziłem się rankiem. Wykończano właśnie trzecią bombę. Twarze były blade w zimnym świetle wpadającym przez okno. Pracowano z pośpiechem. Usiadłem za stół. Perowska była spokojna i zimna jak posąg. Pomiędzy brwiami wyrosła jej w tych dniach groźna zmarszczka.

Była dziesiąta, kiedy wstała, bomby ułożyła w ręcznym koszyku:

– Pora.

Wyszedłem za nią. Miałem czekać na Sadowej, dać znać, kiedy powóz się będzie zbliżał.

Idąc, spotkałem Hryniewieckiego. Był spokojny i uśmiechnął się do mnie nieznacznie.

Zaczęły się ostatnie straszne godziny i chwile. Nerwy były wyprężone do ostateczności.

Wreszcie, wreszcie dobiegło oczekiwane hasło:

– Car wraca.

Przeszła długa chwila.

Przyszedł nowy znak.

– Nie jedzie przez Sadową.

Biegłem w stronę Jekatierynieńskiego Kanału.

Straciłem poczucie niebezpieczeństwa.

Z oddala dostrzegłem przejeżdżający powóz. Przystanąłem. Kareta minęła mnie. Spojrzałem poza siebie i widziałem na rogu Perowską, bladą, z zapatrzonymi w tamtą ulicę oczami; widziałem, jak wyjęła z mufki chustkę.

Powóz skręcił. Perowska szła ku mnie. Szła, jakby nie chcąc obejrzeć się poza siebie.

Rozległ się głuchy huk.

Przeszła chwila.

Przejechał koło mnie jakiś oficer w pełnym pędzie, za nim drugi.

– Nic nie słychać – powiedziała Perowska. – Pierwszy stał Rysakow662.

Nagle wstrząsnął nami nowy huk.

– Teraz rzuca Kotik – powiedziała.

Tak nazywano Hryniewieckiego.

Kosiarzowi nie zabrakło zimnej krwi. Zmierzył odległość i rzucił pocisk pomiędzy siebie a cara. Ze zdruzgotanej karety po bombie Rysakowa car wyszedł nietknięty. Hryniewiecki rozwarł wrota śmierci…

Szliśmy z Sonią obok siebie…

Ulicą pędził oficer bez czapki i wołał coś.

– Na śmierć – rzekła Sonia.

Z oczu jej płynęły łzy.

Doszliśmy do mieszkania, tu już były pewne wieści. Car zabity lub śmiertelnie ranny, Hryniewiecki zabity, Rysakow wzięty. Przeszło parę godzin, na zamku wywieszono chorągiew żałobną.

Cisza nocna przemówiła.

Ale stało się tylko właśnie to.

Ktoś potężny, groźny i nieznany poraził przemoc. Miasto drżało w trwodze i bladło, że zrodziło z siebie tę odwagę, że dokonano w nim czynu. Nie było wprawdzie na ulicach tłumów, wołających „Niech żyje car!”, twarze wyrażały raczej jakieś ukryte zadowolenie, nie smutek, ale nad wszystkim przemagał strach. Miasto nie wierzyło w swój czyn. Dusza zbiorowa była zdeptana przez lęk i stratowana przez jego kopyta. Wiła się i skomlała u skrwawionych stóp trupa: nie ja. Nie ja zabiłam cię, wybacz, wybacz. Car zmarły dławił. Na tronie siedziało krwawe widmo, upiór mściwy i krwi żądny. Tak czuło miasto. Car zabity nie może przebaczyć: czy znajdzie się w żyłach ludu dość krwi, aby zaspokoić żądzę pomsty? Opinia skowyczała, pieniła się, nawoływała o karę dla nas, aby tylko zagłuszyć swą trwogę, swój śmierdzący strach. Narodna Wola, gdyby miała władzę, miałaby opinię u nóg swoich. Teraz szła myśl rosyjska wyprosić przebaczenie. Kuliła się jak pies u żołdackich butów cara Aleksandra III. Było to ohydne. W mieście rządziło rozpasanie podłości. Po ulicach biegała policja tropiąc, śledząc, niecąc trwogę. Jak ocalenie godności ludzkiej zabrzmiał wśród tego wycia szakali i hien, pośród naszczekiwania psiarczyków głos Żelabowa663. Z głębi swego kazamatu wołał on:

„Ja zabiłem, ja dokonałem czynu, z rozkazu Narodnej Woli przygotowałem śmierć cara”.

Wobec strupiałego społeczeństwa wyrósł nagle do nadludzkich rozmiarów ten posąg więźnia dopominającego się o śmierć własną jak o swoje prawo. A poza nim pozostawała wciąż siła nieuchwytna – Narodna Wola.

„Z rozkazu Narodnej Woli – mówił Żelabow – jako agent trzeciego stopnia Komitetu Wykonawczego”.

Dla nas było jasną rzeczą: Żelabow był stracony.

Perowska dowiedziała się o jego liście, przeczytawszy go na ulicy w gazecie, powiedziała tylko:

– Tak było trzeba.

Po chwili dodała:

– Powinnam może to samo zrobić. Andrzej chce, aby sprawa wyglądała jak najpoważniej.

– Andrzej nie jest na swobodzie – mówiliśmy.

Perowska zaczęła układać plan ocalenia Żelabowa: projekt odbicia go z więzienia. Było to marzenie. Zresztą Rysakow zaczął mówić na śledztwie, zaczęły się areszty664 w niesłychanych rozmiarach.

Na trzeci dzień rano przyszła wieść, że wzięto Hesię Helfman, w mieszkaniu jej zastrzelił się nasz drogi Sablin. Trudno było wprost przetrwać te dnie, nie mówiąc już o przedsiębraniu żadnych rozleglejszych planów.

Każda noc stawała się prawdziwym problematem do rozwiązania: gdzie ją spędzić? Trzeba było unikać wszelkich znanych mieszkań, zresztą mało kto był skłonny udzielić nam przytułku. Kto nie widział w tym czasie Petersburga i rosyjskich liberałów, ten nie wie, jak ohydne formy umie przybierać strach. Widziałem ludzi, którzy przed kilkoma dniami jeszcze wygłaszali rewolucyjne zdania, blednących ze strachu, gdy przekraczałem próg ich domu. Znałem adwokata, który wygłosił na dziesięć dni przed zamachem w ścisłym kółku przyjaciół odę na cześć Marata, przez siebie napisaną, po pierwszym marca człowiek ten przechodził takie męczarnie strachu, że nareszcie sam siebie zadenuncjował do wydziału policji, prosząc o łagodny wymiar kary.

Tego dnia, kiedy dowiedzieliśmy się o aresztowaniu Hesi, o śmierci Sablina, na próżno szukałem pewnego schroniska, musiałem wreszcie skorzystać z mieszkania jednej staruszki. Mieszkanie posiadało dość znaczne niedogodności, gdyż staruszka miała sublokatorów. Nie było jednak wyboru. Przyszedłem w umówionej porze, kiedy nie było służącej, staruszka pomieściła mnie w swoim saloniku, do którego nikt nie wchodził.

Po kilku nieprzespanych nocach zapadłem w ciężki, kamienny sen.

Obudziło mnie stukanie do drzwi: był wczesny ranek, godzina zapewne siódma.

„Policja” – pomyślałem i biorąc rewolwer do ręki, zapytałem: – Kto tam?

– To ja. – Poznałem głos gospodyni. – Otwórz pan i ubieraj się czym prędzej.

Wyszedłem po chwili. W mieszkaniu staruszki powiesił się jeden z jej sublokatorów. Posłano już po policję. Lepiej, aby mnie nie zastała tutaj.

Było to słuszne. Przechodząc, mijałem otwarte drzwi jednego pokoju: w rogu wisiał tam jakiś dziwny, długi przedmiot. Światło padało na twarz. Poznałem nieszczęśliwego Schultza. Powiesił się w nocy ze strachu przed aresztowaniem. Nie był to pojedynczy przykład. Nie było nocy, by ktoś nie ginął, opierając się z bronią w ręku najściu policji.

Wyszedłem na ulicę, znowu nie mając przytułku. Nie było bezpieczną rzeczą udawać się do jakiegokolwiek mieszkania. Policja wiedziała już teraz bardzo wiele. Nałogi konspiracyjnego zachowania działały w tym całkowitym rozstroju świadomej myśli, jak wola hipnotyzera działa w zahipnotyzowanym.

Udało mi się nareszcie dowiedzieć o bezpiecznym adresie – zastałem tam Kibalczyca.

Przywitaliśmy się z nim w milczeniu. Trudno było mówić o czymkolwiek. Kibalczyc był straszliwie zmieniony. Przywiązywał się on po swojemu cicho a mocno i niezmiennie do ludzi – i zguba tych najdroższych była dla niego straszliwym ciosem. Wiedziałem, że siedzi teraz i wspomina. Że wspomina sobie Sablina, Hryniewieckiego, Żelabowa, Michajłowa Timofieja, Michajłowa Aleksandra. Nie przeszkadzałem mu. Siedzieliśmy w milczeniu. Nie wchodził do nas nikt. Mieszkali tu odważni i szlachetni ludzie: zostawiono nas z naszą żałobą, o którą nikt nas nawet nie śmiał pytać. Pani domu w jakieś pół godziny po moim przybyciu siadła do fortepianiu i zaczęła grać.

– Ona to dla mnie robi – rzekł Kibalczyc.

Słuchaliśmy muzyki. Harmonijne tony wplatały się w myśli, przepajały je, wydobywały na zewnątrz, dusza cała wibrowała, wypływała z piersi, łkając w głos, gdzieś na zewnątrz serca. Myśli moje zatrzymywały się na zdarzeniach dni ostatnich. Wiedziałem, że snują się one około najboleśniejszej rany, nie śmiejąc dotknąć. Ale bólu tam już nie było. Tchórzostwo tylko wewnętrzne błagało: nie wymawiaj tego imienia. Nie śmiałem, nie chciałem myśleć o śmierci ojca, o tym, jak umierał, co czuł, myślał, gdy wiedział już, że się wszystko dla niego kończy. Straszliwa rzecz – te ostatnie chwile: gdy kona już nadzieja, gdy przyszłość znika, gdy życie, już skończone, nie dopuszczając zmiany, pozostaje jak kamienny, ślepy posąg. Oto już taka twoja prawda. I kiedy wokoło rozpościera się milczenie i pustka, pozostawiając nas na wieki już tylko z samym sobą. Widzieć siebie jako całość zamkniętą, jako zakończone, dopełnione przeznaczenie, czuć, że się już takim tylko zostanie na zawsze, iż się takim będzie trwało w pamięci czy w pustce, a chociażby tylko w tym własnym, ostatnim widzeniu, to jest straszne. Wtedy mi ściskał serce ból na myśl, jak rozstawał się ten ukochany starzec z jedynym swoim zmarnowanym życiem. Nic mu nie zostało. Myśli stwardniały. Nagrobek z nich tylko wyciosać można. Nie przyjęła się, nie wystrzeliła złotym kłosem żadna. Serce. Cóż znało jego serce? Myślałem, że on musiał tęsknić, że musiał spodziewać się do ostatka, do ostatniej chwili.

Kibalczyc wstał.

– Muszę iść zobaczyć się z Sonią – rzekł. – Jej ciężko. To trudno opisać. Przecie ona teraz musi czekać, tygodnie całe czekać na jego śmierć. Wie, że on już ma nałożoną na szyję pętlicę, że sznur się zaciska. Trzeba iść.

Chciałem iść z nim, ale mnie powstrzymał.

– Razem pokazywać się niepodobna. Im nas mniej jest przy spotkaniu, tym bezpieczniej.

Zostałem sam. Słyszałem, jak w przedpokoju szeptał ktoś, żegnając się z Kibalczycem.

– Proszę się strzec i oszczędzać na miłosierdzie boże.

Gdy drzwi się zamknęły, usłyszałem za drzwiami kobiecy płacz. Przeszło kilka godzin. Przetrwałem je w jakimś zapamiętaniu, w którym wszystko przeżyte zwarło się w jedno poczucie kamiennego osamotnienia. Nie doświadczałem nigdy jeszcze takiej tęsknoty: nieprzemożonej potrzeby zobaczenia tych właśnie, co zginęli na wieki. Rwało się coś w głębi duszy i buntowało przeciw potwornemu gwałtowi śmierci. Tak to więc jest, takie więc jest życie! Nie byłem w stanie ująć tego w słowa, nie mogłem myślą nawet ogarnąć treści uczucia. Był tępy, bezwzględny, nierozumujący ból.

Otóż cię mam, dostałem cię, wbiłem na pal – wij się i cierp.

Myślę, że pradziad mój, którego wbito na pal w Stambule, musiał doświadczać czegoś podobnego. To już nie była potrzeba szczęścia – nic prócz gniotącego poczucia, nieprzeminionego, głuchego cierpienia. To musi czuć człowiek żywcem pogrzebany, myśląc w ostatniej sekundzie o utraconym życiu.

Ja nie myślałem już nawet o tym.

Kto nie wie o tym, że może istnieć bezimienna męka duchowa, głucha i bezwzględna jak ból fizyczny, a wyżerająca sam rdzeń duszy, zbyt silna, aby mogła być związana z jakimś pragnieniem, męka, słowem, a nie pragnienie już, nie jakaś forma woli, lecz samo rozdeptanie duszy, poczucie bezgranicznej klęski – ten nie wie jeszcze nic o naturze bólu.

Cierpienie określone jest zawsze optymistyczne, związane ono jest z tym lub innym przedmiotem. Jest ono zawsze czymś dopuszczającym choćby tylko myśl ulgi, polepszenia, zmiany. Tu nic podobnego.

Człowiek męczy się bezcelowo, jak bezcelowo świeci słońce.

To jest wszystko.

Drzwi otworzyły się cicho.

Stała w nich młoda dziewczyna, siostra pani domu. Znaliśmy się z nią nieco z widzenia.

– Można z panem posiedzieć? – zapytała Kitty; była bardzo blada.

– Boję się – rzekła, zwracając się do mnie – boję się strasznie o niego.

Kochała ona Kibalczyca.

Była to piękna i niezwykła miłość. Cała natura Kibalczyca, pogrzebana przez wolę rzewna jego dusza wypowiedziały się w tym stosunku.

Nie wiem i nikt nie wie, czy Kibalczyc kochał Kitty. On sam od razu sprawę swojej miłości postawił tak, że nie wchodziło to pytanie w grę. On nie chciał i nie mógł jej losów wiązać ze swoimi, które już były w zasadzie rozstrzygnięte. Patrzył na tę młodą i piękną dziewczynę jakby już spoza grobu, a raczej z tej swojej spokojnej, pięknej krainy, w której przebywała jego myśl. Przychodził do niej mówić z nią o wszystkim, co kochał. Dawał jej wszystko, co miał najdroższego. Nie mógł dać osoby swej, bo ona nie należała do niego. Było to tak, jakby czytała ona listy zmarłego narzeczonego. Tylko był on jeszcze przy niej, słyszała jeszcze jego głos, widziała uśmiech. Wiedzieć powinna była, że przyjdzie chwila, w której zostanie jej tylko pamięć, tylko wspomnienie ukradzionych losowi chwil. Wiedzieć powinna była, że on już gości tylko tu z nią – że w myśli już zamknął swoje osobiste rachunki.

– Mogę żyć bardzo, bardzo długo – mówił Kibalczyc – ale to nie zmieni rzeczy. Na mnie jako na osobie, na moim życiu nie mogę budować nic, gdyż już wiem, jak jest. Może się łudzić, kto nie widzi; świadomie łudzić siebie i innych – to słabość.

I tak trwał ten stosunek jesień i zimę. Smutny i głęboki jak romantyczna legenda. Tylko nie było tu żadnego rozkoszowania się smutkiem. Kibalczyc nie przychodził mówić o sobie, mówił jej o niej samej, o życiu, o prawdzie swojej. Tu Kibalczyc odpoczywał. Ten nieubłagany rewolucjonista i matematyk miał w sobie zatoki wielkiej ciszy. W jego myśli zestrajały się takie nawet sprzeczności, dla których nie widział on sam w życiu innego rozwiązania prócz krwi i śmierci. Gdy teraz, już w wiele lat, w pismach pewnego amerykańskiego filozofa napotkałem wyrażenie: „kosmiczny patriotyzm”665, stanęła mi żywo w pamięci ta godzina, kiedy opowiadała mi o myślach Kibalczyca kochająca go, piękna i czysta dziewczyna, kiedy z jej ust spływały te wypalone przez myśl zdania; miłość i młodość nadały im czar, jakiego nie ma zwykle mądrość. Były one świeże i szemrzące jak wiosenny strumień.

Ludzkość nieustannie i wszędzie, walczy o jedno – o poddanie myśli swej natury, o zamianę całej natury na myśl, na wewnętrzną własność człowieka. Gdy nie będzie już nic w przyrodzie, czego by nie znał człowiek, będzie on miał w myśli wszystko i będzie mógł tworzyć. Tworzyć swój świat. To jest zasadnicze dążenie ludzkości. Żyć – to znaczy brać udział w tej niezmordowanej pracy. Pożałowania godni ci, którzy pozostają poza granicami tej jedynej ojczyzny człowieka. To są prawdziwi pariasi ludzkości. Prawdziwi beznadziejni, osamotnieni. Gdy się ocenia znaczenie moralne naszych uprzywilejowanych warstw, doznaje się wrażenia, że jakiś majtek, opuszczony przez towarzyszów na bezludnej wyspie oceanu, nie może być bardziej samotny niż ci ludzie żyjący pośród nas. Może opisać swą wyspę i cisnąć opis swój w morze w butelce, może zrobić cokolwiek bądź. Jeżeli to będzie praca, pozostanie, my zaś mamy pomiędzy sobą barbarzyńców, dzikich – ludzi absolutnie niezdolnych do związania w jakikolwiek bądź sposób swego istnienia z żywym duchem człowieczeństwa. Nasi bogacze, nasi władcy, nasze duchowieństwo – to piaski pustyni bezpłodne i na zawsze opuszczone. Człowiek uprzywilejowany, posiadający dzięki danemu ustrojowi prawnemu możność żyć z cudzej pracy, skazany jest na zdziczenie. Majątek – to po większej części wygnanie z łona ludzkości. Człowiek, który coś ma, staje się o tyle właśnie, o ile rośnie to jego posiadanie, samotniejszy, bardziej opuszczony, mniej związany z życiem. W walce przeciwko przywilejowi widział Kibalczyc jedną z faz rozwoju moralnego, obejmującego i tych, przeciwko którym toczy się walka. Mniej okrutny względem danej jednostki jest człowiek, który ją zabija za to, że była tyranem, niż ten, który jej tyranię znosi. Pierwszy walczy z siłami upośledzającymi ludzkość, a więc i samego tyrana, drugi skazuje swego władcę na demoralizację przez to właśnie, że pozwala sobą władać.

Kibalczyc mówił skrótami, wyciosanymi w głębi myśli niby kamienie przydrożne, drogowskazy. Gdy ze swojego jasnego świata wracał do rzeczywistego, gdy rzucały mu się w oczy podeptanie, uciemiężenie, deprawowanie człowieka, dusza jego rozpłomieniała się. Gwiazdy ciskały pioruny i harmonia sfer głosiła wyroki potępienia. I myśl Kibalczyca właśnie dzięki tej głębokiej bezinteresowności, dzięki rozległości przestworów przez nią obejmowanych, dzięki swej błękitnej szerokości i głębi nie znała kompromisów ani wahań. Trzeba było to zrozumieć, aby pojąć, dlaczego uczony i filozof stał się terrorystą. Zresztą tłumaczyć to trzeba dzięki tym sofistom, którzy nauczyli nas, że rozum powinien ćwiczyć się i zaprawiać w wynajdywaniu usprawiedliwień dla nieustannego uciemiężenia, podeptania, pohańbienia rozumu. Rozum nauki oficjalnej zamyka oczy na otaczające go panowanie gwałtu i bezmyślności. Zagadką stają się dla niego ludzie, dla których władza myśli nad światem, sumienia nad społeczeństwem i historią nie jest czczym słowem. W duszy Kibalczyca godność ludzka żyła jako zbrojne, urągające śmierci bóstwo.

Teraz, w opowiadaniu Kitty, wyrastała jego postać. Mimo woli doznawało się wrażenia, że składa ona wieńce na grobie. I wtedy właśnie przyszedł Wołczok. Stanęła w drzwiach bez ruchu i nie swoim, zmienionym głosem powiedziała:

– Wzięli ją przed chwilą na ulicy i jego w jej mieszkaniu.

Kitty opuściła głowę na splecione ręce. Płakała cicho, bez słowa skargi, bez jęku. Spleciony już był wieniec śmiertelny i tylko zapach wspomnień więdnących pozostał w jej dziwnej miłości. Wiera powtarzała raz po raz:

– Sonia, Sonia!

– Lepiej by było, gdybyśmy i my poszli z nimi – powiedziałem.

Czułem coś podobnego w tym czasie, jak wtedy w syberyjskim lesie po odjeździe Myszkina. Po kamiennej puszczy jeździła śmierć i zazierała666 lodowatym wzrokiem w okna domostw. W martwocie tej cała istota była jakby przedmiotem zewnętrznym, przykrym, jakby jakimś obmierzłym widokiem, który trzeba zniszczyć; własne życie dogasało gdzieś jak śmierdząca głownia i czarny dym pełzał po kamieniach. Słyszy się, widzi wszystko i na próżno szuka w sobie samym wzruszeń, nienawiści, gniewu, chociażby rozpaczy. Rozpościera się zimny bezwład. Mrok wali się na myśli i serce.

Wiedzieliśmy, że zabiją naszych przyjaciół, wiedzieliśmy, że są oni we władzy okrutnego wroga, że już straceni są dla nas na zawsze, wiedzieliśmy, że taki sam koniec czeka nas, wiedzieliśmy, że my mamy słuszność, że nie moglibyśmy, wróciwszy do początku tej drogi, która nas tu doprowadziła, wybierać inaczej. Ale teraz przyszedł kres, do któregośmy dążyli bezwiednie. Od tej chwili było dla mnie rzeczą jasną, że właściwie życie nasze zostało już zamknięte. Weszliśmy na nagi szczyt, z którego nie prowadziła żadna ścieżka. Siedzieliśmy na nim otoczeni przez drapieżne ptactwo: słyszeliśmy, jak kracze ono i jak zwołuje się tam na dnie przepaści, gdzie leżały ciała przyjaciół. Aleksander II, ginąc, i nas ciągnął za sobą. Nie chcieliśmy przecież dokonać aktu zemsty na jego osobie, biednej, opuszczonej przez myśl ludzkiej duszy. Nie. Chodziło o stworzenie prawa w piersi ludu. Teraz on już był w myśli ludu, ten czyn. I myśmy pozostali w niej jako to jedno poczucie dokonanego czynu: prawo, które zatargało skałami przemocy. Lud musiał dojrzeć do tej myśli. Wielomilionowa masa, oślepiona, ogłuszona przez strach, wieczną nędzę, wszystko to bierne, rozpuszczone, musiało skupić się w tym twardym poczuciu, zahartować. Sam czyn był tylko fermentem męskości, wprowadzonym w duszę narodu.

A my? Cóż pozostało nam? My dokonaliśmy już całej drogi i czułem, że pomiędzy nami a życiem jest przepaść. Nie to martwe ciało nas przedziela, lecz ta cała droga, która nas doprowadziła do tego momentu, cały nasz przebyty, bolesny rozwój. Nie mogliśmy cofnąć się wstecz do złudzeń młodości. Wiedzieliśmy już, czym jest ta walka, i stoczyliśmy ją w najgroźniejszej postaci. Z wolna w ten wieczór zbierali się ci spośród naszych, którzy ocaleli jeszcze i byli w Petersburgu. Wszyscy czuliśmy potrzebę skupiania się w sobie, zajrzenia w głąb serc własnych, zrozumienia, co w nich jeszcze pozostało.

Orlenko przyniósł nam wiadomość od Wiery. Pallada mścicielka nie straciła ani na jedną chwilę nawet królewskiej pewności myślenia. W tym czasie, gdy w wężowej pieczarze konali najdrożsi nasi, w tym czasie, gdy byliśmy jak załoga opuszczonego bastionu, która widzi, jak tryumfuje wróg po ulicach zdobytego miasta, jak włóczy poza swoimi zwycięskimi wozami ciepłe trupy, w tym czasie Wiera układała plan dalszych walk i zwycięstw. Nie umrze, nie zginie Narodna Wola aż do chwili przebudzenia ludu. Jest ciągle jak piorun zawieszony nad głową bezprawia, a jednocześnie hartuje, zestala myśl ludu. Na wyłomie opuszczonym przez najdzielniejszych, którzy legli, stawała i mocą męstwa obejmowała kierownictwo. Kwestie kierownictwa rozstrzygają się w takich razach przez samą siłę wewnętrzną. Kto ma odwagę, gdy słabość dławi serce najsilniejszych, ten przez to samo dźwiga i podnosi sprawę.

Cała historia Narodnej Woli jest szeregiem tego rodzaju samodoborów. Historia stwarza pozycję i pozycja szuka człowieka. Tak po godzinie Michajłowa przyszła godzina Perowskiej i Żelabowa. Tak nadszedł teraz dzień Wiery F.667, Antygony, która wiedziała, że u boków pomordowanych braci były miecze. Dla mnie z tego czasu pozostała przede wszystkim jej postać. Nie każdej zbiorowej akcji udaje się w momencie zgonu ocalić jeszcze duszę swą piękną. Pragnąłem, aby jeśli ginąć ma Narodna Wola, ginęła w szyszaku i zbroi. Aby nie przestawała budzić grozy i szacunku. Nad pobojowiskiem, nad ciszą kazamatu, nad skrzypem szubienic panował w tym czasie jej głos, mocniejszy niż samo zwycięstwo. Zwycięstwo to nie jest przywidzenie. Takimi, jakimiśmy chcieli, pozostaliśmy w historii życia. Nie odebrano nam naszego celu, pozostał on na zawsze, wychowując dusze, tworząc mężne serca. To jest zwycięstwo jedyne: kształtować przyszłość. Że Narodna Wola nie zginęła wśród zgiełku, że nie zgasła w więziennym mroku, jaki rozlał się po powierzchni życia, że pozostała stalowa i groźna, spiżowa i niecofniona, że czuli sędziowie prawdę w słowach Żelabowa: „Narodna Wola pozostaje nietknięta, niedosiężna”, to już przede wszystkim było zasługą Wiery F. Była ona jak ta wróżka z poematu Słowackiego, która rządzi ostatnim śmiertelnym bojem Wenedów668.

Dzisiaj łatwiej jest mi widzieć cale piękno i olbrzymią grozę tych czasów. Wtedy przepływały koło mnie wypadki i ludzie na kształt cieniów. I być może tragizmem nienajmniejszym tej naszej walki była ta jej, że tak powiem, nieplastyczność. Nasze pola walk nie miały nad sobą słońca, nasze odwroty nie dokonywały się w cieniu drzew, wśród szumu lasów, nad brzegami strumieni i rzek. Nasze klęski i zwycięstwa, nasze przeprawy i odwroty strategiczne – wszystko to odbywało się w głębi dusz. Prowadziliśmy życie ciemne i nerwowe. Głosy towarzyszów i przyjaciół dochodziły tłumione przez odległość. Witaliśmy się i rozstawali wśród mroku i w pośpiechu, zaledwie czas mając na uściskanie dłoni.

W tym czasie to właśnie rozegrał się olbrzymi dramat Żelabowa i Perowskiej, a wtedy ja nie miałem dla niego ani oczu, ani czasu, ani sił, by wniknąć w jego treść, zrozumieć, odczuć jego surowe piękno. W Perowskiej też żyła potrzeba osobistego szczęścia i miłości, tak wielka, jak wszystko, co rodziło się w tej duszy. Ale to było jej szczęście i jej miłość. Blada i zmieniona, trup raczej niż człowiek, stała ona w tamten dzień na swoim posterunku. I gdy znalazła się znowu obok niego twarzą w twarz, oko w oko, było to po raz pierwszy w sali sądowej, po raz drugi na śmiertelnym wozie, który ich wiózł razem na szafot. Turkot tego wozu, stuk toporów wznoszących szubienice słyszeliśmy tego dnia i badaliśmy samych siebie, dusze własne – czy żyjecie w nas jeszcze umarli, czy zdołają serca nasze umrzeć tak jak tamte? Wiedzieliśmy, że my sami musimy podnieść ciężar pozostawionej nam przez ginących sprawy, żyć tak, jak umierali Kibalczyc, Sonia, Żelabow, Michajłow, jak umarł Hryniewiecki, zaciskając zęby, w szpitalu.

661.Dies illa (łac.) – dzień ów; druga połowa wersu: Dies irae, dies illa (Dzień gniewu, dzień ów), początkowych słów średniowiecznej sekwencji (uroczystej pieśni) o nadejściu kary bożej za grzechy w dniu Sądu Ostatecznego; w liturgii katolickiej Dies irae była śpiewana podczas mszy żałobnej w klasycznym rycie rzymskim. [przypis edytorski]
662.Rysakow, Nikołaj Iwanowicz (1861–1881) – rosyjski rewolucjonista, członek Narodnej Woli; podczas zamachu na Aleksandra II rzucił bombę, która unieruchomiła carski powóz; aresztowany, załamał się podczas śledztwa, przekazując informacje o współuczestnikach, mimo to został stracony. [przypis edytorski]
663.Jak ocalenie godności ludzkiej zabrzmiał (…) głos Żelabowa – dzień po zamachu Żelabow złożył pisemną deklarację, stwierdzając, że jeśli nowy car zamierza stracić Rysakowa, to w imię sprawiedliwego traktowania powinien jego samego ukarać tak samo, gdyż on także dokonywał zamachów na Aleksandra II. [przypis edytorski]
664.areszty – tu: aresztowania. [przypis edytorski]
665.w pismach pewnego amerykańskiego filozofa napotkałem wyrażenie: „kosmiczny patriotyzm” – terminu tego użyła w swojej pracy Newer Ideals of Peace (1907) Jane Addams (1860–1935), amerykańska socjolog, dziennikarka, zwolenniczka równouprawnienia kobiet, bojowniczka o pokój i reformy społeczne, wieloletnia przewodnicząca Międzynarodowej Ligi Kobiet na rzecz Pokoju i Wolności, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla (1931). [przypis edytorski]
666.zazierać – zaglądać, patrzeć w głąb czegoś. [przypis edytorski]
667.Wiera F. – wspomniana wcześniej Wiera Figner. [przypis edytorski]
668.wróżka z poematu Słowackiego, która rządzi ostatnim śmiertelnym bojem Wenedów – Roza Weneda, bohaterka tragedii Słowackiego Lilla Weneda. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
650 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают