Читать книгу: «Płomienie», страница 30

Шрифт:

XX. Srebne noce

Trzy dni spędziłem w mieszkaniu Kuźniecowa. Było u niego niewypowiedzianie smutno. I ten smutek, cisza, brak jakichkolwiek związków i węzłów ze światem żywych przyniosły mi ulgę. Kuźniecow cały żył pamięcią. Człowiek nowoczesnego światopoglądu: nie oczekiwał on żadnego pośmiertnego spotkania. Skończyło się wszystko raz na zawsze. Nigdy już w nieskończonej przestrzeni tego, co jest, nie wytworzy się żaden z tych zgasłych kształtów. Jego pamięć o nich jest ich jedyną rzeczywistością. Z tym przekonaniem żył on, człowiek doskonale samotny.

– Mam sześćdziesiąt lat blisko – mówił on – i wiem, że nie zdołam zmienić już nic w moim życiu. Gdybym był zdolny do płodnej, twórczej pracy naukowej, byłoby się to już objawiło w ciągu przeżytego życia. Nie mogę więc się co do tego łudzić. Kocham matematykę tak, jak mógłby kochać królową swą młody paź. Jest to miłość beznadziejna, platoniczna. Gdy moja pani uśmiecha się do innych, widzę ten uśmiech jej, wystarcza mi to, musi mi wystarczyć za wszystko. Muszę czekać, aż ktoś szczęśliwy dobędzie nowego wyrazu, nowego tonu – wtedy on i dla mnie istnieje.

– Czy zastanawialiście się kiedy – mówił do mnie jednego z tych wieczorów – nad religijną powagą, jaka jest w matematyce? Czy zastanawialiście się, że to, co człowiek w niej widzi, jest to tylko właściwie czysta forma działalności ludzkiej? Tu obcuje człowiek z własną swoją, pozbawioną jeszcze wszelkich ograniczeń energią. Widzi możliwość czynów. Matematyka – to jest czynna, działająca dusza ludzkości, unosząca się ponad wszystkim. To nagie formy, które życie wypełnia… Tak… Matematyką jest to wszystko, co jest i będzie w człowieku… Myślałem o tym długo, nim zrozumiałem wreszcie, że nie prowadzi ona nigdzie poza człowieka. Myśl tak się lubi łudzić. Tak lubi upojenie i szał. Nieraz chwytałem się na gorącym uczynku czegoś, co nie może być nazwane nadzieją nawet. Czy wy wiecie, jak szalone nadzieje może miewać człowiek? Tak dziwne bywają, że gdyby wydostały się na powierzchnię życia myślowego, wykoleiłyby je raz na zawsze… Myśl krąży po takich lodowych kresach, że jedno poślizgnięcie – i noc obłąkania. Człowiek w gruncie rzeczy pragnie tego. Czy wy wiecie, że ja, poważny człowiek, straciłem rok życia, wieczory całego roku na studia nad odwracalnością czasu? Pojmujecie. Znaleźć formułę odwracalności czasu. Czas jest szeregiem nieodwracalnym. Tak my to nazywamy. Gdy teraz widzę, że żona tu nie wejdzie, że nie usłyszę już nigdy śmiechu dzieci, że wszystko to przeminęło na zawsze i że czekać tylko trzeba, aż ja sam przeminę, to wszystko to znaczy tylko: czas jest szeregiem nieodwracalnym. Jak widzicie, nic w tym strasznego nie ma. Ot, prosta właściwość matematyczna, jak i tyle innych. Dlaczego tak jest? A gdyby znaleźć formułę matematyczną, redukującą nieodwracalne szeregi do innych postaci szeregowych, takich, które są odwracalne. Prawda. Znaleźć tylko formułę. Wzbogaci się słownictwo matematyczne o jeden mały znak i wszystko przedstawia się inaczej. Nie pojmujecie?

– Dziwne jest życie – dodał po chwili – ach, dziwne jest życie.

I było ono dziwne w tym mieszkaniu, w którym czas istotnie zdawał się nie płynąć.

Siedzieliśmy późno w noc, wspominając. Tu można było mówić o wszystkim. Kuźniecow spragniony był słuchania o czymkolwiek, co by przysłonić mu mogło pustkę oczekiwania śmierci.

– Siedzę tu – mówił – i czekam, aż przyjdzie. I wiem, że nie będzie to żadne światło, żadna myśl: wiem, że ścieżka ta nie prowadzi nigdzie. Śmierć nie ma nawet matematycznych właściwości – rzekł z uśmiechem. – To zniechęciło mnie do matematyki.

Na co czekam – nie wiem. Nie wiem, dlaczego chcę, aby trwał ten srebrzysty przestwór ciszy i tęsknoty, ta blada pustka, w której nie świeci słońce. Pamięć – pamięć. Pustka, przez którą chodzą cienie. Czy pan wie, gdy jestem sam, otwieram drzwi na rozcież – wszystkie drzwi? Sam zapalam lampkę nocną w małym ostatnim pokoiku. Cienie chodzą, chodzą. I tak będę wspominał do końca. Gdy i nadejdzie czas, położę się tam, zapalę lampkę, drzwi każę pootwierać.

Skrzypi podłoga w sali, w stołowym, sypialnym pokoju.

Przeszedł ktoś koło fortepianu. Oddychają puste pokoje. Czy pan słyszał kiedy, jak cisza nocna wzdycha? Tak głęboko, głęboko, niezmiernie cicho i strasznie głęboko; przelatuje ponad twarzą tchnienie. Czuje się jego powiew.

– Czy nie doświadczacie czasem wrażenia – mówił po chwili – że ktoś wszedł do pokoju? Ktoś wszedł i jest tuż obok was.

– Złudzenie – powiedziałem.

Kuźniecow wzruszył ramionami:

– Nie wiem, czy można na pewno twierdzić, że tylko złudzenie. Najzwyklejsze nasze życie samo przez się jest tak dziwne. My bardzo mało wiemy o świecie. Bardzo mały skrawek jego przedostaje się do naszego życia i działa na nas. Co jest poza tym?

Podniósł firanki i stanął w wielkim, weneckim oknie.

– Co to jest – to wszystko?

Siadł przy mnie i mówił:

– Jestem zwykłym człowiekiem, nic szczególnego nie było we mnie, nic szczególnego nie przeżyłem. Wszystko najzwyklejsze, przeciętne. Wczesną młodością myślałem zawsze, że czeka na mnie całkiem gotowe przeznaczenie. Nie. Nawet nie tak. Myślałem, gdy mi się co stało, co to może mieć za znaczenie. Po co to, dokąd to prowadzi? Usiłowałem odgadnąć tę całość, do której mogą należeć te fragmenty pojedynczych zdarzeń.

Spotkałem moją żonę. Nie będę mówił panu o miłości. Pan to zna. Tak. Myślałem – to – to. Urodziły się nam dzieci…

I tak, wie pan, gdy dzieci miały już pięć, sześć lat – powstał strach. I jeżeli to wszystko właśnie tak jest, jak to widzisz, ot, po prostu taki, jakiego się znasz, jesteś, nie ma poza tobą ani ponad tobą żadnych specjalnych przeznaczeń. Ot, po prostu – dwoje ludzi poznało się, pokochało, mają dzieci.

I nagle poznałem całą niedorzeczność, całą oczywistość tego. Zrozumiałem, że tak właśnie jest, tak, a nie inaczej, że inaczej wprost być nie może. A zarazem zrozumiałem całą przeraźliwość mego położenia.

Ot, w bezmiarach czasu i przestrzeni mam tylko dwie jasne główki. Tylko.

My z żoną patrzyliśmy na siebie już tylko z tego punktu widzenia: dla nich żyjemy. A gdyby one znikły – myślałem – i nie śmiałem kończyć myśli. Wydawało mi się to zbyt potworne.

A jednak przyszło. Przyszło, jak każdy inny fakt.

Pochowałem i dzieci, i żonę: jestem sam. Nic nie mam, na nic nie czekam. Kiedy tu siedzę w oknie, doznaję tego samego wrażenia, jak kiedyś nad brzegiem morza. Tu faluje światło, tylko bez szumu. Nieustannie. I cóż ja jestem? Biedny, nagi, stary człowiek.

I to tyle razy było.

Czy wy, gwiazdy, także myślicie, że nadejdzie taka godzina, kiedy was strząśnie tak, jak strząsa listowie zeschłe las – to, co jest poza wami, ponad wami?

Czy wy myślicie, że wyrzucą was te fale jak źdźbła piasku?

Spadamy wszyscy w coś, co nas nie zna.

Najlepiej mi jest tu, w małym pokoiku.

Kładą mi pod głowę małe swe rączyny,

Patrzą w moje oczy jasnymi oczkami.

Mrugają oczęta,

Usteczka się śmieją,

Tatuniu, tatuniu,

Rozstań się z nadzieją.

– Czy mógłbym się wam na co przydać? – zapytał po chwili. – Rozumie pan, może jeszcze mógłbym coś zrobić, mam sześćdziesiąt lat. Jeszcze kilka lat mógłbym popracować. Doczekałem się, że mnie dziś trumienki dzieci do snu kołyszą: czy przyda się wam na co stary, nieszczęśliwy człowiek?

Mówiłem mu tak, jak czułem. Nie byłem w stanie odpowiedzieć mu ogólnikami w rodzaju: wszystkie siły należą do sprawy. Sprawa! Każda sprawa musi być sprawą tego właśnie człowieka, który ją czyni. Nie dość jest rozpiąć ponad głową człowieka chłodne i jasne sklepienie obowiązku. Trzeba, aby na sklepienie wzeszło słońce, roztapiające lodową powłokę.

W tym czasie ja sam zanadto zbliżony byłem uczuciami swymi do tego stanu, w jakim był Kuźniecow.

I ja, i on patrzyliśmy w gwiazdy i w milczenie wszechświatów jak w olbrzymi grób. Byliśmy jakby pozostawieni przez odpływ fal życia. Piaszczysty brzeg, obce przestrzenie, gdzie sam płynie czas i jest życie. Jest. Świeci w górze, spada snopami światła i milczenia, ale serce nie wie o tym, nie widzi, nie czuje, kamienieje.

– Chce pan umrzeć? – pytałem. – Może stać się udziałem pańskim życie długie, chłodne, samotne, oddarte od wszelkich pamiątek.

– Pójdę mówić młodym, aby nie cenili życia, aby nie strzegli go. Ono nie da się zatrzymać i upływa. Posiada się jedynie życie stracone, w życie zaklęty raz na zawsze kształt.

W tym czasie rzadko zdobywaliśmy nowych przyjaciół i symboliczny wydaje mi się dzisiaj obraz tego starca, zajmującego miejsce wśród młodych na wyłomie. Ja sam czułem się nie mniej niż on stary.

W tym czasie oni zginęli.

Wczesnym rankiem powieszono ich. Nie chciałem widzieć ich śmierci, zresztą plac był pełen szpiegów.

Siedzieliśmy w wieczór tego dnia, nie zapalając światła, wpatrzeni w wielkie okno, w siny przestwór nad nami. Kuźniecow siedział obok mnie.

– Milczy noc – rzekł. – Czy pan o tym myślał, że tę nieskończoność nad nami wyżłobiła jednak myśl ludzka? Grecy nie widzieli jej. Nie widział jej człowiek średniowieczny. Kopernik, Galileusz, Bruno687, Newton, Kant, Laplace688 rozpostarli, rozwarli tę dławiącą nas otchłań, stworzyli oni ocean, w którym gwiazdy są jakby ziarnka piasku.

Teraz właśnie myślę o tym, jak nie ginie nic z człowieka i jak nie można zerwać więzów łączących nas z wielką zbiorowością duszy. Ona to, dusza pokoleń zmarłych, otacza nas.

Ocean nieskończoności. To przecież tylko myśl pokoleń, która jest widzialna poza nami. Nie ginie więc gnąca się dusza. Każda myśl, każde drgnienie duszy pozostaje, pozostaje w zbiorowości życia. Otacza następne pokolenia jak powietrze, niebo, ocean.

Nie jesteś mi obca, o nocy. Człowiek, brat mój, w niedoli i męstwie stworzył bezmiar. On krok za krokiem rozszerzał twoje królestwo, rozpościerał milczący przestwór nad głowami. Oto jest niezaprzeczalne duchów obcowanie.

Na srebrnym niebie rysował mi się przed oczyma czarny szkielet szubienicy.

– Ten tylko pozostał pomiędzy mną i wami łącznik: milczący przestwór dusz zmarłych nad duszami, co się jeszcze w noc nie wzniosły…

Spojrzałem w oczy Kuźniecowowi.

– Zimno – powiedziałem. – Ja już także mam wszystkich moich w głębi tych przestworów, z których wyiskrzy się kiedyś nowe niebo, nowa ziemia ludzkości.

XXI. Na torfowisku

Zła gorączka trawiła dusze.

Przechodziliśmy teraz jedni koło drugich, kryjąc przed sobą wzajemnie jadowite rany.

Każdy czuł, że na dnie duszy jest już śmiertelnie rażony, ale nikt nie chciał łamać szeregu idącego do boju.

Szliśmy naprzód – nawet z piosenką na ustach, ale mieszkaliśmy na dnie, w którym dusze więzną, wola się rozpręża i serce przeciw sercu się rozjątrza.

Jak znużony śmiertelnie zwierz szukał każdy kryjówki. I tylko jakiś ostateczny wypadek zwiastował innym, jak ciężka była walka.

Coraz częściej przychodzić zaczęły wieści o samobójstwach.

Zabiła się Bardina, której odwagę i siłę woli podziwiało całe społeczeństwo podczas „procesu pięćdziesięciu”689. Listy Tichonrawowa nacechowane były jakimś głębokim zniechęceniem i smutkiem. Było to tym poważniejsze, że widać w nich było chęć ukrycia przed samym sobą prawdziwego stanu duszy, wmówienia w siebie wiary i zapału. Czuć było jakby bezustanną głuchą urazę do wszystkich, że mu tej wiary nie dają, że są chłodni.

Wieczorem któregoś dnia przyszła do mnie Wiera Kochanowicz. Była smutna i jakby śmiertelnie znużona.

– Co ci, Wołczok? – pytałem raz po raz, mimo woli czując jakąś obawę, żeby nie poszła w ślad Bardinej, której była wielką przyjaciółką.

– Nic – odpowiedziała.

A dopiero wychodząc, rzekła:

– Mieszkam teraz razem z Tichonowem, wiesz.

Zadrżałem. Było to rozwiązanie dramatu. Rozwiązanie dla Wiery straszliwe; myliłem się jednak. Był to dopiero początek.

Staliśmy w przedpokoju.

Było prawie całkiem ciemno. Wziąłem ją za rękę.

– Dlaczegoś to uczyniła, Wołczok?

– On się zanadto męczył – powiedziała.

– Ale ty?

Machnęła ręką:

– Cóż, nie wszystko jedno?

– Wołczok, biedny Wołczok, jak mogłaś to uczynić?

Tichonow był robotnikiem, samoukiem. Od paru już lat męczył swą miłością Wierę. Jak prawie zawsze w takich wypadkach sprawa komplikowała się i przybierała przykry, jadowity charakter wskutek tego, że do miłości przyłączała się chora ambicja.

Tichonow nie mógł się oprzeć myśli, że tu jest w grze nie tylko obojętność kobiety, lecz może przede wszystkim pogarda, wstręt fizyczny inteligentki dla niego – chłopa.

I tego nie można mu było wytłumaczyć.

Sam on nie przyznawał się otwarcie do tych myśli, lecz czuć można było ich gorycz w jego wyrzutach i skargach.

Trwało to dwa lata.

Teraz Wiera położyła kres jego męczarni kosztem swej osoby.

Zdawało mi się, że nie błądziłem w tym przypuszczeniu, że i tu widzieć należało symptomat ogólnego zmęczenia.

– Czy warto, aby cierpiał człowiek przeze mnie? Cóż jestem ja? Cóż jest życie? Czy warte jest cokolwiek takiej męki? Czy nie wszystko jedno, co się stanie?

Było naturalnie i co innego.

Wiera litowała się nad Tichonowem. Lubiła go ona dawniej bardzo. Dawniej, to jest przedtem, nim wybuchła w nim ta nieszczęśliwa miłość. Szanowała w nim zapał i wolę, dzięki którym wyrobił on sobie kosztem strasznej pracy nowoczesny światopogląd myślowy.

Były w nim oczywiście luki. Pojęcia odznaczały się surową prostotą. Sądy były twarde, prostolinijne. Ostateczne jak uderzenie obuchem. Nie było zrozumienia dlatego wszystkich potężnych i racjonalnych sił życia, które nie pozwoliły Wierze pomimo wszelkich wysiłków rozumu i woli go pokochać.

Nie omylę się, jeżeli powiem, że po części sama Wiera patrzyła w ten sposób na sprawę, ona sama potępiała siebie za ten epikureizm i arystokratyzm duchowy.

Wmawiała w siebie, że tylko bezwiedne, ale mocno tkwiące w nerwach i naturze przesądy przeszkadzają jej być bezstronną i ocenić wartość Tichonowa.

– Gdyby on był tym samym, czym jest, a tylko miał nieco inne formy zachowania się – mówiła ona – gdyby nie wyniósł z życia tej szorstkości w głosie, w tonie, tej nieumiejętności zachowania spokoju i równowagi w dyskusji, tej niepewności siebie, która każe mu być wyzywającym i bezpośrednio potem wpadać w pokorę – być może pokochałabym go. Czy on jest winien, że praca, praca ciężka, pod grozą pięści ojca, majstra dokonywana, wyrobiła w nim tę rażącą mnie postawę, że głowa jego wyrasta jakby prosto z ramion i jest osadzona tak sztywnie, jak gdyby stanowiła jedną całość z resztą kadłuba? Dlaczego, gdy widzę w nim ten drobny rys budowy, ciśnie mi się do myśli wyraz „chamstwo”? Dlaczego odrażający jest dla mnie kształt jego paznokci, kolor brody, sposób stawiania nóg? Czy wszystko to nie jest dowodem, że kieruję się w stosunku do niego uprzedzeniem, że nie jestem względem niego uczciwa i szczera? Gdyby on nie miał tych cech, które są skutkiem jego pochodzenia i stosunków rodzinnych, skutkiem krzywdy, pod brzemieniem której wyrósł on – pokochałabym go i nie męczyłby się on, nie przechodziłby tych udręczeń, które zgięły jeszcze bardziej jego zgarbioną postać, odjęły resztę blasku jego oczom. On czuje się mniej człowiekiem przez to i wskutek tego, że ja jestem nazbyt panienką, że we mnie żyje dotąd laleczka salonowa. Jestem winna, że Tichonow stracił pewność siebie, czuje się wewnętrznie pomniejszony, zachwiany w swej godności ludzkiej.

Zresztą miłość? Wiera była naturą zbyt głęboką i czystą. Byłem przekonany, że jej surowa i mężna dusza zachowała niewinność dziecka pod każdym względem.

Miałem wyjechać za granicę.

Rząd rosyjski zwrócił się do jednego z naszych uwięzionych towarzyszów z propozycją układów, z zapytaniem, na jakich warunkach Narodna Wola zgodziłaby się zawiesić swą działalność. W Paryżu delegat rządowy miał się spotkać z naszymi przedstawieniami. Towarzysze miejscowi chcieli, abym był obecny przy tym spotkaniu

Przed wyjazdem byłem w mieszkaniu Tichonowa i Wiery.

Gdym przyszedł, była ona sama.

W ciągu kilku dni postarzała się i wychudła, jakby zgarbiła się i zmalała. Wydawała mi się chorym, pokrzywdzonym dzieckiem.

Myślałem, że gdyby Ola żyła, nie dopuściłaby nigdy do tego, co się stało.

– Jedź ze mną, Wołczok – proponowałem.

Po jej twarzy przebiegł jakiś uśmiech, skinęła smutnie głową:

– Tu zostanę.

I zmieniła szybko kierunek rozmowy.

Mówiła, jak w kołach robotniczych przed straceniem Perowskiej, Żelabowa i innych istniał projekt zbrojnego odbicia ich.

– Wasyli do ostatka spierał się ze mną, że to byłoby możliwe lub pożyteczne.

Wasyli – był to Tichonow.

Wszedł on w tej właśnie chwili.

Nigdy nie wydał on mi się tak strasznie mizerny i nieszczęśliwy, jak teraz.

– Przyszliście, Miszuk – rzekł – to dobrze… dziękuję…

– Dlaczego nie miałbym przyjść? Nie gniewacie się przecież na mnie. Bywałem przecież u was.

Tichonow spojrzał na Wierę i uśmiechnął się tak boleśnie, że mi serce przeszył żal i litość nad nim.

Podszedłem do niego, objąłem go i rzekłem:

– No… wszystkiego dobrego wam. Wasyli… wszystkiego dobrego.

– Jej życzcie – rzekł głucho.

– Myśmy już sobie życzyli – powiedziała Wiera.

Rozmawialiśmy o sprawcach, o układach.

– Zlękli się, psy – rzekł Tichonow. – Warunki? Żadnych warunków, Miszuk. Wy tam twardo stańcie. Za nas stójcie mocno… My nie chcemy żadnych warunków. Nam się nie śpieszy. Póki nie sczezną oni wszyscy, nie ma o czym mówić.

– Za niego i za nią – mówił o Żelabowie i Perowskiej – im śmierć. Oni nie mogą tak zginąć bez zemsty. Gdyby tak nie Wiera, nie wy wszyscy, poszłoby nas ze sto chłopa z siekierami. Niechby oni swoimi jasnymi oczami patrzyli z pomostu. Taras nasz i Sonia, orły nasze, jak my za nich giniemy.

A tak co?

Przywieźli ich na czarnym wozie.

Ludzie stali niemi. Strach pozaciskał gardziele. Ja czapkę zdjąłem, kłaniałem się ich drogim głowom. I co? Tacy ludzie ginęli i było cicho jakby nic. Psi naród, co to znosi. Rozradowałoby się Tarasowe serce, jakby widział, że my koło niego wałem legli.

Warunki, Miszuk. Powiedz im nasze warunki: oni wszyscy precz, precz z Rosji.

Powiedziałem mu, o co chodzi. Uda się może Czernyszewskiego wydostać z ich rąk.

– To my go przecież swoimi pazurami spod śniegu, z mogiły wykopiemy. Jedź, Miszuk, niech on wraca, niech podyszy powietrzem naszym, miłością naszą serdeczną.

Rozstawałem się z nimi z ciężkim sercem. Wiera długo, długo ściskała mnie, gdym wychodził. Tichonow szedł za mną.

– Pora żegnać się – powiedziałem – razem niebezpiecznie iść dłużej.

– Należy mi się w twarz plunąć, Miszuk – powiedział Tichonow – zgubiłem ją. I nie ma na to innej rady. Prosiłem ją wczoraj: „Idź, Wiera. Dusza twoja mnie nie znosi”. Nie. Siedzi. Płacze. Siebie zgubiła… Zgubiłem ją ja – podły człowiek. W twarz mi napluj…

– Daj spokój, Wasyli – powiedziałem. – Nikt nie winien. Sam odejdź, jeżeli tak czujesz.

– Serce płacze – rzekł posępnie Tichonow. – Serce z nią rozstać się nie może.

W Paryżu dostałem w dwa dni po przybyciu list Kuźniecowa. Wiera i Tichonow odebrali sobie życie nad ranem tej samej nocy, której rozstałem się z nimi.

Tichonrawow poczerniał, usłyszawszy o tym. Jego trudno mi było poznać. Trawiła go wewnętrzna jakaś męka, przez krótki czas naszego rozstania postarzał się o dziesiątek lat chyba.

Podczas naszych spotkań z dygnitarzami reprezentującymi rząd imponował mi on swoim dyplomatycznym, ultraangielskim spokojem. Żadne mocarstwo nie mogło mieć bardziej dystyngowanego ambasadora.

We mnie hrabia S. wywoływał uczucie głębokiej odrazy. Piękna i wytworna jego postać mówiła o tym wyszukanym szacunku, jakim otaczał on i z jakim pielęgnował swoją własną osobę. Ręka, paznokieć, broda, kolor skóry, wszystko to mówiło o nieustannym, drobiazgowym, pieczołowitym kulcie własnego ciała i zdrowia. Każde zdanie przez niego wypowiedziane było zaokrąglone, wycyzelowane, wyszlifowane jak długie paznokcie jego rąk. Pachniał on wewnętrznie i zewnętrznie. Duszę musiał on przekładać saszetami690, jak bieliznę, od czasu do czasu wyjmował on złotą tabakierkę i żuł jakieś pastylki – dla dezynfekcji – jak mówił.

Nas traktował on z uprzedzającą grzecznością.

– Przede wszystkim jesteśmy dżentelmenami – mówił.

Było coś fantastycznego w tym spokoju, z jakim ten dworski dygnitarz omawiał z nami warunki bezpieczeństwa osobistego cara Aleksandra III.

Od razu było umówione, że Czernyszewski będzie przewieziony do europejskiej Rosji, że mu wolno będzie zamieszkać w rodzinnym mieście Saratowie.

– Za co skazany został Czernyszewski? – pytałem po skończonej rozmowie któregoś dnia.

– Trzeba było uspokoić szlachtę – powiedział hrabia S. i połknął dezynfekującą pastylkę. – Znałem – powiedział – jego pisma. Był to człowiek zadziwiająco inteligentny. I dystyngowany – dokończył. – Dystyngowany po swojemu, oczywiście. To już nie to, co Hercen, Bakunin. Jaka szkoda, że on nie wyjechał za granicę…

– Pan był członkiem senatu w tym czasie? – zapytałem.

– Tak… tak jest. Cesarz sobie absolutnie życzył, aby był tak skazany. Policja uprzedziła do niego cesarza. Chodziło o ofiarę dla uspokojenia szlachty. Pan wie. I zresztą on miał duży wpływ. Czernyszewski był prawie jedną z instytucji w tym czasie. To było właściwie trudne do zniesienia.

– Czy pan hrabia wie, w jakich warunkach żył Czernyszewski na Syberii? Ja widziałem tę śnieżną pustynię, wśród której stoi ogrodzony wysoką palisadą dom.

– Mais comment donc691 – rzekł hrabia S. – Siedem lat się skończyło, on ma prawo mieszkać nawet w mieście. Musi sam życzyć sobie samotności.

– Doprawdy? – zapytałem.

– Ależ tak, przypominam sobie – rzekł hrabia S. – Tak. Była o tym mowa, specjalnie proszono o to cesarza, by dla niego stworzyć coś odrębnego, position à part692. Pamiętam, Potapow czytał cesarzowi wyjątki. Vraiment, messieurs, c'était épouvantable693. On wzywał otwarcie do rewolucji…

– Więc to się nazywa position a part. Czy to jest przewidziane przez prawo?

– Que voulez-vous – c'est la Russie694– rzekł hrabia S. – Nous sommes bien arrieres695 – powiem panom pomiędzy nami. Gdybyście panowie byli rozsądni w swych żądaniach. Nie rzeczy niemożliwe, całkiem niemożliwe, przewrót stosunków ekonomicznych to jest wbrew wszelkim zasadom zdrowej nauki państwowej. Ale rozsądne żądania. Na przykład pewien rodzaj konstytucji – liberalne ministerium. To kto wie. W każdym razie na dworze mielibyście panowie moralne poparcie w decydującej chwili. Tam są straszliwie zacofani. Trzeba ich zmusić, aby myśleli. Ouoi donc. Il faut marcher avec son pays696.

– Pan podpisywał wyrok na Żelabowa – powiedziałem.

– Naturellement, monsieur697 – rzekł. – On był przestępca. Ja pojmuję, że przestępstwo polityczne stanowi, że tak powiem, moment konieczny w naszej konstytucji, ale pomimo to musi on mieć swoją przeciwwagę. To jest zrównoważenie się prądów. Il faut qu'ils se contrebalancent698. A osobiście ja z całą admiracją699 oczywiście. I kiedyś za lat sto, dlaczego nie, pomniki można będzie im postawić. Jak powiada Hegel: „Kto rozszerza prawdę swego czasu, płaci życiem za prawo służenia swej ojczyźnie. Kto tworzy nowe prawo, gwałci stare i płaci za to głową”.

Pertraktacje skończyły się na niczym. Zdrada Degajewa700 dodała odwagi rządowi. Nawet co do umówionego już punktu oszukano nas. Czernyszewskiemu pozwolono zamieszkać nie w Saratowie, lecz w Astrachaniu. Byłem szczęśliwy jednak i z tego. Myśl, że on nie umiera w tej straszliwej pustyni, była może jedynym źródłem zadowolenia w tym mrocznym okresie, w czasie gdy otaczał nas pejzaż jak gdyby zapomniany przez słońce, zwęglony i bezpłodny, gdy grunt zapadał się pod nogami.

Tichonrawow był całkiem zmiażdżony tymi ciosami, które spadały nieustannie. Wiadomość o aresztowaniu Wiery F., poczucie zdrady otaczającej nas z bliska: to wszystko działało na jego myśli i duszę powoli, lecz nieustannie, jak trawiąca organizm trucizna. Czynił on wrażenie człowieka, siłą woli utrzymującego samego siebie na zajmowanym posterunku.

Wieczorem ostatniego dnia chodziliśmy razem po bulwarach paryskich, weszliśmy do jakiejś kawiarni.

Tichonrawow był milczący cały czas; ja wspominałem głośno tych wszystkich, z którymi rozstaliśmy się na wieki. Tichonrawow rzekł wreszcie:

– Czy my nie płyniemy przeciw prądowi?

– Oczywiście – powiedziałem.

– Nie o tym mówię, nie o chwilowych trudnościach; myślę, czy nie płyniemy przeciw jakiemuś prądowi bardziej zasadniczemu, głębokiemu?

– Nie rozumiem – odpowiedziałem.

– Czy nie zastanawiałeś się nad tym – mówił z wolna – jaka tu otwiera się przepaść? Na czym my się opieramy? Na myśli. Dobrze – co to jest myśl? Powiadamy: wytwór organizmu reagującego na działanie otoczenia i tak dalej. Dobrze. Ale czym jest to wszystko? Skąd ja wiem o tym wszystkim? Z myśli? Ciągłe błędne koło…

– Jakiż związek? – zapytałem.

– My – mówił Tichonrawow – chcemy rządzić światem, tak jak gdyby cała słuszność była w rozumie, myśli, a świat był tylko materią, czymś martwym. A jeżeli on ma swój własny rozum, jeżeli my jesteśmy tylko jego cząstkami, tego większego rozumu, zbuntowanymi przeciwko niemu?

– Coś podobnego mówił przy mnie Pobiedonoscew.

Tichonrawow uśmiechnął się.

– Coraz głębiej jestem przekonany – rzekł – że rozum indywidualny nie ogarnia prawdy, jest z nią niewspółmierny i opierając się na swojej własnej logice, na własnym przekonaniu, przesłania sobie oczy tylko.

A zresztą to może nie mieć w ogóle żadnego sensu – rzekł w końcu. – Kto nam powiedział, że życie ma jakiś sens, że jest w nim jakaś logika? Lub że ono jest rozumne. To wszystko złudzenie nasze.

Czy ty nie doznajesz wrażenia, że właściwie jest tak, jak jest napisane w starym, dziecinnym katechizmie, że tam jest Bóg?

– Nie – wzruszyłem ramionami – to mi się już nigdy nie wydaje.

– A zastanów się, że jest to także logiczne. Na przykład nic logiczniejszego niż nauka o grzechu pierworodnym. Co to jest grzech pierworodny? Indywidualność nasza. Gdy idziemy za jej popędem, wpadamy w błąd. Tak. Bo poza nami jest to wszystko, czym my nie jesteśmy. Rozumiesz? Wszystko. Więc musimy siebie w sobie zabić, aby stać się tym, co jest poza nami. I w Rosji, czy Rosja nie jest tym, czym musi być? Zacznij wszystko od początku i znów wszystko powstanie takie samo. Każdy idzie tylko za głosem swojego ja. I chce niedorzeczności. Niedorzeczność wzajemnie się paraliżuje. Dusze muszą odrodzić się i wychować – czy ty nie rozumiesz, że tak jest, że w tym wszystkim jest i była straszliwa pomyłka?

Było mi go żal, powiedziałem więc tylko:

– To wszystko nadaje się do dłuższych badań naukowych.

– W jakich warunkach człowiek ma prawo sądzić świat? – pytał Tichonrawow. – Nie zastanawialiśmy się nad tym. Wierzymy, że my mamy rację, a poza nami jest błąd. Człowiek ma rację, kiedy poza nim nie ma już błędu.

Nie widziałem go już od tego czasu.

Wracałem do Rosji tak, jakbym odwoził czyjeś zwłoki.

Powiedziałem to Kirsanowowi, z którym spotkałem się w Szwajcarii. W tym czasie wydał mi się on bardzo silnym i bardzo głębokim człowiekiem. Nie zgadzałem się z nim w wielu zasadniczych kwestiach, ale to musiałem przyznać, że posiadał on w sobie, w myśli swojej wielką i wytrwałą siłę.

Być może łatwiej mi to ocenić było teraz, dlatego że był on cichy i pełen żalu po tych, co zginęli. Szczerze i głęboko nosił żałobę po tych, których za życia zwalczał.

Mówiłem mu o Tichonrawowie.

– To zrozumiałe – powiedział on. – On całkiem trafnie postawił kwestię. Trzeba nie odrzucać świat w imię ideału, lecz zrozumieć go. Tylko błądzi ten, kto przyznaje słuszność odrzuconemu światu. Nie można ani świata zabijać dla siebie i w imię swojego ja, w imię swojego choćby największego przekonania, ani też siebie zabijać dla świata. To on i tak uczyni, kiedy nas zakopią w ziemi. Idzie o to, aby myśl nasza wrosła w świat, w samo wnętrze życia, aby pracowała w głębi.

Studiował on w tym czasie Hegla, leczył się nim, jak mówił.

– Jestem zdania – mówił – że każdy sumienny rewolucjonista powinien przestudiować przynajmniej Filozofię prawa Hegla. Gdy zgryzie on tę twardą książkę, przemocuje się z nią, wyjdzie on z tej walki jak rycerz skąpany w tej styksowej wodzie701, nietykalny i niezwyciężony.

Mnie teraz nazywają oportunistą702, zapewniam cię, krwawy to oportunizm nigdy nie iść za natchnieniem popędu, wmówienia, kaprysu, wiedzieć, że się nie przekroczy rzeczywistości własnej. Czy myślisz, łatwo jest myśleć, pracować, żyć w cieniu ich szubienic, w przeświadczeniu, że oni tam dziesiątkami giną po kazamatach Petropawłowskiej Fortecy, a trzeba, trzeba.

– Pamiętasz testament Sołowjewa? – zapytałem.

Skinął głową…

– Ciężko jest wykonywać testamenty. Życie nie wraca, nie słucha naszej woli: ono dzisiaj nieustannie tworzy nowe formy, pracuje zawsze w kierunku własnym, nieustannie pracuje dla samego siebie.

W dwa dni potem jechałem dorożką po ulicy Petersburga. Nagle wskoczył ktoś do niej, schwycił mnie za rękę – był to szpieg Vogel. Siedział on, ciężko dysząc, nie było nigdzie policjanta. Mogłem go z łatwością strącić na bruk. Patrzył on na mnie błagalnymi oczami.

– Niech pan pozwoli, żebym ja pana złapał. Pana i tak wezmą, ale niech to ja – mnie chcą ze służby wypędzić. Ja mam astmę, dzieci mają skrofuły703. Niech pan pozwoli, żebym ja… Dzieci modlić się będą.

I podniósł moją rękę do ust.

– Zostaw! – krzyknąłem. – Bierz mnie i milcz.

Na rogu następnej ulicy stał policjant. Vogel dał mu znak. Wszystko było skończone.

687.Bruno, Giordano (1548–1600) – wł. filozof przyrody, panteista, humanista; wspierał heliocentryczne poglądy Kopernika o ruchomości Ziemi, które poszerzył, uważając, że gwiazdy są odległymi słońcami, a Słońce, tak jak inne gwiazdy, porusza się w nieskończonym i wiecznym Wszechświecie; głosił pogląd o wielości zamieszkałych światów (systemów planetarnych wokół gwiazd); w 1592 uwięziony przez inkwizycję za poglądy dotyczące budowy świata i kwestionowanie dogmatów katolickich; 17 lutego 1600 spalony na stosie na Campo de' Fiori, głównym rynku Rzymu; prochy Bruna wrzucono do Tybru, a wszystkie jego dzieła zostały wpisane na indeks ksiąg zakazanych (1603). [przypis edytorski]
688.Kant, Laplace – zapewne wskazanie teorii stworzonej niezależnie przez filozofa Immanuela Kanta (1724–1804) i astronoma Pierre'a Simona Laplace'a (1749–1827), dowodzącej samoistnego (tj. nie przez akt stwórczy Boga) powstania Układu Słonecznego z wirującej mgławicy. [przypis edytorski]
689.proces pięćdziesięciu (21 II–14 III 1877) – publiczny proces uczestników Wszechrosyjskiej Rewolucyjno-socjalnej Organizacji, odbywający się w Petersburgu przed specjalną komisją senacką; pierwszy proces polityczny w Rosji, w którym sądzono robotników (14 osób) i kobiety (16); większość oskarżonych była w wieku 18–23 lata; 10 osób skazano na katorgę, 26 na zesłanie na Syberię, 10 na więzienie i pracę przymusową. [przypis edytorski]
690.saszetka (z fr.) – torebka lub poduszeczka napełniona wonnymi substancjami, wkładana dawniej między bieliznę dla nadania jej zapachu. [przypis edytorski]
691.Mais comment donc (fr.) – ależ skądże. [przypis edytorski]
692.position à part (fr.) – osobna pozycja. [przypis edytorski]
693.Vraiment, messieurs, c'était épouvantable (fr.) – doprawdy, panowie, to było straszne. [przypis edytorski]
694.Que voulez-vous, c'est la Russie (fr.) – Cóż panowie chcecie, to Rosja. [przypis edytorski]
695.Nous sommes bien arrieres (fr.) – Jesteśmy mocno zacofani. [przypis edytorski]
696.Ouoi donc. Il faut marcher avec son pays (fr.) – No cóż. Trzeba iść z narodem. [przypis edytorski]
697.Naturellement, monsieur (fr.) – Oczywiście, proszę pana. [przypis edytorski]
698.Il faut qu'ils se contrebalancent (fr.) – muszą się równoważyć. [przypis edytorski]
699.admiracja – podziw, uwielbienie. [przypis edytorski]
700.Diegajew, Siergiej Pietrowicz (1854–1920) – działacz Narodnej Woli, agent Ochrany; aresztowany w 1822, podjął współpracę z pułkownikiem Sudiejkinem i po zaaranżowanej fikcyjnej ucieczce z więzienia wydał Ochranie ok. 200 członków Narodnej Woli; w maju 1883 w uzgodnieniu z Sudiejkinem udał się za granicę, by inwigilować emigracyjnych rewolucjonistów; tam nawiązał kontakt z Lwem Tichomirowem i przyznał się do zdrady; obiecano mu darowanie życia pod warunkiem zabicia Sudiejkina; po dokonaniu udanego zamachu Diegajew wyjechał do USA, gdzie zmienił imię i nazwisko; jako Alexander Pell został profesorem matematyki na Uniwersytecie Stanowym Dakoty Południowej. [przypis edytorski]
701.jak rycerz skąpany w tej styksowej wodzie – skąpanie się w wodzie Styksu, jednej z rzek Hadesu, świata umarłych, czyniło ciało ludzkie odpornym na wszelką broń; w ten sposób został zabezpieczony przez swą matkę Achilles: zanurzając go w Styksie, trzymała dziecko za piętę, która stała się jedynym miejscem na ciele Achillesa podatnym na zranienie. [przypis edytorski]
702.oportunista – człowiek bez stałych zasad, dostosowujący się do okoliczności dla doraźnych, osobistych korzyści. [przypis edytorski]
703.skrofuły (daw.) – skrofuloza, gruźlica węzłów chłonnych szyi; choroba objawiająca się obrzękiem i ropieniem węzłów chłonnych występujących na szyi, uaktywniająca się u osób żyjących w złych warunkach higienicznych; obecnie rzadko spotykana. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
650 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают