Читать книгу: «Płomienie», страница 27

Шрифт:

Śmierć gra.

Kwiaty pachną, oczy się skrzą.

Nad miastem palą się gwiazdy. Tańczą piękne pary. Młodzi, rycerscy panowie szepcą słowa tajemne jak las.

Kwiaty pachną; jak gwiazdy skrzą się oczy. Błyszczą na umarłym niebie. I wy, i oni – umarli. Wstrzymał się, zastygł już czas. Czarna rzeka zacięła się w kamień. Cała ziemia leci w słońce jak głaz.

Jak głaz spadnie roztańczona ziemia; kiedy wstrzyma się, zastygnie już czas.

Muzyka gra, krążą piękne pary: na sali, na niebie jest śmierć.

Kwiaty, kwiaty się sypią, sypią się myśli i dnie. Ludzie więdną, zapachem się cieszą chwil, co się sypią jak płatki. Jak listki pachnące, tak dzwonią chwil otrząśniętych wspomnienia.

 
Lecz coś połyskuje na dnie,
Co na dnie jest szczęścia pamięci?
 

Czarna rzeka świeci martwo, gwiazdy patrzą groźnie jak śmierć.

 
Krążą, krążą, życie nasze mierzą,
Naszych serc piją życie – krew,
Krążą, krążą obce i nieznane.
Nasze życie tak krąży nad nami,
Niedosiężne i obce jak śmierć.
Jak księżyc, który się przegląda w rzece
Czarnej, zamarzłej jak głaz;
Nasze życie patrzy na nas z dali,
Patrzy, rychłoli646 zagasi nas czas.
      Śmierć gra.
Tańczcie, piękne panie!
Zimne gwiazdy krążą nad nami —
Policzone są już nasze dnie —
Los nasz leży jak zamarzła rzeka,
Śmierć się patrzy i na nic nie czeka:
– Nie powiemy jej, przechodząc, nic.
Ona stoi i czeka na hasło.
Czeka, czyli647 jej nie powie kto,
Że złamane jest wieczne milczenie,
Że nie rządzi gwiazd zmarłych krążenie
Żywych ludzi pulsującą krwią.
      Stoi na stronie i czeka.
Życie ludzkie jak piasek przecieka,
Szumi los, jak jesienią rzeka,
Nim zamarznie.
      Leży martwa jak szkło.
Szklane gwiazdy śmieją się w górze,
Nic nie zmieni się w życia naturze.
Wciąż jednaki człowieka jest los.
Życie krąży nad nami jak gwiazda
Niedosiężna, obca, daleka.
Los przemija, zamarza jak rzeka,
Gwiazdy patrzą zimne i kamienne —
Wciąż jest obce, wciąż jest bezimienne
Gwiazd i losu nad nami krążenie —
Piękne panie, przeminiecie jak cienie.
Gwiazdy krążą i milczą nad zamkiem,
Biedny człowiek tam mieszka i rządzi —
Życie jego jak gwiazda umarła
Patrzy z dala:
Śmierć u wrót już czeka,
U wrót śmierć czeka na hasło,
Że gwiazd chłodnych krążenie zagasło,
Że zmieniło się wieczne milczenie,
Że brzmi głos
      I słuchają kamienie
Własnej mowy żywego człowieka.
– Biedny człowiek pod gwiazdami rządzi,
Że wolę ma i czyn – śni,
Duszą się łamie, że błądzi,
Duszę ubroczył we krwi.
      Śmierć na próżno czeka na hasło,
      Gwiazdy milczą
Nad głową człowieka.
Jego życie jak fala przecieka,
      Będzie leżeć martwa i kamienna,
      Nad nią pustka
      Wieczna i niezmienna.
Gwiazdy krążą nad nami jak straże,
One tylko, one tylko mocarze,
Krew się leje, leje jak rzeka,
Gwiazdy krążą nad zamkiem człowieka.
      Życia ludzkie płyną jak rzeka
– Próżno wstrzymać ją pragniesz, żeglarzu,
Pod wiosłami fala przecieka.
Słońce krąży obce jak kamień,
Jak kamienna, zamarznięta rzeka,
      Obce życie —
Gwiazdy będą z niebiosów patrzyły
      W czarny los —
Los zamarzły człowieka,
Który leży umarły jak kamień
      – A że rządził —
Sny mu się śniły,
      A że błądził —
            To było marzenie.
Bezimienne jak gwiazd zmarzłych krążenie,
Bezimienne i wiecznie dalekie.
Życie nasze przepływa nad nami —
Śmierć otula zamek skrzydłami.
      Gwiazdy krążą w oddali i szydzą,
      Własnych losów tancerze nie widzą —
      Z serc ich własnych płynie muzyka,
      Życie chwilom się pustym wymyka —
            Kwiat się sypie,
            Opada wspomnienie.
      Połyskuje los groźnie na dnie —
      Będą lecieć umarłe kamienie
            W ciszę słońc.
      Szydzi z ludzi świecące milczenie —
Gwiazdy krążą chłodne i błyszczące —
Próżno bijesz, serce gorejące!
Życie ludzkie na zawsze zagasło,
Śmierć nie czeka już na żadne hasło —
      Ona stoi niema i nieżywa,
      Gwiazda gwiazd,
      Świecąca, straszliwa.
Wkoło pustka, głuchota kamienna,
      Czarna rzeka leży bezimienna
      W głuchej nocy —
      Cicho się szkli.
Nikt nie widzi zamarzniętej krwi.
Myśl snujące serce już zagasło —
Już nie czeka, nie czeka na hasło
      Czas.
Wszystko jest kamienne,
Wszystko jest jak czarny gmach z kryształu,
W którym szydzi gwiazd zimne krążenie —
      Przeminęło na wieki marzenie —
Nędzarzowi śniły się sny.
      Iż był carem i wolę miał,
I chcieć śmiał, i podnosił winy —
      Sen to był,
            Nie ty.
Przeminęło to wszystko,
            Nie, ty.
Było losu i życia krążenie,
            Krew się lała,
Milczały kamienie,
Żeś był carem – to było marzenie. —
      Teraz leży
Zakończony już, milczący los,
A zimne kamienie gwiazd
            Krążą ciche.
      Czarny zamek milczy —
Przeminęło już nasze marzenie —
      Śmierć jest wszędzie —
      Gwiazdy i milczenie.
Nie przepływa woda pod mostami.
Zimne gwiazdy krążą nad trupami,
Szklane gwiazdy śmieją się w górze —
Nic nie zmieni się w życia naturze.
      Noc usiadła nad miastem
            Jak kruk.
Jeszcze płyną czarne fale rzeki,
Jeszcze światło się na falach skrzy,
W salach jasno,
      Gra muzyka.
Pachnie jak kwiat —
      Osypują się myśli jak liście,
Ludzie gasną jak świece w przeciągu —
Rzeka płynie – ciągle płynie rzeka —
      I tak obce jest życie człowieka,
Jak milcząca gwiazd kamiennych straż.
 

Wołzski mówił zrazu na wpół do siebie, zatrzymując się i urywając, później przejął się własnymi słowami, obrazami, jakie snuły mu się przed oczyma, nie zwracał się już do mnie, choć mówił dla mnie i wiedział, że go słucham. Słuchałem istotnie tych słów, jakby zapadając w sen. Myśli skupiały się na rzeczywistości stwarzanej przez słowo, otaczały się ich światem. Gdy spostrzegłem, że idzie ku mnie Wiera Kochanowicz z inną, piękną, wysoką kobietą, wydało mi się, że należą one do tego samego obrazu, że związane są z nim kontrastem. Sala teraz wydawała się pusta, muzyka grała w pauzie jakąś operową uwerturę648. Dwie kobiety szły ku nam, piękne, poważne, groźne. Zdawało się, że musi się stać coś przez nie. Szły jak zwiastunki.

 
Żeś był carem – to było marzenie…
 

– powtórzyłem.

 
Nie przepływa woda pod mostami —
Zimne gwiazdy świecą nad trupami.
 

Wołzskiego Wiera i jej towarzyszka znały już. Mnie odprowadziła Wiera na stronę.

– Was czekają jutro na Sadowej – powiedziała. – Już postanowienie.

– Kiedy? – spytałem.

– W najbliższą niedzielę zapewne – rzekła Wiera.

Był wtorek.

 
Żeś był carem – to było marzenie…
Nie przepływa woda pod mostami,
Śmierć otula człowieka skrzydłami.
 

Zamieniliśmy jeszcze kilka słów. Wołzski rozmawiał z drugą z pań.

Gdym podchodził, słyszałem, jak kobieta mówiła:

– Antygona jest dla mnie zbyt słodka. Grzebała brata i nie spostrzegła, że miał u boku miecz. A zresztą ja nie sądzę, żeby nam wystarczyć mógł naprawdę ten stary, tak niezastosowany do naszych miar świat. Jasność myśli i czucia pozostaną.

– Każde zjawisko jest tam w formie jakby ostatecznej – rzekł Wołzski.

– Same zjawiska są zbyt małe, powiedziałabym, nieme. I przeznaczenie ich jest dla nas inne. My wiemy już, że stworzymy sami swoje przeznaczenie, tylko stwarzamy je niby w śnie. Jestem przekonana, że nasz świat, ujrzany i uchwycony przez poetę z taką jasnością, z jaką widzieli greccy pisarze własną swoją, otaczającą ich rzeczywistość, stworzyłby dzieło wielokrotnie przerastające greckie arcydzieła znaczeniem i głębią.

– Nie widziała, że u boku ma miecz – mówił Wołzski – a może widziała pole zasiane trupami i nad nim milczenie śmierci i czuła bezpłodność miecza.

– Nastanie dzień, miecze przekują się w sochy649; jest dziś inny czas, gdy sochy trzeba i lemiesze650 na miecze kuć. Dopóki kosi krzywda ludzkie żywoty, piękny jest miecz, błyskawica krwawa w ręku człowieka.

– Cóż śmierć? – jeszcze raz powtarzał Wołzski. – Zostaje to samo.

– Nie, zostaje cisza jak po burzy, gdy przejdzie z piorunami – wspomnienie, że istotnie istnieje przez człowieka stworzone prawo, co strąca w nicość przemoc. Śmierć stworzona, wywołana przez poczucie sprawiedliwości, to wielka siła. Miecz jest także pługiem i śmierć siewbą651.

Rozmawialiśmy jeszcze chwil kilka. Wołzski, przejęty wciąż swymi myślami, powtarzał całe strofy:

 
Biedny człowiek tam siedzi i rządzi,
Że ma władzę i czyny – to sny —
Marzy tylko, że działa i błądzi.
Własną duszę, że broczy we krwi.
Krwawe zjawy stoją nad zamkiem,
Przepuściła je królewska straż —
Krew się leje, leje jak rzeka,
We krwi broczy ciało człowieka —
Żeś był carem – to było marzenie…
Wszędzie gwiazdy, pustka i milczenie.
 

Czoło przyjaciółki Wiery nachmurzyło się, oczy błysnęły.

– To nieprawda – powiedziała – to nieprawda. Ja widziałam z bliska ten świat, ich gwiazdy – to świecidełka i pieniądz. Tam przelewa się krew dla błahostki. Ludzkim głodem tam się bawią złe dzieci. Los świata mają w ręku błazny i zbrodniarze. To nieprawda. Tam nawet nikt nie zasłużył na westchnienie ani pamięć. Poezja nie powinna im dać ani jednego słowa, gdy przytroczonych do wozu powlecze ich za sobą gniew ludowy. Tam nie zasługuje na ocalenie – nic. Tylko słabość, tchórzostwo nasze i brutalna siła ich osłania. Tam nie ma nikt prawa do naszej litości, współczucia. W jakimś uczonym dziele wyczytałam: „Winowajca ma prawo do śmierci jako przywrócenia sprawiedliwości, społeczeństwo winno mu śmierć”. – I powtórzyła: – Sprawiedliwość winna mu śmierć.

Rozstaliśmy się.

Od Wołzskiego dowiedziałem się, kim była ta przyjaciółka Wiery. My pomiędzy sobą tak często zmienialiśmy nazwiska, że nie zwracało się na nie uwagi.

Wołzski był cały pod wrażeniem. Siedzieliśmy z nim parę godzin jeszcze razem. Nie chciało mi się rozstać z nim.

On wpadł w jakiś miękki nastrój i oddawał się obrazom stwarzanym przez wzruszenie, gdy mówił:

– Huczą konie po zwodzonym moście, turkot słychać ciężkich, złotych kół, pędzi rydwan. U boków mścicielki strasznym wzrokiem wszędzie niosą śmierć. Z mieczem stoi na szczycie rydwanu w złotym kasku Atene, mścicielka. Huczą koła złote, wykuwane, tupot koni słychać już przed zamkiem. Porażona przez gorgony652 straż. Sina trwoga wykrzywiła lica. Pozostał sam jeden na tronie władca. Blada głowa chyli się w koronie.

 
O mścicielko, czyliż śmierć mi dasz?
Daj mi ciszę, wieczne zapomnienie —
Głowę zgina śmiertelne zmęczenie,
Daj mi śniegów i lodów milczenie
Nad pamięcią.
      Daj mi głuchą noc —
Pędzą konie po zamarzłym stepie,
Kopytami biją o kryształy
Ściętych wód —
      Pallada-mścicielka na wozie,
W ręku trzyma zakrwawiony miecz —
      Blade ciało wlecze się za wozem —
Patrzą w niebo skamieniałe oczy —
      Gorgoniy sprawiają straż,
Patzzą z woza, by nie wstał umarły.
            Kruki lecą,
      Będą ciało darły..
            Głucha noc —
      Gwiazdy ciche świecą,
            Pallas milczy —
      Konie lecą, lecą —
            Gorgony sprawiają straż…
 

XVII. Groźby czarnej nocy

Nie dziwiłbym się, gdyby był w tym czasie otoczeniem carskim i policją owładnął zabobonny strach. Nieustannie składała policja raporty, że udało się jej ująć cały spisek, że niebezpieczeństwo jest zażegnane – i nie mijał dzień, a nadchodziły znaki, że Narodna Wola żyje i gotuje coś. Policja znała nasz skład – wiedziała, ilu nas zostało. Wysilała się, aby nas ująć. I ciągle z przerażeniem dostrzegała, że znaczne straty nie wstrzymują groźnej, nieustannej, niepohamowanej pracy. Miasto milczało. Policja wiedziała, że w tym milczącym, kamiennym lesie są gdzieś ukryte nieubłagane, nieustraszone serca i gotują zgubę. Znała imiona i twarze tych ludzi. Raporty agentów przynosiły jej o nich głuche wieści. Byli tu – znowu gdzie indziej. Taki to tam był widziany. Na jedną chwilę spoza czarnej ciszy wychylała się blada, groźna twarz, iście widziadło erynii, i znikała znowu. I wiedziało się tylko, że gdzieś na dnie nocy one są – mścicielki. Gdyby car znał grozę swego położenia, byłby w tej chwili tragiczną postacią. On mógł znać tajemnice nocy. Otaczała go zwartą ścianą, mroczna, nieprzenikniona, a nagle, spoza martwego mroku i ciszy dolatywał groźny głos, wysuwała się skrwawiona ręka, oczy iskrzące błyskawicami.

„…Biały carze, biały carze – mówił Nieczajew – nie odstraszysz mnie. Podziemiami płynie krew, płynie woda, szumi woda, ciemna jak śmierć. Gwiazdy gasną – ja, trup, rządzę pod ziemią”.

Myśl nasza krążyła koło tej jednej postaci jak upiór. I wysiłki policji były rozpaczliwe jak walka z upiorami, walka, poza której determinacją i nieubłaganiem czuło się grozę. Byliśmy przecież istotnie dla ludzi tych tajemnicą. Znali nas oni z fantastycznych domysłów, stworzonych przez własną ograniczoność. I czuli, że milczenie nasze pośród kamiennego miasta groźniejsze jest i głębsze niż te bajki jaskrawe i krwiożercze, jakie na nasz temat roili..

Czy nie straszniejszy był od wszelkiego fantastycznego, krwiożerczego potwora Kibalczyc, który wydał wyrok bezosobisty, jak całe życie jego, i rozwiązywał zagadnienia śmierci jak zadanie astronomiczne? Czy nie straszny był Żelabow, czujący świętość swego prawa i czujący, że ta ochraniana przez straż głowa należy do niego, że on wprost winien jest śmierć Aleksandrowi II? Straszne musi być życie, gdy jasna część duszy sprzymierza się z milczeniem nocy. Zimowy Pałac w tym czasie powinien natchnąć kiedyś poezję. Groźny jak zamek Makbeta653, jak zamek królewski, a banalny jak koszary, szary jak sołdacki szynel. Czy brakowało ostrzeżeń?

W dzień wiosenny szedł przez swój ogród car Aleksander z synem. Było to jeszcze w początku panowania, czasie iluzji i marzeń. Nagle usłyszał kroki, ktoś szedł za nim. Car przyśpieszył kroku. Gdy zbliża się do cara ktoś, ten stara się uciec jak przed złym sumieniem. I sumienie to szło wtedy za carem, przez aleje parku. Sierno-Sołowjewicz654 szedł, niosąc mu myśl wskazującą drogę sławy i szczęścia ludowego. Car kazał Sołowjewicza pocałować – tak samo uczynił Judasz. Przeszło parę lat. Sołowjewicz umarł na Sybirze. Nie brakowało, nie mogło brakować ostrzeżeń w Zimowym Pałacu. Czy nie dolatywał tu śmiech Katarzyny655 gziącej się z kochankiem? Czy nie błąkał się po salach siny trup Pawła656 z zaciśniętą szyją i zmiażdżoną głową? Czy nie rozlegało się tu westchnienie Aleksandra I, który marzył, że będzie człowiekiem, a został ojcobójcą, zdrajcą ludów, pogardzonym przez własną myśl lepszą? Czegóż szukał na dnie kieliszka Aleksander II? Tego samego zapomnienia, które dawała zesłanemu przez jego ojca w sołdaty poecie Poleżajewowi opiewana przez niego siwucha. Trzeba było roztopić w czymś ołowiany ciężar nudy.

Car nudził się. Czuł, że jest w nim pustka. A każda pusta godzina – ciężka i nudna jak jesienny opar – krwią była znaczona. Car nie widywał duchów. On myślał, że morduje zbrodniarzy. Lał krew najszlachetniejszą Rosji i nie widział, Polskę w krwi utopił i nie widział Na Litwę posłał Murawjewa, którego krwiożerczą duszą się brzydził. Krew i łzy płynęły pod zamkiem – car nie widział. On myślał, że to jest Bóg. Że to mu położył na czole rękę Bóg z ikon, że on odpowiada tylko przed nim. Ale ikony milczały, nic nie dawało zapomnienia bożemu pomazańcowi, z głębi Pałacu biegł cichy płacz kobiecy i kładł się na duszy jak zasłużony wyrzut. W końcu umilkł. Car chłodnymi ustami dotknął czoła żony657 i pojechał do tej, która ją do grobu strąciła. Le roi s'amuse658. Krew niech pada na tego, co z ikon spogląda. Otaczali go ludzie, których znał, czytał im do głębi ich zimnych, nędznych dusz. Wiedział, że śmiać się będą w dzień jego pogrzebu, że jest im niczym. Był sam, czuł, że cisza nocy dopomina się o odwet i grozi. Ręka sięgała po kieliszek jeden, drugi, trzeci, dusza piła zapomnienie, a ręce niewidzialne gotowały już topór, co miał spaść na osądzoną głowę. Car czuł, wiedział, że coś idzie, coś nieuniknionego, i szedł na spotkanie smutny, znudzony, bez jasnej myśli w głowie, z chłodem w sercu. Przeznaczenie było nad nim, za nim, gdy odwracał głowę; widział, czuł je i bał się przemówić. Nie umiał myśleć. Mroczyło się wszystko, kiedy zaczynał rozmyślać i zastanawiać się głębiej. Ziemia zbroczona krwią, on na katafalku w mundurze – woskowy, sztywny, śmieszny, niepotrzebny. Co to jest? Koniec? Koniec czyj? Na pytanie nie odpowiadało nic. Pozostawała musztra, dwór, kobiety, wino. Kobiety zdołały go już znudzić… Znał już je wszystkie. Wiedział, czym mogły być one dla niego. Wojsko i wódka. Goły szereg cyfr, zapach stęchłego papieru? – Nuda, nuda.

Las, las rozrastał się, ciemny, groźny, moczary naokoło. Jakieś szelesty przelatują po gałęziach, liście drżą – las szepce. I nagle milknie, i wtedy wydaje się, że czeka on, czeka na coś wiadomego jemu tylko, coś, co wyhodował on w długie noce w czarnym, głębokim mroku. Liście wiedzą o tym i szepcą o poranku. Szepcą, że przyjdzie on i wychyli się z leśnego gąszczu to, co jest już tam, co wyrosło, dojrzało w długie noce i na co czekał los.

Z okien Pałacu widzieć można było miasto posępne jak zbudowana przez złe duchy twierdza. Udręka jakaś kładzie się na duszy. Powieki przymykają się; myśl widzi: trupy, trupy, trupy, te co były i przeszły, te, które przejdą dopiero. I nic. Myśl na próżno szuka odpowiedzi, po co. Po co umierają ludzie w tym kamiennym mieście. A z ulic pustych nad rankiem, z ulic wypełnionych przez ciszę siną, zdradliwą i czającą się, wysuwa się jakieś pytanie o twarzy wzgardliwej i szyderczej: Tyś powinien wiedzieć, ciebie posłał tutaj sam Bóg. Trudno wierzyć w Boga, sumienie, duszę, posłannictwo w tym mieście, w którym pogarda człowieka występuje twarda i oczywista jak granit. Spadał kamienny, sołdacki, ciężki, pijany sen.

…Życie ginie w jakiejś mglistej pustce, która nie wie, po co jest, i mija. Każda z tych równych ulic prowadzić się zdaje w nicość. I znudzonym krokiem urzędnika człowiek idzie, idzie i zachodzi w śmierć: umarły idzie dalej, taki sam znudzony i obojętny, niepotrzebny nikomu, ani sobie.

W Petersburgu wiara w pośmiertne życie staje się koszmarem. Wieczne trwanie ranków szarych i mglistych wieczorów, kiedy chłodny, lodowaty wiatr z Newy dmie ulicami. Źle się myśli w Zimowym Pałacu. Miasto szepce, tai się, czyha. Ziewa coś kamiennego na dnie duszy. Sam los, już nieżywy, jakby umarły przed dokonaniem, idzie przez chłodne, wiecznie te same ulice, ziewając.

W tych ostatnich dniach umysły nasze wpadły w dziwny stan. Nie wiem, być może, że widzę innych przez pryzmat własnego usposobienia. Ale we mnie pozostało wspomnienie tych dni, jak jakaś straszliwa, z niczym porównać się nie dająca legenda petersburska, o kolorycie tak odrębnym, jak ten, który prześwieca z opowiadań petersburskich Gogola, z powieści Dostojewskiego. Nie. Jest on inny. Dostojewski wnosił własną grozę swych zbolałych nerwów. Wnosił niepokój. Tu zaś wszystko jest gorączkowo chłodne. To nie znaczy, abyśmy w tym czasie stracili zimną krew albo jasność myśli. Nie. Przeciwnie. Tylko z tego, co czyniliśmy, z walki, jaka trwała nieubłagana, z tego straszliwego pościgu rodziła się atmosfera trudna do określenia. Ludzie dzień za dniem, godzina za godziną budowali dzieło śmierci. A co chwila musieli sami bronić swego istnienia, znikać przed obławą, ratując się przed krwiożerczym wzrokiem w gęstwie nocy, i w swoim ukryciu snuć dalej śmiertelne dzieło, nieustannie, nieprzerwanie. We własnych swych oczach człowiek stawał się widmem. Noce nieprzespane, nieustanne zmiany mieszkań, nieustanny pościg poza nami, ciągle szerzące się wieści, że ten lub ów wpadł w ręce policji – wszystko to wyrastało w jakąś odmienną, śmierć i życie jednoczącą rzeczywistość.

Rankiem któregoś z tych dni szedłem jakąś mało uczęszczaną uliczką. Z przyzwyczajenia ogarnąłem wzrokiem całą ulicę, nie dostrzegłem nic podejrzanego. Przede mną po tym samym trotuarze wlokła się jakaś zgarbiona, dziwnie mała ludzka postać. Szła, trzymając się jakby jak najbliżej muru, miało się wrażenie, że ręką maca ona drogę… Ominąłem ją. Człowiek spojrzał na mnie. Była to dziwna twarz. Zielona skóra oblekała szkielet czaszki, ust nie widać było, tak były zaciśnięte. Kości przeświecały przez skórę. Zgasłe oczy pełzały bez wyrazu i ruchu. Coś jakby wspomnienie jakieś przesunęło mi się przez głowę. Człowiek ten patrzył na mnie. Nagle poruszyły się usta i wyszedł z nich głos głuchy, z trudem formujący słowa. Wydawało się, że wymawianie sylab, wyrazów jest dla mówiącego trudem nadmiernym i niemiłym, że tam na dnie tej duszy przebywa coś obcego wszelkiej formie, wszelkiej treści. Ten cień ludzki mówił do mnie, nazywając mnie po imieniu…

– Kaniowski, nie poznaje mnie pan? Tak to dawno… siedem, osiem lat… Nie pamięta mnie pan… Był pan u mnie w ten wieczór i dlatego pamiętam. Tak dawno. Jestem Schultz… Pamięta pan… Schultz.

Odmalować się musiało na mojej twarzy przerażenie. Schultz uśmiechnął się smutnie i rzekł:

– Zmieniłem się… tak. Siedem lat sam, ciągle sam. Ciągle sam. Co się z panem działo?…

Krzyknąłem… Ale Schultz położył już palec na ustach…

– Nic… nic… Niech pan idzie… nie wiem już nic… nie pamiętam. Nie znałem pana… nic nie wiem o niczym. Niech pan idzie, proszę, niech pan idzie.

Trząsł się całym ciałem, oparty plecami o mur. Z oczu bezbarwnych płynęły łzy. Ręce podnosiły się błagalnie, bezsilnie drżały.

– O, niech pan idzie, ja już nic nie wiem. Ojciec umarł, matka umarła. O Boże, niech pan idzie. Zobaczą, zobaczą, zobaczą.

Był chłodny dzień, wiatr przenikliwy i wilgotny wiał poprzez ulice. Po czole Schultza spływały wielkie krople potu. Drżały w nim wszystkie kosteczki.

– Niech pan odejdzie ode mnie, odejdzie, oni widzą, zobaczą. Siedem, siedem lat byłem sam jeden. Oni widzą, zobaczą, schwycą. Oni są potężni, są wszędzie.

Nie mogłem zdecydować się zostawić go tak drżącego, chorego na ulicy. Usiłowałem uspokoić go:

– Zawołam panu tylko dorożkę. Pan musi wrócić do domu.

On nie chciał słyszeć nic. Trząsł się, odpychał mnie dygocącymi rękoma i prosił jakimś przerywanym, skowyczącym głosem:

– Proszę, proszę odejść. Zobaczą, zobaczą.

Musiałem odejść. Gdym skręcał w uliczkę, obejrzałem się: widziałem, jak pełzł, oglądając się i trzęsąc. Głowa zdawała się giąć i chwiać na bezsilnym karku. Robił wrażenie człowieka, w którym cały szkielet był połamany. Nogi posuwały się, jakby tylko luźnie były sczepione z kadłubem, ręce zwisały. Osiem lat przesiedział w więzieniu. Tak na uboczu od wszystkiego stała jego sprawa, że zapominano o niej bezustannie, i tam za murem mijało jego życie w kamiennym grobie, aż wreszcie wypuszczono na światło dzienne ten cień człowieka, zniszczony, zdarty strzęp ludzki. Strach pełza w tych czasach wszędzie naokoło nas. Szpiegów kręciły się całe roje. Chodziliśmy po Petersburgu jak po lesie. Cały system znaków umówionych, wypracowanych w znacznej części przez Michajłowa jeszcze, służył do porozumiewania się. Jakiś niedostrzegalny znaczek w umówionym kącie poczekalni tramwajowej, kawiarni, i sposób zawieszenia firanki w oknie to był nasz język. Czuliśmy poza sobą nieustanną obławę, a w myśli kuliśmy groźny, zawieszony nad skazaną głową topór. I tak płynęły dnie. Któregoś dnia dokonano rewizji w sklepie, z którego szedł podkop. Otwór prowadzący do podkopu był zakryty deską, całkiem podobną do tych, jakimi oszalowane były ściany sklepu. I tego samego jeszcze wieczora kończyliśmy ostatnie przygotowania.

My wiedzieliśmy, że nieuchronne się zbliża. Dla osaczonych byliśmy groźni i tajemniczy jak noc. Była tylko ta pewność, że jest nieustanne niebezpieczeństwo w tej nocy, że żyje, rośnie w niej coś groźnego. Opracowano i inny plan. Oddział ludzi, którzy mieli czekać cara z bombami w ręku, gdyby nie pojechał przez Sadową.

Bomby obmyślił i przygotował Kibalczyc. On był z nas najspokojniejszy. Na próżno szukałem w nim śladu jakiegoś wzruszenia. Był spokojny i chłodny jak te gwiaździste przestrzenie, w których tonął myślą. Myśl jego nie przestawała pracować nadal w tym czasie nad ulubionymi zagadnieniami.

Spokojny i pogodny był jeden z tych, którzy mieli pójść w stanowczy dzień z bombą, Hryniewiecki659. Był on jak człowiek doskonale pewny, że stoi na słusznym posterunku i zrobi to, czego zadanie wymaga. Był nazbyt przekonany o sprawiedliwości dzieła, by potrzebować miał wzruszenia i entuzjazmu. Nie dlatego, by była to natura chłodna i czerstwa. Wręcz przeciwnie – ale entuzjazm jego i wzruszenie roztopiły się całkowicie w wielkim, mocnym jak życie przejęciu się sprawą. Kochał on ją jakimś ciepłym, rodzinnym przywiązaniem. Inaczej nie mogłem określić sobie tego spokoju i siły… Należał do tych wyjątkowych natur, które zrastają się tak całkowicie z abstrakcyjnymi hasłami, że przestają one być czymś oderwanym dla nich. Szedł on na czyn jak młody kosiarz wczesnym rankiem na łąki, jak robotnik, który idzie karczować lasy. Wiekowe dęby żyły stulecia. Topór grzmi po ich pniach, nie budząc wyrzutów umienia: młoda głowa widzi już te złote niwy, które falować będą na wykarczowanym obszarze, widzi młody, przez własną wolę człowieka wyhodowany las. Takie wrażenie robił na mnie Hryniewiecki, spokojny i niemal wesoły szedł on na pracę tego dnia jak na każdą inną. Nie było w nim romantyzmu, dramatyzowania swej roli, afektu.

Pracowałem z nim którejś nocy w podkopie i wszystko, co mówił, było nacechowane tą samą jasną, pogodną siłą. On sam nie pojmował nawet, jak wielka była ta moc, tak doskonale zrósł się nią, tak całkiem stała się ona jego naturą. Wątpić – to było dla niego coś tak niemożliwego, jak nie oddychać. Nie rozumiał wprost tego podniecenia, w jakim ja się znajdowałem: nie rozumiał, że to, co ma nastąpić, wydaje mi się wyjątkowe. Dla niego to część drobna jednej wielkiej pracy. I chociaż ja to samo wiedziałem myślą, nie umiałem tak czuć. Prawie był przekonany, że zostawi w ten lub inny sposób życie, jeżeli mu wypadnie wykonać czyn, ale i na to patrzył on całkiem spokojnie. Lubił porównywać niebezpieczeństwo walki z niebezpieczeństwami wielu prac fabrycznych. Ryzyko nawet tam bywa większe.

Cechą charakterystyczną, zdumiewającą wprost, tak rozwiniętą w Hryniewieckim, było to, że absolutnie siebie nie podziwiał, nie uważał się za bohatera, nie widział niczego wyjątkowego ani w sobie, ani w całej sprawie. Powtarzam raz jeszcze: szedł na czyn jak kosiarz doskonały na żniwo. Kiedy atmosfera społeczna zaczyna wytwarzać ludzi tego typu, czyn, do którego ci ludzie dążą, musi być dokonany. Dążenie historyczne staje się niepowstrzymane, kiedy staje się naturą jednostek, prawem ich żywiołowego rozwoju.

Hryniewieckiego Żelabow wprowadził w nasze koło i niezmiernie cenił. Sam zaś Żelabow rósł w miarę, jak zbliżał się dzień. Na dni parę przed ową niedzielą byliśmy z nim razem raz jeszcze w twierdzy u Nieczajewa. Plan ucieczki należało zmienić. Musiała ona być odłożona aż do czasu, gdy zamach zostanie wykonany. Teraz należało unikać wszystkiego, co mogło wzmóc czujność policji. I Postanowiliśmy jednak, że Nieczajew sam wyda ostateczną decyzję. Chodziło o jego życie. Żelabow ani na chwilę nie wątpił o wyborze Nieczajewa. Zastaliśmy go chorego, w gorączce. Wyglądał tak straszliwie, iż nie chciało się wierzyć, że się ma przed sobą żywego człowieka. Powieki zapadły na oczy bezwładnie, usta bezsilnie drżały, zanim wysiłkiem woli zmusił je, aby wypowiedziały to, co im powierzył. Był to trup okuty w łańcuchy. Ręce tylko były gorące, ale i one gasły, to znów żarzyły się. To były jedyne niemal znaki życia. Czasu mieliśmy mało. I tak nasi przyjęli z niezadowoleniem wiadomość, że Taras uparł się iść ze mną. Rozmawiać tak, jak rozmawiali ci dwaj, mogli tylko Żelabow z Nieczajewem. Były same proste słowa.

– Wybierajcie – rzekł Żelabow. – Razem tych dwóch rzeczy nie da się wykonać, wasza ucieczka albo on.

Nieczajew zerwał się. Nie miał sił siedzieć. Opadł znów. Łańcuchy brzęczały.

– Dajcie mi ręce – rzekł. Schwycił ręce Żelabowa. Przyciągnął go do siebie. Żelabow przylgnął do jego ramienia… – Niech ci nie zadrży ręka – skończył. – Niech ci nie zadrży ręka.

Rozstaliśmy się głęboko wzruszeni. Nieczajew był na wpół przytomny… mówił, że nie chce uciekać: tu mu jest dobrze. Niech mu tylko tu przynoszą wieści o swobodzie, on będzie żył.

– Ja już tutejszy – mówił – zżyłem się ze ścianami. Teraz będę mówił kamieniom, że on zginie. Nie uwierzą przeklęte kamienie i ja będę z nich szydził. Warto było żyć, warto było żyć. Szczęśliwy jestem, nigdy nie wierzyłem, że można być szczęśliwym.

Na drugi dzień odprowadzałem Żelabowa na widzenie z jednym z towarzyszów. Pożegnałem się z nim i wróciłem. Nagle struchlałem: przeszył mnie strach jak w czasie, gdy żyła jeszcze Ola. U drzwi tego domu wyrosła straż, ze wszystkich zaułków sypali się szpiedzy. Byli tak przejęci, że otarł się o mnie agent Vogel i nie poznał: widziałem wypieki na jego żółtej, nędznej twarzy – pędził on ku tamtej bramie. Do dziś dnia nie pojmuję, dlaczego nas nie aresztowano na ulicy, dlaczego nie wzięto mnie w tej chwili, gdym stał jak ogłuszony. Przeszła długa chwila, gdym spostrzegł, że na mnie spogląda podejrzliwie jakieś indywiduum. Widziałem, że czekać było niebezpiecznie, niebezpiecznie też było ujawnić pośpiech. Zresztą w tej chwili wydało mi się wszystko stracone. Żelabow wzięty. Czy nie jest to śmiertelny cios? Postanowiłem jednak walczyć. Myślałem właśnie, jak uwolnię się od szpiegowskich oczu, gdy przejeżdżający w dorożce oficer żandarmerii zatrzymał się tuż przy agencie i nie krępując się, wydawał jakieś rozporządzenia. Była to obława en grand660. Tak się przejmowano tym, co zastać miano w osaczonym domu, że nie miano oczu dla niczego innego. Wyśliznąłem się. Dopadłem wreszcie mieszkania Soni. Znalazłem ją samą. Gdym jej powiedział: „Teras wzięty”, usiłowałem nie patrzeć na nią. Sonia na chwilę siadła. Siedzieliśmy bez światła. Choć nie słyszałem płaczu, czułem, że łzy płyną po jej twarzy. Czułem chłód, pojmowałem wszystko. Umiemy niekiedy doskonale widzieć wnętrzem duszy. Zapadłem w jakiś kamienny spokój. Myślałem, że tak jest dobrze. Śmierć idzie. Zaraz zastukają do drzwi. Rewolwer mam w kieszeni. Więc już nic. Nareszcie cisza, cisza. Sonia wstała, przeszła koło mnie. Po chwili wróciła.

– Tu nic nie ma – powiedziała – mieszkanie czyste, możemy iść.

I dodała sucho:

– To już przecie pojutrze nasz dzień.

W tym czasie w departamencie policji poznano Żelabowa.

– Pan jesteś Żelabow! – tryumfowano.

– Do usług – odpowiedział – nie pomoże wam to jednak nic.

Cicha noc broczyła krwią, ale groziła wciąż. Teraz biło w jej piersi nieubłagane serce Perowskiej.

646.rychłoli (daw.) – czy prędko; połączenie słowa „rychło” (prędko, wkrótce) z partykułą -li, wyrażającą pytanie. [przypis edytorski]
647.czyli (daw.) – tu: czy. [przypis edytorski]
648.uwertura (muz.) – utwór orkiestrowy będący wstępem do opery, kantaty, oratorium itp. [przypis edytorski]
649.socha – prymitywny, drewniany pług. [przypis edytorski]
650.lemiesz – metalowa część pługa, zagłębiająca się w ziemię podczas orki. [przypis edytorski]
651.siewba – siew, obsiewanie pól. [przypis edytorski]
652.Gorgony (mit. gr.) – trzy siostry-potwory: Steno, Euryale i Meduza, przedstawiane ze skrzydłami, ostrymi kłami i szponami oraz wężami zamiast włosów; ich spojrzenie obracało ludzi w kamień; na tarczy Ateny znajdowała się głowa Gorgony, ofiarowana jej przez Perseusza w podziękowaniu za pomoc przy pokonaniu potwora. [przypis edytorski]
653.Makbet – tytułowy bohater tragedii Szekspira, waleczny wódz szkocki, który za sprawą wzbudzonych w nim przez przepowiednię ambicji i nakłoniony przez żonę zamordował prawowitego króla i zagarnął tron. Poczucie winy i paranoiczna podejrzliwość popychały go do kolejnych zbrodni, aż do fatalnego końca w zamku oblężonym przez zbuntowanych rycerzy. [przypis edytorski]
654.Sierno-Sołowiewicz, Nikołaj Aleksandrowicz (1834–1866) – rosyjski publicysta i rewolucjonista, do 1860 w służbie państwowej, własnoręcznie wręczył carowi pismo wzywające do reform w imię chrześcijaństwa; jeden z organizatorów związku Ziemla i Wola; w 1862 aresztowany razem z Czernyszewskim, więziony w Twierdzy Pietropawłowskiej, w 1865 zesłany na Syberię. [przypis edytorski]
655.śmiech Katarzyny gziącej się z kochankiem – caryca Katarzyna II była znana z rozpustnego życia. [przypis edytorski]
656.Paweł I Romanow (1754–1801) – cesarz Rosji (od 1796), syn Piotra III i Katarzyny II; ograniczył pańszczyznę, uwolnił jeńców polskich; zraził do siebie szlachtę, wojsko i duchowieństwo; za zgodą syna, Aleksandra (potem cara), został uduszony przez spiskowców w swojej sypialni w Zamku Michajłowskim. [przypis edytorski]
657.Car chłodnymi ustami dotknął czoła żony i pojechał do tej… – żona Aleksandra II, księżniczka heska Maria Aleksandrowna (1824–1880), zmarła w czerwcu 1880 po długiej chorobie. Przez wiele lat małżeństwa musiała znosić trwający od 1865 związek cesarza z kochanką, Katarzyną Dołgorukową (1847–1922), z którą Aleksander miał czwórkę dzieci i która od 1876 zamieszkała z nimi w Pałacu Zimowym. Miesiąc po śmierci żony Aleksander poślubił Katarzynę. [przypis edytorski]
658.Le roi s'amuse (fr.) – Król się bawi (tytuł dramatu Wiktora Hugo z 1832, w którym król Francji Franciszek I jest ukazany jako utracjusz i kobieciarz, stale poszukujący nowych przygód miłosnych). [przypis edytorski]
659.Hryniewiecki, Ignacy (1856–1881) – polski konspirator i rewolucjonista, działacz organizacji Narodnaja Wola, zabójca cesarza Aleksandra II; 13 marca 1881 (wg kalendarza juliańskiego: 1 marca) w Sankt Petersburgu na Newskim Prospekcie rzucił bombę w powóz cara Aleksandra II, od której zginął zarówno on, jak i car. [przypis edytorski]
660.en grand (fr.) – w wielkim stylu. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
650 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают