Читать книгу: «Płomienie», страница 31

Шрифт:

XXII. In hac tumba704

Gdy już po wszystkim, po wstrętnej komedii sądowej, po długich dniach niedorzecznego oczekiwania, po podróży w ciemnej kajucie statku wyniesiono mnie wreszcie na brzeg i wprowadzono do twierdzy, gdy zostawiono mnie samego w celi – coś na dnie duszy zapadło jak wieko – jak wieko, które czekało na tę chwilę, gdy zatrzaśnie je wreszcie ktoś na zawsze.

Nareszcie.

Więzienie Szlisselburskie. Wymawiamy z całym spokojem ten wyraz: „więzienie”. Nie rozumiemy znaczenia, które tkwi w tym: na powierzchni życia pozostaną twoje czyny. To, czymś był, jest już tam. Tu zostaniesz sam, na wieki sam z niezmienną, wiecznie tą samą, nagą pamięcią. Nagie ściany celi nie dadzą ci zapomnieć. Ty musisz być sam na sam z tym, czym byłeś, z pamięcią, której nic nie odświeży. Musisz patrzyć godzinę za godziną, dzień za dniem i nieustannie, jak kamienieje, wapnieje, rozpada się wszystko, czym byłeś.

Człowiek, który tego nie doświadczał, nie wie, co to znaczy wspominać, wspominać nieustannie.

Myśl rzuca się zrazu na bogactwo faktów, uczuć, wzruszeń przeminionych, wydaje jej się, że każdy pojedynczy fakt, każdy rys jest skarbem niewyczerpanym. Wszystko fosforyzuje, mieni się.

I z wolna, z wolna ginie to bogactwo, zastyga wszystko, co przed chwilą jeszcze płynęło przed naszym okiem, mieniąc się i drżąc, wibrując. Nic nie można wydobyć ze wspomnień. Stają się one kupą obmierzłych kamieni, stają się jak żółty, wysoki płot, stojący tuż przed samym oknem. Widzi się je, włażą w duszę, w myśl, natrętnie zazierają w oczy – nie można się od nich uwolnić.

– To nie więzienie, lecz grób – powiedział jakiś dygnitarz, który zwiedzał Szlisselburg w dwa dni po moim przybyciu.

Zamienić życie człowieka w bezbarwne upływanie chwil, w nieustanne, niepowstrzymane przeciekanie czasu. Na niczym nie można zatrzymać myśli. Dnie i godziny upływają bez wrażeń. Nocami przychodzą sny. To jest najstraszniejsze – sny więzienne w pierwszym szczególnie okresie.

Myśl długo, długo nie może się uspokoić i zamrzeć – jest ciągle czujna, obecna, chociaż niczym niezatrudniona, jest jak stęchły zapach, którego niepodobna rozproszyć. Wreszcie zapada się w sen.

Śni się sen.

Z Olą jedziemy przez topolowiecki las, młode brzózki stoją, białe, uśmiechnięte, niebo błękitne pieszczotliwie obejmuje wszystko. Jedziemy niezmiernie szybko. Przejechaliśmy zakręt koło starego cmentarza. Na rogu stoi figura w cynamonowym płaszczu. Zmieniła się od tego czasu nie do poznania. Przyglądam się, wreszcie widzę. Przecież to stryj Florian został świętym przydrożnym, nie dziwi mnie to nic. Jedziemy, jedziemy ciągle dalej. Minęliśmy już wieś. Tu powinien być dwór, nie ma dworu. Jestem niespokojny, gdzież się podział – nasz wielki, biały dom? I naraz widzę, że przecież ja już jestem w amarantowym pokoju. Stary Tychon chodzi na palcach.

– Paniczku, nie można – mówi, pokazując na drzwi. – Pan Celestyn z panem Augustynem w karty grają.

Tychon stoi u drzwi – słychać tasowanie kart.

– Głupstwo – mówię – stary, umarli po świecie nie chodzą.

– Zwykli umarli tylko – mówi Tychon. – Nasz pan też nie chciał umrzeć, pan dziedzic, pan Oktawian. A jednak zanieśliśmy go na cmentarz.

– Nie chciał? – pytam się i nagle czuję, że włosy mi stają na głowie.

Oto jestem na wiejskim cmentarzu naszym.

Tej mogiły tutaj nie było.

Jest noc, księżycowa jasna noc, słowik śpiewa.

– W taką noc powiesili Osińskiego – za moimi plecami mówi Cyprianow.

Cyprianow nie żyje przecież – przypominam sobie; nie chcę myśleć dłużej.

Widzę tylko mogiłę.

I nagle widzę, że ona drży i kamienie usuwają się, wysuwa się przez szczelinę ręka, chwyta kamienie, ziemię i ciska, ciska. Ręka co chwila chwyta nową garść ziemi i rzuca ją, wali się na nią mogiła.

Czuję, że krzyczę, i budzę się zlany potem. Nie poznaję zrazu swojej celi: patrzę naokoło siebie osłupiałym wzrokiem. Serce wali jak młot.

Długa chwila przechodzi, nareszcie rozumiem, że stukanie, które słyszę, pochodzi z sąsiedniej celi.

To stuka Myszkin.

Tu z nim spotkaliśmy się po tylu latach.

Wstaję i podchodzę do ściany.

Myszkin stuka:

– Co ci? Krzyczałeś.

Odpowiadam:

– Koszmar.

Myszkin stuknął krótko:

– Nic, nic, rozumiem.

Koszmar był czy koszmar trwa?

Myśl nie chce zrozumieć:

Jak to, ja nie wyjdę nigdy stąd? Nigdy stąd już nie wyjdę: tu będę siedział do ostatka dni moich, w tym murowanym, wybielonym grobie. Sam z pamięcią tego, co nie wraca.

Siadam na posłaniu i mówię:

– Widzisz, staruszku mój, że i mnie nie lepiej.

Tobie brzozy szumią nad głową.

Tobie pszczoły nad głową śpiewają. Kołyszą się kłosy złociste o miedzę. O miedzę od tego pola, gdzie ty leżysz, niwy się złocą, wiatr ciepły bieży nad grobem. Ty słyszysz, jak kłosy szeleszczą. Szczebiocą rankiem, o świcie, wieczorem, kiedy rosa opada. Głos każdy życia jest inny. O każdej porze dnia inaczej chyli się źdźbło trawy. Tobie chmury nad głową przechodzą, czujesz słońce i wietrzyk, znój i cień.

Tu to samo, wiecznie to samo.

Martwa, chłodna rzeka czasu płynie.

Czekaj, serce, aż czas twój przeminie.

Czekaj, serce, aż staniesz się kamień.

Serce, serce, w nicość się zamień.

W nicość głuchą, jak to życie, które tu przepływa, niosąc chwile puste, głuche i ślepe.

Myśli szydzą, szydzą.

Chodzą po świecie upiory.

Pod oknami myśli zawodzą.

Myśli chodzą na stare cmentarze.

Chodzą tam, gdzie palą się miasta.

Chodzą tam, kędy znały miłość.

Pod ścianę ze świata przychodzą.

Przychodzą tutaj i szydzą.

Ja nigdy nie zobaczę pól, nigdy nie usłyszę, jak brzęczy kosa, kiedy ostrzy ją na łące młody siłacz wioskowy, ociera pot z czoła, pochyla się nad dzbanem.

Nie zobaczę, nigdy nie zobaczę.

Nad polami słońce zachodzi.

Owce beczą, wracając z pól.

Dym wznosi się nad chatami.

I śni mi się znowu sen.

Idę z kosą w ręku przez ścieżynkę polną. Jest wieczór, idę bosy i czuję wilgotną, miękką trawę pod stopami i sprawia mi to rozkosz, idę i nie myślę o niczym.

Przypomnieć sobie tylko usiłuję, skąd wziąłem kosę.

I teraz widzę, że idę nie sam. Idzie koło mnie kobieta w chustce na głowie. Idzie i śpiewa coś.

Słyszę słowa piosenki, które wydają mi się nowe:

 
Usta moje płoną tak jak maki.
Marzenia błękitne jak len,
Koniec myśli zawsze jednaki —
Śmierć kosą zetnie jak sen.
 

– To przecież nie ona śpiewa – to jest wiersz Sablina.

– A Sablin gdzie? – pyta kobieta i nie podnosi twarzy.

Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie jest Sablin. Nie wiem nawet, kto on jest. Na próżno usiłuję sobie przypomnieć go.

I nagle widzę, idzie naprzeciwko mnie ktoś: idzie i słońce zachodzące świeci mu prosto w twarz. Twarzy tej nie mogę poznać, bo płonie tak w świetle, że jej blask razi oczy.

– To jest Sablin – mówi kobieta.

Ale człowiek przechodzi koło mnie, uśmiecha się i kiwa głową.

– Przecież to jest Wroński – myślę.

A Wroński odwraca głowę i mówi:

– Kuźniecow odwrócił czas.

– Ja tu czekam na Sablina – odpowiadam – mam mu oddać jego wiersz.

– Umarli nie potrzebują wierszy – mówi Wroński.

Przypominam sobie, że nie chciałem o tym wszystkim myśleć.

– Idźcie precz – wołam – ja chcę żyć z naturą, widziałeś przecie, że idę z kosą…

I znowu przypominam sobie, że to wszystko już było.

Gdzieś widziałem to wszystko.

– Głupiś – mówił Michajłow – to myśmy obiecali Oli, że sprawimy jej dożynek i że ona będzie królową. Pamiętasz…

I w tej chwili budzę się znów.

Znowu pali się to samo światło.

Ola nie żyje, ja trwam jeszcze na dnie nicości.

Myszkin znowu stuka.

– Co?

– Spać nie mogę. Trzeba skończyć to.

– Co? – pytam.

– Nasze życie. Oni nie śmią mnie więzić.

– Jak to?

– Jest przecież wyjście – puka.

Odpowiadam:

– Sam chcesz?

Myszkin krótko zastukał:

– Nie.

Zamilkł.

Po chwili podszedł znów:

– Muszę zabić.

Pamiętam, że nie zdziwiłem się ani na chwilę. Dopiero później refleksja przeraziła się, że coś podobnego wydaje mi się naturalne. Nerwami byłem oswojony ze wszystkim. Sama przez się natura nie obawiała się niczego, nie dziwiła się niczemu.

In hac tumba.

Teraz splątały mi się wszystkie wspomnienia tego okresu i zlały w jedno monotonne pasmo nudy, w którym nie było nadziei, ani nawet uczuć.

W kamiennym grobie męczyli się ludzie. Z góry spoglądała śmierć – i to wszystko.

Śmierć przepływa cicho nad nami.

Płynie cicha bez szmeru jak czas.

Płyną fale, które nas nie widzą. Fale czasu płyną i szydzą. Sama śmierć nie wyzwoli was.

Zostaliśmy już istotnie poza czas wyrzuceni, w jakąś martwą pustkę, gdzie nic się nie dzieje.

Teraz nie mogę znaleźć żadnych słupów granicznych w tym czasie, który przebyłem, i wydaje mi się, że wszystko stało się w jakąś potwornie długą noc zimową, że spałem i budziłem się z koszmaru, znowu zasypiałem i znowu dławiła mnie zmora.

Trudno przecież wyobrazić sobie coś podobnego.

Ludzie nie powinni wymawiać bez drżenia tego wyrazu: „więzienie dożywotnie”. Nie znają jego treści. Mówią o czymś nieznanym sobie. Ci, co pisali prawa, nie wiedzieli, co ten wyraz oznacza, nie przeżywali bowiem samej rzeczy, nie mają prawa używać tego wyrazu.

Czyny nasze żyją na ziemi.

Gdzieś kiełkują z naszych ziarn źdźbła. Ruń zielona rosą się mieni.

Słońce przyjdzie.

Kłosami złotymi falować będą pola. Dusza nasza faluje i złoci się. Dusza nasza tam żyje, słoneczna.

Ziarno pierwej obumrzeć ma.

Ale to nie tu się dzieje – nie tu. Wszystko żywe jest poza nami.

Tu po prostu śmierć czeka, aż zaśnie myśl, aby mogła precz wyrzucić ciało.

Śmierć chodzi po korytarzach.

Chodzi szyldwach705 w szarym szynelu. Przez okienko szyldwach zagląda.

Jeszcze żyjesz, jeszcze oddychasz, o czym myślisz, tu już tylko ja.

Nikt nie usunie już śmierci-szyldwacha.

I to było przecież czystą prawdą.

Czekano tu wyłącznie na naszą śmierć. Cały ten gmach, wszystkie urządzenia, ludzie otaczający nas mieli to jedno na celu: czekać, aż pomrzemy.

Później podobno zaprowadzono tu zmiany.

Przeprowadzono mnie któregoś dnia do innej celi. Moją rewidowano tymczasem. Teraz sąsiadowałem z Siewierowem.

Siewierow był pogrążony w wielkiej pracy myślowej. Tu ten umysł, skazany na skamienienie, tworzył wielką teorię filozoficzną: w myśli układał cały traktat o budowie materii, mający za zadanie stworzyć ogólne podstawy teoretyczne, na których dałoby się oprzeć jedność badań i pojęć chemicznych, astronomicznych i fizycznych.

Szczęśliwi są ludzie mający siłę myśli, pozwalającą im w każdej chwili zawsze i wszędzie wymknąć się władzy czasu.

Siewierow siedzący tu pod kluczem w aresztanckiej kurtce – to był pozór tylko, przypadek, coś powierzchownego. Siewierow istotny, rzeczywisty, był w swoim własnym, przez myśl stworzonym świecie.

Boska potęga nauki i myśli.

Odcięli go przecież od świata.

Miał tu zginąć i zgnić jak niepotrzebna, szkodliwa narośl na ciele ludzkości. Oddzielały go od żywego świata mury więzienne, straże, zakazy, niedorzeczne w swym okrucieństwie.

A przecież pracował.

Pracował i żył z ludzkością, która nie widziała go. Wszystko, co stworzy jego myśl, co zdoła ująć, da mu poczucie, że jest on w tej prawdzie zbratany z tymi wszystkimi, co ją poznają.

Zabiją myśl, nie dadzą jej wyjść poza ściany więzienne. Cóż z tego, on wie, że pracuje, pracuje do ostatniej chwili, w której jeszcze nadzieja, że wyjdzie i zdoła powiedzieć ludziom, co wykuła myśl.

Ciszy gwiazd słucham, nie strasznego skrzypu czasu, co miażdży serca i istnienia.

Czas nie jest próżny.

Poza ludzką myślą, poza człowieka życiem trwa nieustanny, wielki proces rodzenia się i powstawania form coraz to nowych. Wsłuchuję się w ten szmer, w tę dziwną mowę martwej materii i uczę się pojmować wielkość i niezgłębioność życia poza nami. Uczę się je pojmować w jego formach najbardziej od nas odległych i obcych. Krążenie tych świecących, olbrzymich światów ponad naszymi głowami, palący olbrzym – słońce, cichy księżyc, morza szumiące z oddali i nieskończoność przestrzeni w każdej drobince materii, prochu każdym: wszystko to ukazuje mi, jak nieskończenie wielkie jest życie poza nami. Martwym wydaje nam się życie niepojęte. Martwym nazywamy życie, którego nie widzimy. Cały świat jest jakąś gorączkową walką nieogarnionych form. Człowiek jest jedną z nich. Myślą swą usiłuje ogarnąć życie poza sobą. Żyje zawsze w tym samym świecie. Świecie już uporządkowanym przez myśl. Poza jego granicami też życie. Dobrze jest pamiętać o tym, aby zyskać wielki, mądry spokój.

– Powinno się mieć wiele ojczyzn w świecie – stuknął Siewierow. – Powinno się być w stanie zawsze myślą zmienić ojczyznę. Gwiazdy i mgławice, tworzenie się światów z wirów pierwotnych, świat nieprawdopodobny, z którego wyłonił się pierwszy okruch protoplazmy706. Nieogarnione życie przekształceń chemicznych – wszystko to są moje kryjówki i ucieczki. Tam jestem bezpieczny. Wracając z podmorskiego świata, gdzie całe miliony polipów707 zginęły, dźwigając ze swych obumarłych ciał całe lądy, rafy i skały: jestem spokojny. Trzeba patrzeć na samego siebie ze strony wielkiego „nie ja”. Nawet chemia, nawet astronomia uczą moralności. Uczą nas wielkiej obojętności dla siebie.

Zastukałem:

– Nie można przyjmować życia, poddawać mu się.

Odpowiedział mi na to:

– Polip mrze, ale swoje robi, o jedną niedostrzegalną linię wznosi poziom.

I po chwili stukał znów:

– Trzeba połączyć w jedno te dwie myśli: naszą jedyność i powierzchność. Trzeba przeżywać siebie i jednocześnie wiedzieć, czym to jest od strony wszystkiego. Gdyby dzisiaj powstał poeta jak Dante, jego wędrówki byłyby głębsze. Musiałby on stawać się atomem, polipem, rośliną, pierwotnym człowiekiem, uczonym, urzędnikiem, artystą, człowiekiem czynu. I wszystko to razem pogodzić i objąć.

Stukałem:

– Mów.

I mówił on dalej:

– Kocham świat olbrzymi, którego nie znam. Kocham fosforyzujące przestwory wodne, na które nie spoglądało jeszcze żadne oko, kocham to cudowne budzenie się życia na dnie. Czy ty nie tęsknisz, że nie poznasz nic więcej z tego życia, które kłębi się na dnie oceanów, tych wszystkich szumów morskich, które były cudowniejsze niż wszelkie poezje, muzyka, śpiew? Jak ubogie są lądy i my, lądowe stwory, w porównaniu z tym światem morskim, nad którym przemyka się, nie wiedząc, wątła łódź człowieka, zajętego zawsze swoimi własnymi sprawami. To, co w nim żyje, jego tęsknota, pamięć, pożądanie – umiera, te zjawiska rodzone przez jego ludzką pierś przesłaniają mu zawsze świat rzeczywisty. Być bezinteresownym, nie myśleć o sobie, niczego nie chcieć. Zapomnieć nawet, że się jest człowiekiem. Tam spłaciłem już wszystko, co mogłem jako człowiek: teraz mogę nie wiedzieć, czym jest Rosja, ludzkość, zagadnienia naszego ludzkiego życia; mogę zatopić się myślą w tym świecie, który nas nie zna. Chcesz się spowiadać ze swych win i grzechów, myślisz, żeś czynami swymi zmącił sam rdzeń istnienia. Pójdź, powiedz o nas, naszych winach rafom koralowym, mięczakom, roślinom morskim. Przecież i to byt. I wszystko żyje poza nami. Tak samo żyje, jak i my. To uczy swobody i słonecznej beztroski.

Kocham ten beztroskliwy, olbrzymi świat. Kocham światła gwiazd na falach morskich, kocham wszystko, co obce, potężne, olbrzymie.

Ojczyzna moja jest wszędzie, gdzie jest myśl. Pyłkom słonecznym mówię z uśmiechem: pracujemy razem – one nie wiedzą o mnie, ja o nich, ale razem gdzieś zlewamy się, my i one, ja i życie protoplazmy bezkształtnej, formującej się w fantastyczne, wyśnione przez obłęd morza kształty.

– Szczęśliwy jesteś – mówiłem. – Myśl twoja istotnie jak duch Dantego schodzi w głębiny, o jakich nie marzył Dante, jesteś u siebie, tam gdzie się sam kończysz, gdzie cię nie czekał nikt. Pośród gwiazd, pośród krążenia, wirowania atomów, tworzących wszystko, co się zmaga.

Któż z nas wie, co jest tam w tych przestworzach olbrzymich, które roztwierają się przed myślą w najdrobniejszych kruszynach materii? W tych obszarach międzyplanetnych, które rozwierają się, rozrastają w niedostrzegalnie małym, znikającym dla nas, można zapomnieć. Tam jesteśmy u siebie. Jest więzienie? Sokołow? Car i Rosja? Kościół? Ludzie? Tam taki chłodny spokój. Taki błogi, świeży dzień. Tam jest spokój wieczny.

– Szczęśliwy jesteś – powtórzyłem.

I tak też było. Tu mógł przebywać tylko ten, co miał tak wiele ojczyzn, jak Siewierow, kto nie był zrośnięty myślą z ludzkim kształtem, społecznym istnieniem. Kto nie nazbyt uwięził swą istotę w sprzecznościach i zwątpieniach wewnętrznych.

Dla mnie nie świeciły zorze polarne myśli, nie umiałem zabłądzić w przestworach drobinowych przestworzeń i przekształceń.

Byłem sam ze swoim ludzkim losem.

Nie znam was, polipy i gwiazdy, nie znam was, którzy jesteście poza mną, tam jest nic. Sam jestem beznadziejnie, nieuchronnie. Nic nie wedrze się do mojej pustki. Same z sobą zamknięte, jak wszczepione w kamień, spala się serce.

Chciałem powiedzieć sobie: byłem. Nikt mi nie odejmie tego, czym byłem. Na zawsze żyje we mnie to wszystko. W pamięci mojej chodzą oni wszyscy – przyjaciele, towarzysze, ja sam z lat młodych.

To jest kłamstwo.

Czegóż potrzebuje człowiek? Czego pragnie?

Życia? Przecież wiem, że przeminie.

Miłości żywego człowieka?

I ty, co kochasz, i ty, co jesteś kochany, jesteście niczym wobec pustki, igraszkami jakiejś ciemnej ręki.

Czegóż więc chcesz?

Czy istotnie jest jaka różnica pomiędzy życiem żywych ludzi, a naszym dogasaniem w kamiennej mogile?

Zwęglone serce odpowiada: nie ma.

Słońce w pamięci mojej zmalało i stało się chłodne. Widziałem wciąż jeden i ten sam krajobraz: czarny, zwęglony przestwór, nad nim słońce barwy miedzi, patrzące jakby wyrzut.

Coś, jakby wstyd, że się chce żyć, że jest jeszcze życie.

Czułem się, jak człowiek chory nieuleczalnie, męczący się, czekający na śmierć, gdyż niezdolny do życia.

Noc zapadła nad nim, zatkniętym na palu: on krwawymi oczami patrzy w gwiazdy. Teraz wstaje słońce i dziwi się: żyjesz, czerwiu.

Nad spaloną wsią, porąbanymi ciałami przyjaciół, nad pogorzelą708 wszystkiego wznosi się kamienna głowa.

Jest kamienna, bo nie czuje bólu, który szarpie na ćwierci całą istotę zatrutym żądłem; zębatym ostrzem utkwił w samej duszy.

Kamienna głowa patrzy się ciężkimi oczami.

Ciebie kochałem, smukła, ty w wieńcu zbożowym, która leży krwawą raną w piersi. Krew płynie na wieniec złotych kłosów.

Cóżem ci przyrzekł dać?

Szczęście! Szczęście człowieka…

Krwawa głowa podnosi się i mówi:

Dobre było życie.

Jasna moja, umierałaś o innej godzinie.

Nie chcę, nic nie chcę…

Śmierć-szyldwach chodzi po korytarzu, stoi u bram.

Na co czekasz, męczący się trupie?

Nóż się w piersi obraca, obraca. Każda chwila obraca go po trzykroć, patrzy w twarz białymi oczami.

Mam wrażenie, że cały czas byłem obłąkany.

Myśli miałem jasne. Ale to były myśli, z którymi nie można żyć.

Piekącymi oczami patrzyłem w okno, przez które wlewał się zgniły dzień. I myślałem znowu.

Był ranek właśnie, kiedy usłyszałem śpiew:

 
Przeniosę chętnie śmierci mękę,
Tęsknotę, ból i opuszczenie.
Myśli spiekotę i zwątpienie —
Przeniosę wszystko.
Lecz gorycz z oczu matki starej —
Wszystko przeniosę.
Lecz ginąć jakby nadpróchniałe drzewo,
Mieć w głowie myśl i z myślą ginąć,
Jak ginie martwa, podeptana trawa;
Patrzeć, jak niszczy noc i dzień
Wszystko, czym życie mogło słynąć,
Gnić z duszą, myślą, bólem w sercu:
To jest nad siły.
 
 
      Wolę bój stoczyć w ciemności
      Głuchej i twardej,
      Wolę zejść w mrok,
      Gdzie syczą gady.
      Wolę z wężami stoczyć bój,
      Ich ślepia błyszczą chytre, blade;
      Wolę to wszystko
      Niż los mój.
 

– Minakow709! – usłyszałem głos Myszkina.

Po chwili usłyszałem stuk i krzyk. Minakow rzucił talerzem w głowę naczelnika więzienia Sokołowa.

Związano go i bronił się im.

– Dołguszyn710, co oni robią z tobą? – rozległ się czyjś głos.

Wszystkie drzwi zatrzęsły się i grzmiały pod ciosami pięści nóg.

Więzienie wrzało.

– Zabijcie nas, katy!

– Weźcie nasze życie!

– Zabijcie, zabijcie, zabijcie nas, psy!

Słyszałem, jak główny naczelnik więzienia podszedł do celi Myszkina.

– To nie ma żadnego sensu – mówił.

Słyszałem, jak Myszkin odpowiedział.

– Nie mieliście odwagi zabić nas otwarcie i trzymacie nas tu, byśmy zginęli powoli. Tu nie ma mowy o sensie, myśli i prawie. Nie mamy wspólnego języka. Kat nawet jest bliższy nam niż wy.

– Prawo – próbował mówić wojskowy, ale więzienie huczało gniewem i szyderstwem.

– Nie ma żadnego prawa, jesteście najpodlejsi z morderców.

Znowu płynął czas. Czas bezbarwny i pusty.

Siewierow błąkał się po przestworach niewidzialnych i niezmierzonych, odpoczywał w doskonałym cieniu myśli.

Mnie męczyły zmory znów i straszniejsza od mar wyśnionych rzeczywistość.

Były chwile, kiedy starałem się przypomnieć rysy Oli albo Katii, rysy przyjaciół – i nie mogłem.

Natomiast wyrysowały się bardzo dobitnie profile Arona Vogla, jakiegoś żandarma, obojętnego przechodnia, widzianego gdzieś w tramwaju lub na ulicy.

Innymi dniami stali mi przed oczyma wszyscy. Co więcej, nie miałem nad nimi władzy. Poruszały się te cienie w myśl jakiejś ukrytej przede mną logiki psychicznej i to ich życie stawało się subtelnym narzędziem udręczeń.

Ola zazierała mi w oczy i pytała się nagle:

– Czy oni bili Sołowjewa po twarzy, czy bili po twarzy szlachetnej i świętej swoimi potwornymi rękami?

I widziałem, jak podskakiwał, pieniąc się i sapiąc, Aron Vogel, chcąc dostać swymi piegowatymi rękami, niezgrabnie zwisającymi z krótkich rękawów surduta i poplamionych mankietów – twarzy Sołowjewa. Odwracałem oczy i widziałem wciąż ten sam obraz.

Słyszałem godzinami trzask kości Katii pod kołami armaty, ohydny dźwięk kopyt końskich miażdżących ciała i pogrążających się w krwawej masie.

W oczach rozrastał się ten świat.

Starałem się nie myśleć o niczym.

Śniło mi się, że leżę w swojej celi, leżę bez ruchu z przymkniętymi oczami.

Nagle otwierają się drzwi i wchodzi, a raczej wsuwa się jakaś skulona figura.

Długi czas nie mogłem poznać i przypomnieć sobie, kto to jest.

Figura przysunęła się do samego mojego łóżka. Szła, jakby czołgając się. Starałem się jej nie widzieć. Wiedziałem, że musi być straszna.

Siadła ona koło łóżka w kącie, zaczęła węszyć, wciągając powietrze, i później położyła mi na piersi miękkie, mackowate ręce i opierając się na nich, wdrapała się na łóżko. Głowa jej opadła na ręce i sunęła dziwnie powoli ku mojej twarzy.

Teraz widziałem: był to Schultz.

Tylko dziwnie zmieniony, przeobrażony w coś groźnego. Odraza i obrzydzenie były w tej głowie, która węsząc, sunęła się po mojej piersi.

Wreszcie dopełzła do szyi i czułem, że zapuszcza zęby w krtań.

– Sen – pomyślałem i zbudziłem się.

Na korytarzu wołał czyjś głos:

– Żegnajcie, towarzysze, prowadzą mnie zabijać.

Nie mogłem się poruszyć ani wymówić słowa.

Słyszałem, jak tylko Siewierow odpowiedział:

– Bądź zdrów, bracie.

Myszkin stukał gorączkowo do ściany:

– Podłość, że się z nas nikt nie odezwał. Pozwoliliśmy, że go tak wywleczono spośród nas. I że on tak przeszedł pomiędzy nami niepożegnany.

Chciałem mówić z nim, co zamierza czynić, ale przerwał mi, chciał, aby go zostawiono z własnymi myślami.

Przeszło parę godzin – doleciał nas stłumiony odgłos salwy: Minakow żyć przestał.

Słońce chodzi gdzieś po dalekim niebie.

Chodzi nad miastami, w których żyją ludzie łudzący się, że posiadają jakieś prawa.

Prawo, sprawiedliwość, rozum, ludzkość – sypią się słowa.

Tu nie mają one żadnej wartości, żadnego obiegu.

Żyć będziecie w swych kamiennych klatkach jak dzikie zwierzęta – wy, coście śmieli wierzyć w słowa, które człowiek wymawia tylko ustami.

Sąd chcieliście czynić nad życiem w imię rozumu.

Rozum jest poza wami. Tu nie dochodzi żaden jego promień.

Cała prawda ludzkiego istnienia, jakim ono jest, występuje tu bez osłon: walka na śmierć i życie.

Czy moglibyśmy opłakiwać Minakowa?

Jemu słońce w oczy zaświeciło.

Jego zabiła świszcząca kula.

On stał i widział śmierć ludzkimi oczyma.

Patrzyła ona na niego z luf karabinów…

Mówiła do niego głosem człowieka.

Głos żywy zwiastował mu zgubę.

Nami rządzi to, czego nie ma.

Pusty czas kradnie nam życie.

Kradnie życie, konanie przewleka: nieustannie upływa i szydzi, każdą chwilę wydłuża, zabija nas to, czego niepodobna ująć. Bezoki, bezduszny los dławi żywych ludzi, ssie ich krew.

W tej umarłej ciszy rozległy się dla mnie raz jeszcze kroki Myszkina.

I jego prowadzili na śmierć.

Zostałem sam. Z obu stron miałem puste cele.

Dnie i noce teraz utraciły już resztkę ludzkiego sensu.

Miałem wrażenie, że rozwijają się one jak wstęga z jakiegoś obracającego się gdzieś poza moją głową koła.

Koło obraca się i warczy wstęga.

Śmieje się pusta, bezbarwna potęga czasu.

Nie czekałem na nic, nie spodziewałem się niczego.

Wieczorem jednego z tych pustych dni powziąłem ostateczny zamiar.

Kiedy spostrzegłem wyjście i przekonałem się, że nie zawiedzie, siadłem i próbowałem myśleć, jak może to uczynić człowiek wolny. Za chwilę wyjdę stąd i szyldwach sprezentuje broń.

Wspomniałem po raz ostatni wszystko bez bólu i bez żalu.

Chciałem znaleźć sam dla siebie jakąś myśl o przyszłości: o tym, co będzie kiedyś – nadaremnie. Serce było zimne – uśmiechało się jeszcze do znanych postaci.

Patrzyłem teraz na nich wszystkich, którzy odeszli, jak jeden z nich.

Pamiętam dobrze, żem myślał o nich wszystkich z jakimś pobłażliwym uczuciem starego, doświadczonego brata.

– Tak to jest, widzicie, tak to jest – mówiłem, tłukąc lampkę z palącą się naftą, tak aby płomień objął siennik.

*

Siedzę teraz pośród drzew, z których rodzą się młode liście. Jestem sam, sam, jak nie byłem nigdy w Szlisselburgu. Kaleka ze zwęgloną duszą, chodzę sam wśród ludzi, którzy dalej są ode mnie niż te drzewa.

Z drzewami tylko żyję w zgodzie i cieszę się, kiedy im się wiedzie dobrze.

Tu przede mną z czarnego, spróchniałego pnia wystrzeliły nowe gałązki. Rosną, wypuszczają świeże liście: tak jak myśli we mnie.

Siedzę otoczony kartkami, którem pisał: biorę je do ręki i przerzucam.

Nie poznaję ich, jak nie poznają drzewa liści swoich. Chciałbym, aby wiosna ta, która rozkwita naokoło mnie, była ostatnia. Myślę o śmierci cicho i spokojnie, jak o oddanym, dobrym towarzyszu. Chciałbym, aby zastała mnie tu pośród drzew – nie w pokoju.

Łudzę się czasem, że dość jest tu siąść i czekać bez ruchu: ona przyjdzie grabową aleją.

Ale od strony życia nigdy nikt do mnie nie idzie. Nigdy nie idzie i nie przyjdzie do mnie nikt.

Pisma przychodzą co rano.

Co rano mówią mi to samo, co wiem. Z wolna, z wolna człowiek uczy się rozumieć, że nie ma nikogo i niczego prócz siebie, że własnymi tylko rozporządza siłami i uczy się je cenić. Z wolna wyrasta ponad wszystkie inne potęgi – ta jedyna rzeczywista: człowiek pracujący.

Lubię słuchać dźwięku młotów, kujących w naszej kuźni.

Coś wesołego, twardego jak życie, radosnego jak zwycięstwo, marzy mi się wtedy.

Sam siebie musi tak wykuć człowiek.

Lubię słuchać pieśni młotów.

I lubię słońce nad zaoraną rolą. Idzie chłop, rzuca ziarno. Rzuca złoty siew i znowu wraca.

Odwracam się od niego i z wolna idę ku domowi.

Idę i myślę, kiełkuje gdzieś niwa. Zamiera złote ziarno.

Ślepy siewca idzie poprzez pola… Dusza myśli – czy usłyszę jeszcze wielki szmer niw?

Nasłuchuję i wciągam powietrze. Płynie nad polami chmura, czy widziała plon?

Ale wrony kraczą często ponad głową. To wiem: nim nadejdzie pora zbierać plon, niemało krwi wyleją czyjeś mężne piersi.

Nie szczędząc kości, kosi nieubłagana siła młode niwy.

Wrony kraczą ponad moją pustką.

Chmury lecą ponad ziemią. Siadają na drzewach, które dopiero porastają w liście.

Witam je – złowróżbne ptaki, ptaki dobrej nadziei. Z pobojowisk lecą, z pól, na których śmierć kosi.

Nie przestawaj siać, straszliwy siewco.

Człowiek najbardziej trwa, gdy ginie.

Teraz jednak czasami widzę w pismach i książkach nowy głos, nową pieśń rządzącego sobą człowieka.

I myślę wtedy o mediolańskiej katedrze711: o wielkim pomniku dziejów, zbudowanym z serc, co pomarły.

I powtarzam słowa, które tyle razy słyszałem z drogich ust: zginąć tak, aby żyło z nas to, co chcemy – to jedyne zwycięstwo.

W podziemiach gdzieś rodzi się z bezlicznych ofiar przeszłość i dnia każdego i jutrem rządzić ma nasza wola.

Ona płynie podziemiami nurtem ukrytym.

I kiedy zamykam oczy, słucham, zdaje mi się, że to ja sam, przeszłość moja szumi i szemrze tam strumieniami pod ziemią.

Czarny pniak gałązkami swymi się do mnie uśmiecha: młoty kują.

Patrzę w świat przede mną i koło mnie i szukam, czy mam w nim jeszcze co swojego, coś, co by było moją, tylko moją własnością, co bym chciał zatrzymać dla siebie. Myślę o tym, co schłonęła mi ta ziemia, i patrzę na nią z przyjaźnią, na nią, która dzisiaj ma w sobie więcej mojej duszy niż to, co pozostało jeszcze we mnie.

Patrzę na nią z przyjaźnią: uczyń ze mną, co zechcesz, ty, która rośniesz i żyjesz przez człowieka. Uśmiecham się do wielkiego powietrznego morza i powtarzam: dusze ludzkie ciebie tak rozwarły, rozszerzyły naokoło mnie. Patrzę na starą kobietę, która koło mnie przechodzi, ze strachem szepcąc „pochwalony”, i powtarzam: pochwalone niech będą twoje zgięte barki. Stąpam ostrożnie, jakby niosły mnie ramiona i plecy pokoleń. Uśmiecham się do pól i lasów okolicznych i mówię im z głębi serca: dobrze, że jest życie. Dużo ziarna leży w czarnej ziemi. Bądź błogosławiona ty, którą zapładnia ludzka praca – bądź błogosławiona, rodzicielko i dziecię człowieka. Z ciebie powstał, na tobie krwią spływa i łzami. Czy on jest twój, czy ty jego?… Gdzie kończy się człowiek? Nigdzie – w tym, co jest dla mnie; cokolwiek widzę, myślę, czuję, przez was to czynię, niewidzialni bracia. I sam ja jestem bardziej w was niż w sobie. Ale wraca już Miszuk-Niewidimka, z długiej drogi wraca. Otwarte w saloniku okno. Przyjdź, przyjaciółko moja, i zastukaj. Pamiętasz… jak w ten dzień. Gałązki trącają o szyby, stukam i myślę: to będzie tak, za chwilę już. I tak mi dobrze. Wszystko moje jest poza mną. Chodzę teraz już po świecie, jak po pokojach tego domu: tak może chodziłem dzieckiem. Przychodzę i dziwię się… aaa… tak więc to jest, tak…

A zegar odpowiada cicho: tak… tak… tak… tak.

Błogosławię ci, stary zegarze, że mierzysz czas, w którym dojrzewa ziarno. —

704.In hac tumba (łac.) – w tym grobie. [przypis edytorski]
705.szyldwach (daw., z niem.) – żołnierz na warcie, strażnik. [przypis edytorski]
706.protoplazma – materia, z której składają się komórki żywych organizmów. [przypis edytorski]
707.polipy – osiadła forma życiowa parzydełkowców. Morskie, skałotwórcze polipy koralowe żyją zwykle kolonijnie, na niewielkich głębokościach, przytwierdzone do dna; wiele gatunków wytwarza wapienne szkieleciki, z których powstają rafy i wyspy koralowe. [przypis edytorski]
708.pogorzel (daw.) – pogorzelisko, miejsce po pożarze, spalone szczątki. [przypis edytorski]
709.Minakow, Jegor Iwanowicz (1854–1888) – rosyjski rewolucjonista-narodnik; za skazany na katorgę, po próbie ucieczki z Syberii osadzony w Twierdzy Pietropawłowskiej, następnie w Szlisselburskiej (1884), gdzie został rozstrzelany za obrazę lekarza więziennego. [przypis edytorski]
710.Dołguszyn, Aleksandr Wasiljewicz (1848–1885) – ros. rewolucjonista-narodnik; aresztowany w 1873, skazany na katorgę, przeniesiony na Syberię, następnie do Twierdzy Pietropawłowskiej, potem do Szlisselburskiej, gdzie zmarł. [przypis edytorski]
711.mediolańska katedra – gotycki kościół katedralny w Mediolanie, największy kościół we Włoszech, trzeci z największych w Europie; jego budowa zaczęła się w 1386, została zakończona w epoce Napoleona, ostatnie detale ukończono w 1965. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
650 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают