Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 10

Шрифт:

– Dlaczego, babciu? – spytała.

– No, tak. Trzymasz go przy sobie, zachęcasz, tolerujesz, gadacie całymi godzinami… Do czegóż to podobne! Czy ja mu mam dać odprawę nareszcie?

– To babcia nic nie ma przeciw zerwaniu słowa?

– Ja? Ja? Ty od pewnego czasu zupełnie pamięć straciłaś. Przecie jeszcze w karnawale mówiłam, że ciebie za wariata nie oddam. Nie na tom cię chowała. Czegóż chcesz? Powiedziałam: nie, i nie pozwolę. Nawet nie proś darmo. Jutro sama powiem Głębockiemu, żeby sobie szedł gdzie indziej. Chyba że się wykradniesz z nim!

– Ja! – zaśmiała się panienka mimo woli. – Alboż mnie źle w Mariampolu? Gotowam na wieki zostać.

– At, kto tam zbada twoje amory! Ale co Głębockiego, to sobie wyperswaduj. To wariat i basta! Niech tu nie jeździ, bo może stać się nieszczęście. Ja nie rozumiem twojej odwagi. Żebyś przeczytała w podręczniku lekarskim… ale zresztą to nie dla ciebie te szczegóły. Wolę twój zawód i strapienie teraz niż potem. Niech mi kto wytłumaczy twój gust do furiata. To istna anomalia. Z tego się trzeba spowiadać.

– Skądże babcia wnosi, że go kocham?…

– Jak to? Co to? Nie kochasz i dopiero mówisz? Co ci jest? Opamiętaj się! Rok obcujesz z wariatem! Myślałam, że za nim szalejesz. Awantura!

– Istotnie, źle zrobiłam, babciu. Jutro zwrócę mu słowo.

– Jezusie, Mario! Gotowy atak! Zadusi cię! Doigrałaś się biedy! Co to będzie! Niech ja się lepiej z nim rozmówię.

– Proszę się nie bać. Wszystko minie spokojnie. Przepraszam, babciu, za kłopot i niepokój. Myślałam…

– Że on przytomny… a teraz widzisz jasno rzeczy. Tak, tak, starszych trzeba słuchać. Twoja skrytość to coś okropnego! Niechby choć Jaś był jutro przy waszej rozmowie.

– Zbyteczne; załatwię to sama. Dziękuję!

Pochyliła się do ręki staruszki, a ta jej główkę przycisnęła do piersi i pocałowała jasne czoło.

Nigdy Jadzia czułą nie była284 z nikim. Teraz ogarnęło ją jakieś żałosne pragnienie pieszczot i słodyczy. Chciało się jej w ciszy przebyć lata, ot tak, przytulonej do pani Tekli, i marzyć. Kochanie rozrywało jej serce.

Staruszka, trochę zdziwiona i bardzo rada, gładziła jej ciemne włosy i milczała. Któż by mógł gderać w takiej chwili? A może przyszło na myśl pani Tekli dawne wspomnienie takiej samej główki dziewczęcej, co przed trzydziestu laty garnęła się do matczynego serca i skarżyła się żałośnie, że jej rzucić trzeba będzie wszystko swoje i iść daleko? I poszła. Kochanie przemogło żal i trwogę przed obczyzną, jak samobójcę ciągnie wir rzeczny – i poszła! Oczy matki nie zobaczyły jej więcej, obczyzna pożarła wielkopolski bławatek, tęsknota strawiła wątłą roślinkę; oczy matki płakały lata, aż wpadły, straciły blask, podkrążyły się ciemno. Bóg jeden widział te łzy i Bóg o nich pamiętał.

Teraz ta Jadzia inną była od tamtej. Nie skarżyła się, nie mówiła nic, a jednak zdało się staruszce, że dawne czasy wróciły – i mimo woli zaczęła mówić jak do tamtej, o cudzym człowieku.

– Słyszałam, że do Strugi Wacław przysłał kilkanaście trakenów285 i stado holenderek286. Pisał mi, że i w swoich dobrach zmienia rząd. Okradali go haniebnie. Chwała Bogu, może się obejrzy i ustatkuje. Warto, żeby i o Strugę się dowiedział. Pańskie oko konia tuczy!

– Babcia się już za nim stęskniła? – szepnęła Jadzia.

– Może i tak! – westchnęła pani Tekla. – Kto wie, co się z nim dzieje. Może chory. Zły sen dziś miałam.

Ręce Jadzi zacisnęły się nerwowo.

– Cóż się babci śniło? – spytała dziwnym głosem.

– Ja, dziecko, zawsze z umarłymi gadam. Moja Jadwinia przychodzi do mnie często. Dawniej stawała nade mną blada i spłakana, mówiła, że jej ciężko leżeć w obcej ziemi, że jej zimno i ciemno. Czasem składała ręce i prosiła: „Mamo, pamiętajcie o moim sierocie”. A gdy on do nas przyjechał, to po raz pierwszy uśmiechała się do mnie i gdzieś z daleka posyłała od ust pocałunki. A dziś we dwoje przyszli z ojcem i wołali: „Pilnuj go, strzeż!”. A potem Jadwinia nogi moje objęła i prosiła: „Mamo, czego on smutny, ty wiesz. A jak on smutny, to mi w grobie jeszcze ciężej i dusza spokoju nie ma. Mamo, nie dajcie zmarnieć memu sierocie…”. Przebudziłam się i jeszcze słyszałam: „Matusiu, mój sierota smutny!”. Strach mnie zdjął. Chciałabym go zobaczyć zdrowego. Czegóż mu smucić się…

– Niechby przyjechał – szepnęła Jadzia – ale pewnie do ślubu Jasia nie zobaczymy go. Pracuje!

– Ach, ten Jaś! – wykrzyknęła staruszka, odzyskując werwę na wspomnienie swej obecnej zmory, ale nie gderała dalej, tylko się zwróciła do panienki: – Zatem jutro, Jadzieczko, kończ z Głębockim. Niech go moje oczy nie widzą. Nie uwierzysz, jak on mi niemiły. Zdaje mi się zawsze, że on nam przyniesie jakieś nieszczęście.

Jadzia wzdrygnęła się całym ciałem. I ona lękała się okropnie. Między jej marzeniem stał on jak czarne widmo. Dlatego może zwlekała z zerwaniem – bała się jego zemsty i wybuchu, ale nie dla siebie…

Nazajutrz przyjechał. Dzień był posępny, na dworze szalała marcowa, śnieżna zawierucha.

Zostali sami w salonie. Jego bure, dzikie oczy objęły z ponurą namiętnością szczupłą postać dzieweczki. Takim wejrzeniem mierzy tygrys pogromcę. Jadzia istotnie przez ostatnie tygodnie zmieniła się bardzo. Zeszczuplała, zbladła; w oczach zamiast dawnego chłodu leżała smętna zaduma, na dumne usta wybiegał niekiedy łagodny uśmiech. Urok jej spotężniał jeszcze – ozłociło go uczucie.

Poszła pierwsza śmiało na ogień.

– Panie Adamie – zaczęła – mam pana prosić o coś.

– Co pani rozkaże?

– Niech pan nie zachowa do mnie urazy i daruje to, co powiem.

Głębocki cofnął się o krok, zzieleniał, usta mu drżały.

– Nie potrzebuje pani prosić ani przepraszać. Chce pani, bym zwrócił słowo i pierścionek…

Niesłychaną siłą woli hamował się. Nawet pani Tekla nic by mu nie miała do zarzucenia. Imponował swą olbrzymią potęgą charakteru.

Powoli zdjął z palca pierścionek, położył na stole.

– To ja dziękuję pani za szczerość. Spodziewałem się tego od dawna. Trzeba było uprzedzić. Większy honor zrywać samemu. Byłem podły, kochałem. Ha, trudno! Gdzie mierzyć się o dziewczynę z tym pruskim szpiegiem! Na co innego może mu sprostam! Czekajmy!

– Zapomnijmy lepiej – odparła Jadzia.

– Ja nie zapominam!

– To zemścij się pan na mnie. Przecież ja zawiniłam. Po cóż ma cierpieć niewinny za to, że ja pana nie kocham tyle, by zostać żoną? Gdzież sprawiedliwość, panie Głębocki?

– Sprawiedliwość tam, gdzie ból! – zamruczał.

– Jam panu zadała ból. Gotowa jestem znosić pana zemstę.

– Ja też i na pani się zemszczę. A teraz żegnam. Załatwiliśmy interes. Zostały rachunki, które podsumujemy później. Życzę pani pomyślności!

Wstał, skłonił się przed nią. Podała mu pierścionek, potem rękę.

Podniósł oczy, zawahał się, nareszcie wziął rączkę w obie dłonie i podniósł do ust. Jakby jęk wydzierał mu się z gardła.

– Pani niewinna, ja wiem – mówił niewyraźnie – ale ja panią tak strasznie kochałem. Nikogo innego, nigdy, nigdy! Żeby lepiej wziął moje życie, nie bolałoby, nie, darowałbym, ale to gorzej śmierci, gorzej. Tego nie daruję! Jemu koniec albo mnie! Nie daruję, nie mogę.

Zęby mu się zacisnęły na tym wyrazie. Więcej nie mógł wymówić. Jak pijany, zataczając się, przeszedł pokój i zniknął. Jadzia osunęła się na fotel, wyczerpana ostatecznie. Ukryła twarz w rękach i zapłakała. Tak ją zastała pani Tekla, która czatowała w wielkiej trwodze na przebieg awantury. Co chwila gotowa była biec na pomoc. Gdy bryczka wytoczyła się za bramę, odetchnęła biedna.

Wsunęła głowę przez drzwi.

– A co? – spytała. – Już skończone! Chwała Bogu! Co to? Płaczesz? No, i proszę ja kogo! Mieć taki szkaradny gust! Płakać po tym brzydalu! Wstydź się, Jadziu! Czy ty oczu nie masz? Fe!

W tej chwili przeciwległe drzwi rozwarły się cicho. W szparze ukazała się twarz Jasia.

– Nie ma furiata? – zagadnął. – Nie zadusił cię? No, to i dobrze.

– Aha, dobrze! – rzekła frasobliwie pani Tekla. – Tyś rad ze wszystkiego. A Jadzia płacze po nim.

Jan wszedł i zaśmiał się.

– Po nim! Et, dziewczynie za mąż pora, więc spazmuje. Słuchaj Jadziu, powiem ci nowinę. Stefan Żdżarski chce się o ciebie starać.

– Niech mi dadzą święty spokój! – zamruczała.

– A czemuż? Niech się stara – pochwyciła pani Tekla – ale może i nie, nie, nie. Powiedz, że nie! Nie lubię końskich handlarzy!

– Babunia nikogo nie lubi, oprócz Wentzla – zażartował Jan. – Ale, ale! Był dziś u mnie rządca ze Strugi z okropnym lamentem.

– Może jakieś nieszczęście z Waciem! – krzyknęła staruszka, zapominając wobec tego o Głębockim, Żdżarskim i całym świecie.

– Istotnie, olbrzymie! Wentzel przysłał wystawowe egzemplarze koni i bydła, a do obsługi tej arystokracji masztalerza Anglika i dwóch Szwajcarów, pasterzy. W Strudze wynikła z tego wieża Babel. Nikt się nie może porozumieć. Nasze Mazury oszczekują jak wilków przybyszy. Anglik każe sobie rządcy buty czyścić, dopomina się rodowitego burgunda i krwawych befsztyków. Szwajcarzy chcą kaloryferów po oborach i świeżej lucerny na karm287. Rumaki potrzebują do życia jęczmiennej kaszy i pasztetów. Słowem, rewolucja! Biedny rządca przyjechał po ratunek do babki! Może się przejedziemy na miejsce?

– A jakże, koniecznie! Ta hałastra zgubi biedaka. Potrzebne te Angliki i Szwajcary! Przepędzić ich! Zaraz, zaraz, każ zaprzęgać! Pojedziemy.

– Taka zadymka – ozwała się Jadzia – może jutro.

Ale pani Tekla podreptała w głąb domu.

Jan ucałował siostrę i siadł obok niej.

– Cóż Głębocki? – zagadnął.

– Grozi zemstą.

– Tobie?

– Nie, hrabiemu. Wolałabym, żeby nie przyjeżdżał na twój ślub.

– Także koncept! Żeby cały pułk Głębockich, to go nie powstrzyma, a ja – pewnie nie napiszę. Ciekawym, co by z ciebie zostało, żeby go rok nie było. Wyschłabyś jak rodzynek. Jedźmy jutro razem do Żdżarskich. Cesia bardzo tęskni za tobą. Rozerwiesz się.

Tu pani Tekla ukazała się w progu, odziana do drogi. Jan zerwał się jak oparzony i pobiegł po konie, nie czekając, aż go wygderze.

– Mazgaju! – posłyszał tylko.

Wieczorem nie było już w Strudze innoplemieńców. Mariampolska dziedziczka przepędziła ich gdzie pieprz rośnie. Mazury objęli w swe ręce pyszne trakeny i bydło. Rządca odetchnął.

Pani Tekla wróciła dumna jak Napoleon po Austerlitz. Odtąd rządca przyjeżdżał do niej co tydzień z raportem. Objęła Strugę w swą władzę, uważała ją za jeden ze swych folwarków.

Była mocno z tego dumna i zadowolona.

A tymczasem w pustym dworze Głębockiego myślano także o Wentzlu. Co dzień rano pan Adam wydobywał ze szkatułki parę pistoletów, nabijał je powoli, prawidłowo, rozkoszował się szelestem prochu w lufie i dudnieniem kulki. Potem raz po raz, nigdy nie chybiając, wybijał tymi kulami treflowe asy na trzydzieści kroków.

Była to jedyna jego przyjemność i zatrudnienie. Gospodarstwo zaniedbał, nawet ukochanych koni nie odwiedzał. Czasem i w nocy stary sługa, mieszkający obok niego, słyszał huk wystrzałów i niespokojne kroki nieszczęśliwego. Gdy wiosna nadeszła, bił z pistoletu skowronki i jaskółki – doszedł do niesłychanej wprawy. Prawie nie potrzebował mierzyć. Broń słuchała jego myśli, a on słuchał swego bólu i rozpaczy – i czekał…

XI

Minęła Wielkanoc. W Wielkopolsce barwno było i wesoło. Łany zieleniały młodym zbożem, po ogrodach kwitły bzy. Była to najpiękniejsza chwila roku, odurzająca czarem wiosny. Słowiki śpiewały nocami po gajach, a o zmroku po starych, omszonych strzechach klekotały donośnie bociany, gwarząc o zimowych leżach nad Nilem.

I tam, w Egipcie, nie znano chyba rozkoszniejszych dni, cieplejszych nocy i tak cudnej woni wiosny, ścielącej się kłębami po parowach.

Piętnastego maja, na świętą Zofię, czworo jeźdźców wracało wolno, śpiewając, to śmiejąc się na przemiany, drogą wysadzaną czereśniami i jarzębiną, w kierunku od Olszanki do Mariampola. Było to dobrze sobie znajome młode i wesołe towarzystwo – Chrząstkowscy i Żdżarscy. Cesia, najżywsza z grona, jechała pierwsza na białym jak śnieg koniku. Ona prowadziła prym w chórze, ona wywoływała najserdeczniejsze wybuchy śmiechu. Baryton Jasia i bas Stefana wtórowały jej ochoczo, a niekiedy łączył się z nimi głos Jadzi, metaliczny, czysty, najsilniejszy i najprawidłowszy. Śpiewali Pieśń wieczorną Moniuszki.

Wieczór był na niebie złoty i szkarłatny, barwiąc gałęzie drzew, zielone trawy i białe chmurki, rozrzucone z rzadka po szafirze. W powietrzu cisza niezmącona i balsamiczny zapach.

Stefan Żdżarski zdjął czapkę i uśmiechnął się do pysznych wschodów żyta; Jan wlepił oczy w Cesię – zajmował jego całą uwagę figlarny wdzięk na jej twarzyczce; Jadzia hamowała swą ognistą arabską klacz, znudzoną wolnym chodem. Cesia śpiewała, uśmiechając się do projektowanych figlów.

Całe grono wracało z Olszanki, gdzie Jan chwalił się ulepszeniami i porządkiem, prezentując dzieło siostry i pani Tekli za własne.

Nie przyznał się, że nawet nie wiedział, kiedy to zrobiono ani co to kosztowało. Był to prezent staruszki dla wychowańca.

Przegląd trwał kilka godzin, ale z powrotem młodzi nie śpieszyli się wcale. Było im dobrze z sobą; nie chciało się kończyć rozkosznej przejażdżki.

Gdy śpiew się skończył, Jan, wyrwany z obserwacji nad narzeczoną, westchnął:

– Żeby to już prędzej posłyszeć Veni Creator288!

– Wstydź się – odparła Jadzia. – Nie okazuj takiego utęsknienia, bo Cesia gotowa skorzystać i wziąć cię pod pantofel.

– Od dawna jestem na to przygotowany. Szczerość nie grzech. Ja nie mam, szczęściem, twojej natury, co nigdy nie okaże, co myśli.

– Jak to, szczęściem? – podchwyciła Cesia.

– Ano, pewnie. Daleko bym z panią na tej drodze zajechał! Wysechłbym z miłości i basta!

– Wcale nie. Myśli pan, że ja lubię ciągłe oświadczyny? Nie znoszę! Mój ideał to człowiek spokojny, chłodny, dyskretny…

– Możem289 niedyskretny? – wtrącił z uśmiechem.

Dziewczyna pokraśniała jak malina i poskoczyła naprzód. Musiała mieć na sumieniu karygodnego buziaka, marzenie narzeczonego.

– Pan jest dokuczliwy, nieznośny, samochwał, plotkarz i… nie cierpię pana! Mój ideał to hrabia Wentzel. Ten pewnie nie dostał nigdy harbuza…

– Ojej! Żeby mnie tyle tysięcy, ile on zjadł tego fruktu290! – parsknął śmiechem Jan.

– Musiał trafić na osobę ze złym gustem.

– A nieszczególnym istotnie.

– To pan ją zna? Kto to taki? – zagadnęła ciekawie.

– A co mi pani da, jak powiem?

– Wcale nic. Nie ma za co. Hrabia sam mi się przyzna. Jakbym go widziała. Uśmiechnie się, pogładzi brodę… bardzo lubię mężczyzn z brodą… i powie, jak to było. On wcale nie fanfaron jak inni.

– Pewnie, pewnie! Z harbuza nie ma co fanfaronować. Ale czemu go dotąd nie ma? Za pięć dni wesele.

– Można odłożyć – ozwała się Jadzia, mrugając do Cesi.

– Jak to odłożyć? Na co? – zaperzył się Jan. – Znajdziemy innego drużbę.

– Ale, naturalnie, że odłożymy – potwierdziła figlarka. – Wyprawa niegotowa.

– Któż by tam czekał dla tych haftów i gałganów! Skończą potem.

– Bardzo proszę nie odzywać się tak lekko o moich haftach. Właśnie dla nich będziemy czekali. Zresztą ja hrabiemu dałam słowo, że bez niego nie odprawimy tej uroczystości.

– Niech go licho weźmie! Od tygodnia nic nie robię, tylko wysyłam do niego listy i depesze. Zginął bez wieści. Kto go wie, gdzie siedzi. Ma tych dóbr tysiące po całym cesarstwie. Uderzył w zapalczywość do pracy. Dam ja mu za mitręgę! Ale co do ślubu, to nie odłożę! Niech pani nie żartuje! To nie ma sensu!

– Czy widziałeś, Jasiu, tego sławnego wyścigowca w Strudze? – zagadnął Stefan, ożywiając się nagle.

– Widziałem, a jakże! Pyszny koń, „Held291” się nazywa. Pani Tekla, w wielkim gniewie, przechrzciła go na „Bohatera”! Nikomu nie daje się dosiąść, tylko podobno samemu panu. Ach, ten pan! Narobi on mi biedy!

– Nie narobi, uspokój się – rzekła spokojnie Jadzia. – Widzisz, tam na lewo…

Spojrzeli wszyscy. Bez drogi, polami, przez płoty i rowy sadził ku nim jeździec.

Koń szedł jak wicher, z wyciągniętą szyją i rozdętymi prychami292, biała gwiazda świeciła mu na czole, nad jego głową ukazywała się czasami dżokejska czapka jeźdźca, schylonego do siodła. Nie wiadomo, jakim cudem poznała go Jadzia, bo zrazu czerniał tylko na łunie zachodu, jakby z niej wyszedł, potem rósł, rósł, stawał się coraz wyraźniejszy, aż dopadłszy bliżej o jakie sto kroków, uchylił czapki i dał koniowi ostrogę. Dwa rowy oddzielały gościniec od pola – rumak skupił się, stanął jak świeca, dał szalony skok. Kopyta mignęły w powietrzu; przesadził ściągnięty żelazną dłonią, zarył się w miejscu o krok obok towarzystwa i zarżał wesoło, jakby z powitaniem.

Cały gniew Jasia opadł natychmiast.

– Wentzel! Wentzel! Nareszcie jesteś! Jak się masz! Witamy! Witamy!

Uścisnęli się z konia jak bracia.

– Przecież się nie spóźniłem! – zawołał, podając rękę Cesi. – Jestem w czas i w porę na usługi pani – zwrócił się do Jadzi.

Chwilę szafirowe jego oczy zapłonęły szalonym szczęściem i weselem, po licu jak smuga przeszedł rumieniec. Opamiętał się całą siłą, by nie paść jej do nóg, i tylko wyciągnął rękę, pewny, że na uścisk zasłużył. Powitali się w milczeniu. Minutę to trwało, a już Jaś wpadł na swoją ofiarę z tysiącem pytań, a Stefan aż zsiadł z konia i oglądał, cmokając, „Bohatera”.

– Nawet nie spotniał po tej szalonej jeździe! Co za nogi! Jaka pierś i łopatki! To cacko, nie koń!

– Czemuś nie odpisywał na listy? To trzeba nie mieć sumienia! – krzyczał Jaś.

– Chorowałem – odparł. – Złamałem rozkaz doktorski i uciekłem. Kazali mi jechać do Włoch, alem wolał293 tutaj. Jeżeli tutejsze powietrze zdrowia mi nie da, to żadne! Babka zdrowa?

– Zdrowa, ale ty istotnie nietęgo wyglądasz. Coś się zmieniłeś… i bez brody? Panna Celina przestanie się tobą zachwycać.

Istotnie Wentzel zmienił się ogromnie. Nie wypiękniał, ale nabrał hartu, czegoś stalszego w rysach i postawie. Zniknął cyniczny grymas i wydelikacenie salonowca, był opalony od wiatru i słońca, a oczy mu się śmiały wewnętrznym zadowoleniem. Widocznie dużo był na powietrzu i w pracy, mówił po polsku prawie dobrze, a z całej jego istoty wydzierała się radość, spokój i poczucie, że on tu teraz nie obcy, nie wróg – ale przyjaciel i brat, witany całym sercem.

Zwrócił się do Stefana:

– Dobra szkapa – rzekł – tylko mi ją haniebnie zaniedbano w Strudze. Babka wypędziła Anglika, a tutejsi niezdatni. Cóż robić? Na ten wyrok nie ma apelacji. Cierp, „Bohaterze”, do jesieni. Zabiorę go potem do Szagern.

– I tam pisałem – wtrącił Jan – i do panny Doroty nawet!

– Ta, jak zwykle, mało wie o moich losach. Wyjechała do Dülmen.

– I tam pisałem.

– Pański „Bohater” pobiłby „Normę” Głębockiego – mówił swoje Stefan. – Dawno marzymy o wyścigu, ale dotąd nie było dla niej współzawodnika.

– Może spróbować?

Jaś z Cesią ruszyli naprzód. Woleli swe towarzystwo nad rzadkiego gościa.

– Ano, spróbujemy teraz! – zapalił się Żdżarski.

– A pani? – spytał Wentzel Jadzi.

– I owszem. Moja klacz nie lubi stępa.

Puścili cugle. Minęli narzeczonych, którzy, jak zwykle, sprzeczali się o jakąś fraszkę i jechali wiorstę obok siebie.

Nagle z przydrożnego rowu porwał się szarak. Wpadł pod nogi końskie, wywrócił koziołka i jak szalony jął294 zmykać w zboże. Siwek Żdżarskiego, snadź295 zwykły kolega chartów, stulił uszy, zachrapał i rzucił się na oślep za lekkonogą zwierzyną. Darmo się z nim szamotał Stefan. Koń wziął na kieł i gnał przez zagony, unosząc jeźdźca. Krzyk i klątwy Żdżarskiego podniecały go jeszcze bardziej.

Pozostali obejrzeli się za towarzyszem, roześmieli się i ruszyli dalej. Konie szły głowa przy głowie, parskając wesoło, jakby wiedziały, że niosą dwoje szczęśliwych, którym serca biły młotem, choć milczały usta.

Wjechali w brzeźniak, skąd do Mariampola była zaledwie wiorsta296.

– Babka się tak ucieszy z pana – rzekła Jadzia.

Uśmiechnął się.

– Kochana babka! Żeby to ktoś jeszcze się ucieszył ze mnie, toby mi dosyć było szczęścia na całe życie.

– Jeżeli to szczęście, to pan je posiada – rzekła niewyraźnie.

– Dziękuję pani!

– Za co? Że pan mi zrobił najwyższą przyjemność, wypełnił moje marzenie? To ja panu tego nigdy nie zapomnę. Brata mego kochałam nade wszystko. Był mi pierwowzorem, mistrzem, zastępował nam ojca. Człowieka takiego hartu i nieskalanych zasad trudno znaleźć. Gdy go wzięto do wojska, płakaliśmy jak skazańcy, a on, biedny, żegnał nas, prosząc o modły. Nie dla niego była ta służba. Po manifeście wojennym nie miał już czasu odwiedzić nas, ruszyły pierwsze pułki polskie, wszędzie pierwsze. Parę listów odebraliśmy smutnych. W dzienniku w liście zabitych znaleźliśmy biedaka… Wielbiono odwagę i zapał. Po trupie jego szli Niemcy do zwycięstwa, a jemu grali, grali, jak na urągowisko… Biedny rozbitek!

Zamilkła. Głos jej się łamał w rzewności, której Wentzel nie znał w jej hardej duszy.

– Pan ma w duszy rzadką delikatność i snadź297 pan poznał nas dobrze, gdy odgadł to, co nam najciężej dolegało: ten dół wspólny na obczyźnie. Nie wyrażę, jakeśmy panu wdzięczni. Po weselu Jasia zabierzemy zwłoki do Braniszcza na nasz cmentarz. Będzie to dla mnie szczęśliwy dzień i wielkie zadowolenie. Dziękuję raz jeszcze panu.

Wyciągnęła doń rączkę i po raz pierwszy uścisnęła jego prawicę.

– Niesłusznie przyjmuję podziękowania – odparł, wpatrując się w nią, jakby się tym widokiem nie mógł nacieszyć. – Jakim mnie pani zrobiła, takim jest298. Muszę wiele napędzić299 i wiele znieść, i wiele przepracować jeszcze; ledwie zacząłem żyć.

– Kto tak zaczyna, ten nie ustanie. Pracę znać na panu i myśl głębszą. Zmiana ogromna.

– Nie praca mnie zmęczyła – rzekł z cicha. – Wolałbym być parobkiem w Strudze lub Mariampolu, jak panować w Niemczech. Nieprędko skażę siebie po raz drugi na podobne wygnanie. Na wyjezdnym opadli mnie wyborcy w Dülmen, żądając, bym im posłował w sejmie jesienią. Uciekłem.

– Dlaczego? Jest to dowód wielkiego zaufania i uznania pana charakteru, którego nie można lekceważyć. Przed rokiem nie wybrano by pana.

– Uchowaj Boże! Z moją reputacją! Filistry woleliby diabła samego. Nazywali mnie: der tolle Graf300!

– Odmawiać nie wypada – dodała.

– Nie mam dość swobodnej myśli teraz – westchnął. – Żeby nawet Bismarck był w mojej skórze, nie dałby sobie rady, a tym mniej poselskim obowiązkom.

– Do jesieni daleko. Może pan uporządkuje swoje sprawy. Zresztą na troski najlepsza praca.

– Na troski najlepsza pociecha – poprawił z uśmiechem – a tej się nie spodziewam.

Jadzia obejrzała się poza siebie – w oddali majaczyły sylwetki Jasia i Cesi, Stefan zginął. Wyjeżdżali już z brzeźniaka, o staje301 czerniał Mariampol.

– Tych dwojga nie doczekamy się nigdy – rzekła. – Teraz, gdy już mają drużbę, może nie odłożą ślubu.

– Pani daruje niedyskrecję zapytania. A pani ślub kiedy? Zapewne rychło.

– To zależy od mego przyszłego męża – uśmiechnęła się.

Spuścił głowę i kręcąc wąsy, jechał w milczeniu. Jan miał słuszność. Jadzia wymusztrowała go doskonale. Ani prosił, ani żądał, ani wspomniał nawet o uczuciu, co przepełniało jego istotę.

W wysadzie puścili cugle koniom. Zmrok zapadał zupełny, ale pomimo cienia poznała, kto to jechał, pani Tekla wracająca z obory od udoju.

– Wacio! Wacio! – rozległo się serdecznie, radośnie, z wybuchem długo tajonej czułości.

Hrabia zeskoczył z konia i pobiegł do niej jak syn, dziecko. Szalone wesele ogarnęło go – nikt go tak nie witał. Porwał staruszkę z ziemi, podniósł i ściskał, i całował, witając najczulszymi wyrazy. A ona rękami objęła go za głowę, zapominając, że ją ten wariat trzyma w powietrzu jak małą dziewczynkę.

Opamiętała się po chwili i zaczęła krzyczeć:

– Co ty wyrabiasz! Ależ puść mnie! Zadusisz starą… do czego to podobne! Ajej, co ten koń wyprawia! Moje róże sztamowe302! Mój gazon! Moje narcyzy!

„Bohater” istotnie gospodarzył po tatarsku między klombami róż: grzebał ziemię, skakał, obrywał, swawoląc, kwiaty, łamał gałęzie. Pani Tekla załamała ręce. Hrabia podskoczył na ratunek.

– „Held”, komm her, gleich303 – zawołał.

– Co ty mi tu zaprowadzasz szwabską komendę!

– Ratując babci róże. Inaczej on nie rozumie.

– Fe! Szkaradne konisko! No, no, już wołaj, jak chcesz, byle mi do reszty wszystkiego nie potratował. A, że to i szkapa pruska nie ma żadnej delikatności! Psuć, niszczyć, łamać! Walenty, pomóż panu hrabiemu!

– „Held”! – powtórzył głośniej Wentzel.

Koń się obejrzał, zarżał i poszedł do ręki pana. Gdy go jednak wziąć chcieli stajenni, zaczął ich włóczyć po ziemi, podnosić w górę – nie dali mu rady.

– Jezus, Mario! Pozabija mi ludzi! – krzyczała staruszka. – Waciu, Waciu!

Ale szalony Wacio nie patrzył w tę stronę. Pomagał zsiąść pannie Jadwidze u ganku. Podał jej rękę: chwilę oparła się na nim, że aż czuł bicie jej serca. Patrzyli na siebie przejmująco. Jedną ręką trzymając cugle, drugą podniósł jej rączki do ust.

– Ukochana! – wyszeptał zdławionym głosem.

Wysunęła mu rękę, uchyliła się i nie patrzyła już w oczy.

– Waciu, Waciu! – powtarzała coraz gniewniej pani Tekla.

– Wołają pana – szepnęła Jadzia, zeskakując na ziemię.

Wzdychając, ruszył, prowadząc klacz panienki.

– „Held”! Ruhig304! – zakomenderował i gwizdnął.

Arab wyrwał się z rąk masztalerzy i poszedł za panem spokojny jak dziecko, a pani Tekla, uspokojona, dysponowała dla gościa posiłek, pędziła służbę, szukała reszty towarzystwa.

– Gdzież zostawiłaś Jasia z Cesią? – pytała roztargnionej Jadzi.

– Na drodze, zaraz przyjadą.

– Aha, zaraz! Znam to zaraz! Będą się błąkać do północy. A gdzież złapałaś Wacława?

– Także na drodze.

– To jakaś szczególna droga! Co ty robisz! Kluczyki wrzuciła do imbryczka… Skończenie świata dzisiaj z tą młodzieżą! Idź no, przebierz się i odpocznij! Może ci się Żdżarski oświadczył, żeś taka osowiała?

– Pana Żdżarskiego koń gdzieś nosi. Nie miał czasu na oświadczyny, bo na drodze nam zginął.

– A wszystko na drodze! Cóż Wacław ci mówił?

– Mówił, że koń schudł w Strudze.

– Nie wiedzieć co! Chudy! A róże to z głodu połamał może? Taki zwierz! A nie mówił ci, czy długo zabawi? Może się zaręczył? Czemu nie pisał?

– Chorował podobno.

– Chorował! A co! Mój sen! A na co był chory?

– Tego nie byłam ciekawa. Powie sam babci, bo oto idzie.

Rzeczywiście hrabia ukazał się we drzwiach.

– Chorowałeś? Co ci było? Pewnie hulałeś ze Szwabami. Pokaż się na światło! Phi, phi! Jaki opalony! Aleś naprawdę zmizemiał! Pewnie cię nikt nie doglądał.

– Ale babcia zdrowa i dobrze wygląda. Ach, przecież wróciłem jakoś do Mariampola. Lżej tu oddychać. Umierałem z tęsknoty za wami!

Staruszka popatrzała na niego z uśmiechem. Odgarnęła mu włosy i pocałowała go w czoło. Z twarzy wnuka patrzyły na nią ciemnoszafirowe, głębokie oczy jedynaczki. Teraz, gdy ogolił brodę, podobieństwo było jeszcze więcej305 uderzające.

– I ciebie mi brakło – wyznała nareszcie. – Może już zostaniesz dłużej teraz. Cóż tam w twoich dobrach słychać?

– Trochę porządniej, z łaski nauk babci. Zmieniłem cały zarząd: tonąłem w rachunkach i sprawozdaniach, ledwiem wybrnął. Ciężko próżniakowi pojąć pracę. Tylko w Strudze porządnie. No, ale teraz, jeśli babcia zechce urządzić egzamin, wiem, ile obrotu, obszaru, dochodu i kosztu mam w swym posiadaniu. Powiem nawet, na ile mnie okradano corocznie.

– Zuch z ciebie! Może się ustatkujesz kiedy. Możeś się zakochał306, broń Boże?

– Zakochany byłem, jestem i będę! – odparł, patrząc na wchodzącą Jadzię. – To mój stan normalny, chroniczna choroba.

– A to dopiero bieda z tą miłością! Popatrz na Jasia, to się wyleczysz. Idiota zrobił się z chłopca. Ani do tańca, ani do różańca. Nos mu trzeba ucierać. A Jadzia! Myślałby kto, że lepsza! – machnęła ręką.

Wentzel podniósł głowę. Panienka niecierpliwie zmarszczyła brwi, ale się nie broniła. Słuchała swej krytyki w milczeniu, wyglądając przez otwarte okno na dziedziniec.

– Ta zima dała mi się we znaki – opowiadała staruszka, krzątając się koło herbaty. – Oboje moi pomocnicy pofiksowali i basta. Jasia trzeba było karmić gwałtem, bo i o tym by zapomniał; a Jadzia, jakem kazała307 zerwać z tym wariatem, uderzyła w płacz i spazmy. Było kogo żałować! Ledwiem na niej wymogła zwrócenie słowa. Od tej pory osowiała i ona. I czego? Ledwie Głębocki wyjechał, zjawiło się trzech konkurentów. To dopiero upodobanie do furiata!

Hrabia słuchał oszołomiony tą niespodzianą wieścią. Zdawało mu się, że to nie babka, ale chór aniołów śpiewa mu hymn zbawienia. Obejrzał się i podszedł do okna.

– Jasia długo nie widać – zauważył, opierając się o uszak naprzeciw panienki.

Tego tylko trzeba było pani Tekli. Zaczęła wyliczać usterki zakochanego, upajając się melodią własnego gderania. W przerwach dawała rozkazy przygłuchemu Walentemu.

We framudze okna nikt jej nie słuchał. Kłębami wdzierała się upajająca woń bzów i śpiew słowików.

Mówili z cicha, niewiele co.

– I pani mi tego nie powiedziała! – skarżył się Wentzel z wyrzutem. – A jam ten wyrok na siebie nosił tyle miesięcy i tak rozpaczał308! I pani płakała po tym człowieku! Płakała!

– Babka ma bardzo bujną wyobraźnię – odparła ruszając brwiami. – Co prawda, podobne przejścia nie należą do najprzyjemniejszych, szczególnie z takim człowiekiem. Czy wie pan, co on teraz robi? Po całych dniach strzela z pistoletu. Podobno, że niklowe pieniążki rozbija kulą w powietrzu.

– Więc cóż?

– Nic. Tylko w serce ludzkie łatwiej trafić niż w rzucony pieniądz.

Wymówiła to chłodno, na pozór zupełnie obojętnie, i dalej wyglądała w cienie wieczoru, jakby ją tylko zajmował powrót Jasia.

– A jakby i zabił kogo w pojedynku, to co? – zaczął po przerwie Wentzel ponuro, sądząc, że ona się lituje nad Głębockim. – Odsiedzi pół roku w fortecy i wróci.

– Ale zabity nie wróci – zamruczała.

– Zabity może będzie szczęśliwy.

– Jeśli nikogo po sobie nie zostawi, pewnie! – odparła.

– Pocieszą się! – zaśmiał się ironicznie.

– Nie zgadzamy się w tym zupełnie, panie hrabio. Zazdroszczę panu łatwej pociechy i spokoju.

Oparła łokcie na uszaku i ukryła główkę w rękach. Brylanciki na jej palcu migotały tysiącem iskier. Wentzel przypomniał sobie, że ten pierścionek widział u Głębockiego. Zagryzł wargi.

Nie rozumieli się wcale. Serca biły do siebie, a słowa rozdzielały ich coraz bardziej. A swat gdzieś gruchał na drodze i zapomniał o swej roli.

– Cóż wy tam robicie na przeciągu! Chcecie dostać paraliżu! Herbata gotowa. Musicie być okropnie głodni po spacerze. Zamknij, Waciu, okno.

Zasiedli do posiłku, ale żadne nie tknęło przysmaków zastawionych przez staruszkę na cześć powrotu wnuka. Potem gwarzyli, siedząc we troje na ogrodowym ganku, ale rozmowa się nie kleiła.

– Pewnieś zmęczony? Idź spać – rzekła wreszcie pani Tekla.

Zgodził się i na to, ale zasnąć nie mógł. Przewracał się na posłaniu i wzdychał, oczekując Jasia. Nareszcie, około północy, gończe psy faworyty zaczęły w sieniach skomleć radośnie. Chrząstkowski wszedł nucąc, w wyśmienitym humorze.

284.czułą nie była – dziś z M. (i w związku z tym w szyku nieprzestawnym): nie była czuła. [przypis edytorski]
285.traken – także: koń trakeński; rasa konia wyhodowanego z daw. kuców pruskich, niezwykle silnych, uszlachetniona krzyżówkami z końmi angielskimi i arabskimi; trakeny wykorzystywano w armii, do zaprzęgów oraz w pracach gospodarskich i jako konie wierzchowe. [przypis edytorski]
286.holenderka – tu: krowa holenderska; gatunek krów, często umaszczonych biało-brązowo, wykorzystywanych zarówno jako krowy dojne, jak i na mięso. [przypis edytorski]
287.na karm – jako karmę. [przypis edytorski]
288.Veni Creator Spiritus (łac.) – O Stworzycielu Duchu przyjdź; incipit Hymnu do Ducha Świętego, pieśni kościelnej wykonywanej podczas większych uroczystości, m.in. podczas sakramentu ślubu. [przypis edytorski]
289.możem – skrócone od: może jestem. [przypis edytorski]
290.frukt – tu: owoc. [przypis edytorski]
291.Held (niem.) – bohater. [przypis edytorski]
292.prychy – chrapy; nozdrza konia. [przypis edytorski]
293.alem wolał – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: ale wolałem. [przypis edytorski]
294.jąć (daw.) – zacząć. [przypis edytorski]
295.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
296.wiorsta – daw. ros. jednostka długości, równa ok. 1 km. [przypis edytorski]
297.snadź (daw.) – widocznie. [przypis edytorski]
298.takim jest – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: taki jestem. [przypis edytorski]
299.napędzić – tu: nadgonić. [przypis edytorski]
300.der tolle Graf (niem.) – szalony hrabia; od niem. tollen: dokazywać, brykać. [przypis edytorski]
301.staja a. stajanie – daw. miara długości, różna w różnych okresach i okolicach, licząca od 100 do 1000 m. (tu: raczej 100 m.); dystans, jaki koń może przebyć bez odpoczynku. [przypis edytorski]
302.sztamowe róże – róże pienne. [przypis edytorski]
303.komm her, gleich (niem.) – chodź tu zaraz. [przypis edytorski]
304.ruhig (niem.) – spokojnie. [przypis edytorski]
305.więcej uderzające – dziś popr.: bardziej uderzające. [przypis edytorski]
306.możeś się zakochał – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: może się zakochałeś. [przypis edytorski]
307.jakem kazała – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: jak kazałam; kiedy kazałam. [przypis edytorski]
308.jam (…) nosił (…) i (…) rozpaczał – konstrukcje z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: [ja] nosiłem i rozpaczałem. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают