Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 11

Шрифт:

– Śpisz, Waciu? – zagadnął.

– Diabła tam! Wyglądam ciebie. Spełniłem akuratnie twe polecenia. Przywiozłem wszelkie podarki, kufer złota, nawet obrączki! Ślub stanowczo w niedzielę?

– Stanowczo! A ty się zaręczyłeś?

– Ja? Z kim?

– Z kimże? Z Jadzią!

– Panna Jadwiga płacze po Głębockim. A ma trzech konkurentów rodaków, znajomych. Gdzie mnie próbować nawet!

– Co? Płacze po Głębockim? Czyś ty rozum postradał, człowieku? I to dowodzą, że zakochani mają przeczucia! Aleś ty, Wacławku, ślepy jak kret! Pokaż no obrączki. Może za duże?

– W pugilaresie na stole. Dlaczegóż babka dowodzi, że płakała po Głębockim?

– Jeżeli ty w to możesz wierzyć, to czemuż nie babka? Oboje macie wiele daru spostrzegawczego! Doskonałe obrączki, śliczne! Dziękuję ci!

– Nie ma za co. A ty co spostrzegłeś?

– Ja nic nie potrzebowałem obserwować, bo mi Jadzia sama powiedziała. Przecież ci pisałem.

– Nie odebrałem listu. Powiedz, co mówiła?…

– Najciekawszego nie wykrztusiła, schowała dla kogoś innego, na deser. Boże, Boże, że też wy sobie beze mnie rady nie umiecie dać! Oświadczże się jutro.

– Nie mogę! Niewart jej jestem. Jak mi jeszcze raz odmówi, to w łeb sobie palnę!

– No, to lepiej oświadczaj się po moim weselu. Gotóweś309 nie zrozumieć jej mruczenia, weźmiesz zgodę za odmowę i zrobisz mi nieszczęście i zły omen. Czy wiesz, ile zdobyłem buziaków przez ten cały czas? Zgadnij?

– Sto!

– Dwa tylko! Jeden piętnastego marca, a dziś drugi. A com prosił310, błagał, zaklinał!

– Bo nie zaklinaj. Sama ci ofiaruje.

– Doprawdy! Spróbuj no tego sposobu z Jadzią, filozofie. A czy są brylantowe kolczyki?

– Są. A ja przez ten czas nikogo nie pocałowałem… Nie spojrzałem nawet na kobietę!

– Gdzieżeś podział hrabinę Aurorę?

– Admirał ją zabrał prawie przemocą na swą fregatę. Gdzieś żeglują szczęśliwie. Miałem scenę z piekła żywcem wziętą, nim jej wytłumaczyłem, żeby swe prawa przekazała ze mnie na męża. Słyszałem, że się mści na oficerach marynarki. Vale311!

– A Lidia?

– Kupiłem jej kamienicę w Berlinie, byle mi dała spokój. Zresztą, rozprawiłem się z tymi damami w trzy dni i uciekłem, bo Schöneich drwinami nie dał mi spokoju. Czego ten człowiek na mnie nie wymyślał! Uszy więdną! Obiecał odwiedzić mnie w Strudze. Tylko co patrzeć, jak ich tu się zbierze batalion cały. Jestem bajką modną w Berlinie.

– Więc dobijaj prędko targu. Wyschłeś z miłości. Ale wiesz co, bardzom ciekawy tych klejnotów. Poślę zaraz po nie do Strugi.

– Dobrze. Dam kartkę do Urbana, żeby je przywiózł. Są u niego pod strażą.

– Jutro je zawieziemy Cesi i ogadamy detalicznie ceremonię. Ślub cichy, obiad u niej, wieczorem przeprowadzenie nas do Olszanki. Boże, Boże, i do tego jeszcze pięć dni! Ty drużbujesz ze Stefanem, a Jadzia z małą Tesią, moją szwagierką.

– Żdżarskiego koń uniósł. Nie spotkał was?

– Nie. Uniósł? Broń Boże jeszcze pokaleczył! Znowu gotowi ślub odłożyć. Ach! Ja nieszczęśliwy! Pojadę go szukać.

Chłopak chwycił za czapkę i poleciał. Zapomniał o precjozach i o losie siostry i przyjaciela. Na pomoc jego nie można było liczyć. O! Jakże brakowało Wentzlowi teraz dawnej pewności siebie i zarozumiałości. Szalał, ubóstwiał – i milczał! A Jan, zamiast dopomóc, jeszcze przeszkadzał. Stefanowi, szczęściem, nic się nie stało, ale chłopak żył ciągle w gorączce i nie mógł się obejść bez przyjaciela. Raz tylko w ciągu tych pięciu dni znalazł hrabia chwilę rozmowy z Jadzią. Cesia wezwała koleżankę na dziewic-wieczór do pomocy w tysiącu drobnych szczegółów stroju i ceremonii. O zmroku panienki siedziały na ganku, wiążąc mirtowe bukieciki dla gości. Drużbowie obydwaj i Jaś pomagali niby, przekomarzając się i dowcipkując.

– Dla kogo ten duży, Jadziuniu? Pewnie dla Adama – śmiał się Jan.

– Co? Pan go zaprosił, tę mumię? – zakrzyczała Cesia. – Ja zrywam słowo, nie chcę go widzieć!

– Za późno, panno Celino! Jużeśmy nawet po spowiedzi i spadła pani trzy razy z ambony312. Losy rzucone.

– Mój drogi – wtrącił Wentzel – panna Celina jeszcze u ołtarza może zaprzeczyć, że ma wolną wolę.

– A ty skąd tak znasz szczegóły tego sakramentu?

– Od ciebie, naturalnie! Nawet przez sen o tym mówisz.

– To jednak straszno tak przysięgać! – zauważył Stefan.

– Niby wy kiedy dotrzymujecie! – odąwszy usteczka, wygłosiła Cesia. Jadzia milczała. Wiązała gałązki mirtowe. Wentzel, siedzący u jej nóg na schodach ganku, brał je z jej rąk i ozdabiał złotą szpilką. Podniósł głowę na zdanie Cesi.

– Lepiej nie przysięgać niż łamać. Człowiek, co zdradza wiarę i zrywa słowo dane u ołtarza, nie ma sumienia, honoru i czci! – rzekł poważnie.

– Pan hrabia pewnie dotrzyma! – odparła figlarka. – Nieprawdaż, Jadziu?

– Jeżeli to zależy od honoru, czci i sumienia, to sądzę, że je posiada.

– To zależy od żony, moje panie! – wymówił Jaś z powagą kaznodziei. – A ja, znając przedmiot miłości Wacława, ręczę za nią i za niego, że oboje dotrzymają.

– Dziękuję ci za uznanie i proroctwo. Obyż się prędzej ziściło! Jestem daleko od ślubu!

– Jak się kto do tego po niemiecku, langsam313 zabiera, to nie dziw, że się spóźnia.

– I ty podobno starałeś się pięć lat.

– Ach, prawda! – westchnął Jan. – Żem nie osiwiał, to szczególna łaska boża.

– Panie hrabio – przerwała Cesia – czy to prawda, że i pan dostał harbuza?

– Niestety, i niejednego!

– A od kogo?

– Powiem to pani w przeddzień swego ślubu.

– Aj, nie durz głowy, Cesiu – ozwał się Stefan. – My z hrabią mamy coś ważniejszego do omówienia. Kto z nas nie dostał rekuzy314! Aż złość słuchać! Mnie chodzi o wyścig, hrabio.

– I owszem. Mówił pan z Głębockim?

– Z panem Głębockim… – bukiecik wypadł z rąk Jadzi. – Czyż się panowie nie obejdą bez niego?

Wentzel popatrzył na nią, krew buchnęła mu do twarzy. Coś mu świtało w głowie rozkosznego.

– Cały interes w pobiciu jego „Normy” – wytłumaczył Stefan.

– Czy ty się ścigasz na siwym? Winszuję! Każ w wigilię wypłoszyć z terenu zające – śmiał się Jan i zwrócił się do narzeczonej. – Chodźmy szukać pięciolistnego bzu. Jadzia dokończy bukieciki z hrabią. Ci państwo nie lubią spacerować. Będą sobie gadać o Głębockim i wyścigu.

Ruszyli, wziąwszy się pod rękę, w głąb ogrodu.

Śmiech Cesi brzmiał z daleka; jednocześnie pan Żdżarski zawołał syna do domu. Słowiki głuszyły rozmowę pozostałych.

– Dlaczego pani nieprzyjemna obecność Głębockiego na wyścigu? – zagadnął Wentzel.

– Nieprzyjemna! Pan, co wierzy, że po nim płaczę, może myśleć, że to było radosne wrażenie. Czy nie lepiej o kim innym lub o czym innym mówić niż o nim? Nie cierpię śledztwa, a pan ma do tego wielki gust. Proszę pana, ostatni bukiecik.

– Zapasowy! Wezmę go sobie. Już nigdy nie wspomnę Głębockiego.

– Po co te wyścigi! – zamruczała. – „Bohater” niezawodnie wyprzedzi, a w końcu z zabawy może być awantura i nieszczęście.

– Jeśli pani zabrania, to się cofnę.

– Nie zabraniam, ale proszę – wymówiła ciszej.

– A w zamian ja o coś poproszę!

– Słucham.

– Niech mi pani powie, kto pani lepszy: on czy ja?

– Znowu śledztwo… Powiem panu w przeddzień pana ślubu.

– W takim razie nigdy… Od tej odpowiedzi zależy moje małżeństwo.

Zaśmiała się lekko.

– Pan Głębocki nie jest mi wcale dobry. Po cóż próżne pytania?

– Pani odpowiedzi nic nie mówią. Żebym raz posłyszał „tak” lub „nie”, tobym się więcej nie odezwał.

– Żeby pan był domyślniejszy, obeszłoby się i bez tego. Czy pan nie uważa315, jak mi trudno bawić się słowami, a czasem nawet mówić? Czemu mnie pan męczy? Mam naturę nieznośnie skrytą i nieufną.

Stefan wrócił w tej chwili; miał głowę pełną wyścigu. Zdumiał się na odmowę hrabiego.

– Dam panu swego konia, wprawdzie nie „Bohatera”, bo ten się dosiąść nie da, ale równie pewnego. Proszę przyjechać do Strugi. Zobaczy go pan.

Jadzia wstała z miejsca i ruszyła powoli na spacer, nucąc z cicha. Młodzi ludzie zapalili cygara i gwarzyli o polowaniu i koniach. Żdżarski się zapalił, wpadłszy na swój ulubiony temat; nie znać było po nim, że przed paru dniami i on dostał rekuzę od pięknej siostry Chrząstkowskiego.

Wentzel opowiadał i słuchał roztargniony, zdenerwowany, zajęty jedną myślą, jednym pragnieniem.

W ogrodzie było gwarno od słowików, a potem z dala, zgłuszony szmerem wiatru i gęstwiną drzew i krzaków, przedarł się aż do ganku śpiew na dwa głosy – Jadzi i Cesi.

Było to coś z polskich, smętnych piosenek, słów nie słyszał hrabia, ale melodia wołała go, ciągnęła, rwała do siebie. Nie mógł pozostać w miejscu, wstał.

– Chodźmy bliżej posłuchać – rzekł.

– Śpiewu? Czy jest coś więcej nudnego316, jak te trele? – odparł Żdżarski, ruszając ramionami. – Wolę pójść upomnieć się o wieczerzę.

Wentzel sam poszedł. W ciemnej altanie siedzieli narzeczeni z Jadzią. Oni blisko siebie na darniowej ławce, ona opodal, sama. A śpiew wabił, wołał, nęcił.

– Kto tam? – zagadnął Jan na widok czarnego cienia. – A, to ty, drużbo; siadajże obok swej towarzyszki.

Panienki urwały śpiew.

– Przepraszam. Czy przeszkadzam? – spytał.

– Ależ nie. To ten pan nam przerywa – zawołała Cesia, uderzając narzeczonego po ręku gałązką bzu.

– Bardzom rad317, że go widzę – tłumaczył się Jan. – Nie lubię trójek. Para albo dwie. To przynajmniej prosty rachunek. Wiesz co, Jadziu: zaśpiewajcie z Wacławem duet z Fausta. Mam przeczucie, że się wam uda wyśmienicie.

Cesia zachichotała jak psotny chochlik.

Oboje wezwani do śpiewu milczeli.

– Nie chcecie? – dziwił się Jan. – Szkoda. Wasze głosy muszą być bardzo odpowiednie.

– Czy pan słyszał hrabiego śpiewającego? – zagadnęła Cesia. – Mnie się widzi, że to się nie zgadza z jego powagą.

– Czy ja na pani robię wrażenie poważnego? – spytał hrabia z uśmiechem.

– Nie widziałam pana nigdy wesołego.

– Przy Jasiu niknie humor innych.

– Ja, szczęściem, nie mam w miłości twego usposobienia.

– Miłość miłości nierówna.

– Czemu ty nie siądziesz? To drzewo podpory nie potrzebuje. Czy tam koło Jadzi nie ma miejsca?

– Owszem, proszę pana – rzekła Jadzia, usuwając się.

Ławeczka była bardzo wąska. Usiedli tuż koło siebie, a Cesia ozwała się wesoło:

– To na panu miłość tak przygnębiające sprawia wrażenie? A ja słyszałam, że pan bardzo szczęśliwie trafił.

– Któż to pani skłamał?

– Jadzia – odrzekła figlarka. – To ty umiesz kłamać, Jadziuniu? Ładnie!

– Nie przypominam sobie – odparła zagadnięta – zdaje mi się, że w klasztorze ty nosiłaś niekiedy czerwony język na plecach podczas rekreacji318.

– Czerwony język to za ciekawość.

– Może być. I tego ci nie brak.

– Ciekawość, Jadziuniu, jest znakiem roztropności.

– Niezawodnie. A powtarzanie cudzych zwierzeń lub własnych, niepewnych obserwacji czego jest znakiem?

– Przychylności dla niedołęgów – odpowiedział za narzeczoną Jan.

– Czy to i ja mam pani za tę przychylność podziękować? – spytał Wacław.

– A naturalnie. Tylko pan.

– Chociaż określenie niezbyt pochlebne, dziękuję. Odsłużę się na weselu. Zdaje mi się, że tak mówią.

– Ależ pan zna nawet polskie przypowiastki. Musiał pan pilnie się uczyć.

– Musiałeś wykraść Sperlingowi żonę – śmiał się Jan – przecież to ona cię uczyła.

– Ona. Sperlingowie jeździli ze mną razem przez tych parę miesięcy. On mi pomagał w interesach, a pani Lili dawała mi lekcje. Mówiłem z nią zawsze po polsku.

– Pewnie zbałamuciłeś biedną?

– Czy ci się zdaje, że można każdą zbałamucić?

– Teraz, mój drogi, wierzę, że żadna ci się nie ostoi.

– Czas na wieczerzę, Cesiu – wtrąciła Jadzia.

– Czyś tak bardzo głodna? – żartował brat. – Sądząc po sobie, myślę, że zakochani nigdy nic nie jedzą. Nieprawdaż, Waciu, i ty nie masz apetytu?

Podczas tej rozmowy ręka Wacława spoczywała na poręczy ławeczki, za plecami panienki.

Po chwili ona się oparła o tę rękę, spojrzała na niego spod brwi i spuściła znowu oczy.

Chciał cofnąć ramię, ale nie miał siły.

– Czy pani niewygodnie? – spytał cicho.

– Niewygodnie – odmruknęła.

Czy to było twierdzenie, czy ironiczne zaprzeczenie, nie można było zrozumieć.

– Śpiewać pani nie będzie? – badał dalej.

– Nie będę.

– Co nie będzie? – zagadnął, nie dosłyszawszy, Jan.

– Słuchać twoich konceptów. Pójdę do domu.

– Idźcie lepiej z Wacławem poszukać pięciolistnego bzu.

– Wyście z Cesią wszystko oberwali.

– Zostawiliśmy dla was. Słowo daję.

Na niebo wypłynął księżyc i srebrnymi smugami zaglądał do altanki, migocąc między liśćmi strzyżonych jesionów. Słowiki na chwilę pomilkły. Nawet swawolny Jan zdobył się na okrzyk zachwytu.

– Co za noc cudowna! Człowiek by życie tak przebył, patrząc w niebo. W jakim to poemacie opisano taką chwilę? Pamięta pani?

Główka narzeczonej oparta była o jego ramię, zajrzał w jej oczy, może pocałował, kto wie; w przeddzień ślubu nawet Cesia robiła ustępstwa.

– W Szwajcarii – odparła, podnosząc wzrok ku niebu i zaczęła mówić półgłosem:

 
Jest chwila, gdy się ma księżyc pokazać,
Kiedy się wszystkie słowiki uciszą.
I wszystkie liście bez szelestu wiszą,
I ciszej źródła po murawie dyszą…
 

Naprzeciw, w cieniu, na ławeczce, słuchano uważnie, tylko zamiast w niebo, patrzyli na siebie. Młody człowiek pochylił się nad dziewczyną, całe serce i dusza przeszły mu w oczy. A ona, niezdolna oprzeć się wyrazowi tego spojrzenia, bezwiednie podniosła źrenice i minutę stanęły im serca cicho w piersi, i minutę żyli tylko dla siebie, i tylko kochali.

I nie rzekli słowa, tylko po chwili on jej rączkę wziął w swoją i ucałował długo.

A dźwięczny głos Cesi deklamował z cicha, do wtóru z uciszoną przyrodą:

 
Ach, najszczęśliwsi na świecie nie widzą,
Gdzie duchy skrzydła na ramiona kładą…
 

A potem narzeczeni gdzieś zniknęli – i w altanie zapanowała cisza, długo…

I tylko księżyc ich widział, i tylko ich słyszały słowiki…

XII

Turkot i palenie319 z bata spłoszyły nazajutrz panią Teklę ze snu. Zerwała się przestraszona, sądząc, że przespała ceremonię ślubną.

Po chwili ktoś zapukał do drzwi sypialni.

– Co tam? – zawołała, ubierając się spiesznie.

– To ja! – ozwał się głos Wentzla. – Przyjechałem po babcię. Czas jechać.

– Powariowaliście wszyscy! Zaledwie siódma! To pewnie Jan cię zbudził tak rano.

– Wcaleśmy się nie kładli. Panienki poszły się stroić, a mnie panna Jadwiga przysłała do Mariampola.

– A do tej co znowu przystąpiło! Skaranie boskie z tą gorączką. Każ konie zaprzęgać.

– Nie trzeba, babciu. Są moje ze Strugi.

– Pewnie narowiste. Gotowe nas pokaleczyć.

– Łagodne jak dzieci. Niech mi babcia zrobi to szczęście i nie odmówi.

– No, dobrze już, dobrze. I ty coś dziś w gorączce. Marszałek prosił, żeby go zabrać po drodze. Może mały powóz? Czegóż stoisz pode drzwiami i głowę mi durzysz! Niech dają śniadanie.

Wentzel odszedł i po chwili usłyszała go staruszka, jak rozbijał fortepian Jadzi, grając bez ceremonii mazurka.

Wypadła nań z krzykiem.

– Co wyprawiasz? Struny popękają!

– A niech sobie pękają! – odparł, całując jej ręce.

Wystrojony, z bukietem mirtowym u klapy, promieniał jak jutrzenka.

Tak rozradowanym nigdy nie był jeszcze. Aż się pani Tekla musiała uśmiechnąć do jego uszczęśliwionych oczu.

– Istna epidemia ten szał weselny! Czegóż ty się cieszysz? Chciałabym wiedzieć.

Poczerwieniał, jakby był panną młodą.

– Ja bym dziś, babciu, cały świat ściskał i całował. Dusza mi się w piersi nie mieści.

– Osobliwość! – pokręciła głową. – Lepiej byś się przespał i zjadł cokolwiek. Przecież zaraz jechać nie trzeba.

– Ależ trzeba, natychmiast! Nim się marszałek wybierze!… Jan tam klnie pewnie i płacze.

– Ach, ten Jan! No, to jedźmy, przyśpieszymy jego opamiętanie. Jakże tam Jadzia? Wczoraj skarżyła się na ból głowy.

– Zdrowa, babciu, zdrowa i wesoła! – powtarzał z uśmiechem, pomagając staruszce przykryć szaty godowe popielatym pudermantlem320.

Konie stały u drzwi, postrojone w pęki wstążek i wisiadełek. Powozik świecił jak cacko.

Pani Tekla umieściła się na safianowych poduszkach, hrabia wziął z rąk furmana lejce i ruszyli jak wiatr.

Nawet zły humor mariampolskiej dziedziczki nie ostał się wobec ślicznej pogody, słońca i wesołych oczu Wentzla, który co chwila zwracał się do niej z jakimś przelotnym słówkiem troskliwości lub zapytania.

Na zawrocie do marszałka stangret ośmielił się zrobić uwagę:

– Droga wypadnie przez dworek dawniejszego pana ze Strugi. Może bramy zamknięte?

– A to mu je wywalimy! – odparł zuchwale pan.

– Co on mówi? – spytała pani Tekla.

– Że nam Głębocki bram nie otworzy.

– Fe! Nie wiedzieć co! A zresztą, kto go wie! Furiat! Może zawrócić?

– Ja się nigdy z drogi nie wracam, babciu.

W tej chwili dworek wymieniony wyrósł tuż przed nimi w parowie. Konie dopadły bramy i stanęły. Była szczelnie zamknięta. Na wołanie stangreta stróż ukazał się z budy i dość opieszale wyjrzał na przybyłych.

– Otwieraj, trutniu! – krzyknął hrabia.

– Oho! A jakże otworzę, kaj321 kluce u pana, a pon śpią! – odparł człek z mazurska.

– A to go obudź, twego pana!

– Oho! Jesce mię z pistoletu ustrzelą!

– Idź, Paweł, do niego i poproś o klucze – rozkazała pani Tekla stangretowi.

Poszli obydwaj ze stróżem. Wentzel to bladł, to czerwieniał. Gniew wzbierał w nim jak fala. Spojrzał na zegarek.

– Dziesiąta! – zamruczał.

Pani Tekla, dla której Głębocki nie był rywalem, traktowała tę kwestię dużo spokojniej.

– Podoba mi się taki rygor, podoba! – mruczała. – Warto, żeby u ciebie w Strudze był taki sam. Chociaż wariat, ale porządniej u niego niż u ciebie.

W tej chwili wrócił stangret i stróż z kluczami; otworzył, ukłonił się i rzekł:

– Pon prosą, zeby więcej nie jeździć bez322 folwark, ino323 gościńcem.

Wentzel się obejrzał.

– Powiedz twemu panu, że wieczorem będę wracał: niech mi nie każe czekać! – okrzyknął.

Na ganku stał Głębocki i może słyszał odpowiedź. Nie ukłonił się i Wentzel również nie uchylił kapelusza, tylko jechał z wolna, jakby wyzywając przeciwnika.

Stadko gołębi, spłoszone, porwało się z dachu, mignęło nad głową hrabiego. W tejże chwili Głębocki podniósł pistolet i strzelił. Jeden z gołębi zawirował i padł na koła powozu; konie spłoszone pomknęły bez pamięci na płoty i rowy; pani Tekla krzyknęła przeraźliwie.

– Nic, babciu, nic – uspokajał Wentzel borykając się z rozhukanym zaprzęgiem. – Ten pan strzela sobie gołębie, przecie to nic zdrożnego. Dobrze strzela nawet. Może być królem kurkowym. No, otóż jesteśmy znowu na drodze.

– A mówiłam ci: zawróć! Nigdy nie słuchasz! O cal ci kula przeleciała nad głową! Boże, Boże! Niby to wasza idealna policja! Taki człowiek swobodnie się obraca! Gdzież porządek! Ot, kryminał mógł być na gładkiej drodze, w jasny dzień! A mówiłam: zawróć!

– Czy widzi babcia? Marszałek jedzie przed nami. Spóźniliśmy się.

– A, prawda! Dzień dobry bratu! – powitała nejtyczankę324 i jowialną twarz ciotecznego.

– Pi, pi! Siostrunię hrabiowie wożą! Jakie cugi325 – śmiał się staruszek i mrugał znacząco.

Zaprzęgi stanęły. Obok pudermantla pani Tekli marszałek umieścił siebie i swój płaszcz z peleryną, dowcipkując dyskretnie z hrabiowskiego szyku i przepychu.

– Dajże brat spokój – zawołała pani Tekla. – Proszę lepiej posłuchać, co się tu u nas dzieje. Mordują ludzi po drogach!

– A słyszałem, słyszałem – potakiwał. – Dwie ofiary spalone! Ale policja już wpadła na trop.

– Co brat bredzisz! Jakie dwie ofiary? Jak to spalone?

– Ano ten Szwarc, co handluje wieprzami; zarżnięto go z żoną we wtorek.

– Co mi brat plecie o jakimś tam Szwarcu?

– A cóż mi siostra mówi o zamordowaniu?

Wentzel śmiał się jak szalony z tego nieporozumienia.

– Mówię, bo przed chwilą Głębocki omal nie zabił mego wnuka.

Marszałek aż podskoczył.

– Być nie może! – zawołał, oglądając Wentzla. – A to wariat kompletny! Hrabia powinien oznajmić to policji, podać na sąd.

Croy-Dülmen spojrzał iskrzącymi oczami na mówiącego. Twarz jego zabarwiła się krwią.

– Ja moich honorowych spraw nie powierzam policji. Jest na to inny sąd! – rzekł z naciskiem.

Marszałek zatarł ręce.

– Pan mówi po naszemu – odparł, kiwając głową.

– Jam już dawno wasz, panie marszałku! – uśmiechnął się młody człowiek.

– Chwała Bogu! Bardzom rad! A siostrunia aż rośnie z dumy. Jakże to było z tym strzelaniem? Tak sobie, bez żadnej dobrej racji?

– Racja to by się znalazła – rzekł wesoło Wentzel.

– Aha, znalazłaby się! Rozumiem! Coś tam stoi zapisanego między wami in libris amoris326!

– A brata zawsze żarty się trzymają. Co za jakieś libris! Nie libris, ale Głębocki jest furiat, i jeśli go nie zamkną do obłąkanych, to ja sama zaskarżę go do medycznego wydziału!

– Ho, ho, ho! Jaka z siostry gorączka! Załatwi się z nim hrabia bez naszej pomocy! Po co kłaść palce między drzwi? Nieprawda, kawalerze?

– Niezawodnie, panie marszałku. Ale oto i Braniszcze. Wszystkie powozy już przed kościołem. Słowo daję! Jan już piechotą idzie naprzeciw.

Niecierpliwy oblubieniec istotnie, bez względu na swój strój weselny, kroczył na spotkanie.

– Ty mnie w chorobę wpędzisz swym marudztwem! – krzyczał już z daleka.

– Chi va piano, va sano327 – pocieszał go Wentzel, zajeżdżając przed kościół.

Pani Tekla triumfalnym pochodem, pod eskortą wnuka i wychowańca, zajęła swe miejsce. Wszyscy na nią czekali i natychmiast rozpoczęła się ceremonia.

U ołtarza przyklękli państwo młodzi, powtarzali za księdzem przysięgę powoli, wyraźnie, dobitnie. Mimo woli za nimi szeptał ją Wentzel, stojąc naprzeciw Jadzi i nie spuszczając wzroku z jej bladej, poważnej twarzyczki.

Spotkali się oczami. On spojrzeniem mówił, że ją ubóstwia; ona uśmiechnęła się lekko, łagodnie i zarumieniła się nieco. U ołtarza było czworo szczęśliwych.

Jadzi od wczoraj było jakoś dziwnie. Ostatecznie oddała mu serce i duszę i nie żałowała wcale, tylko ją strach zdejmował przed szczęściem.

I ona zamyślona powtarzała machinalnie słowa przysięgi i tak się zadumała, że ją jak ze snu zbudził dobrze znany głos:

– Służę pani.

Nie patrząc, wsunęła rękę pod jego ramię i poszła za nowożeńcami. Marszałek z panią Żdżarską dreptał tuż za nimi.

– Jadziu – ozwał się, ledwie przestąpili próg kościoła – czy wiesz, że zarżnęli Szwaba Szwarca?

– Wiem.

– A wiesz, że strzelali do hrabiego?

Rączka panienki drgnęła.

– Do jakiego hrabiego? – spytała jednak spokojnie.

– Nie udawaj naiwnej, figlarko! Znam, znam twoje sztuki! Do jakiego hrabiego! Dobra sobie!

– Jak to? Strzelano do pana? – zawołała pani Żdżarska przerażona.

– Marszałek żartuje – odparł.

Jadzia nie pytała słowem tylko oczami. Oczom tym nie umiał kłamać, spojrzał w inną stronę.

– Czy widzi pani? – zawołał. – Jaś z żoną już się sprzeczają u drzwiczek powozu.

– A kawaler by się nie sprzeczał – żartował marszałek. – Będziesz pod pantoflem, młody człowieku. Co? Może chcesz tabaczki?

– Ślicznie dziękuję za proroctwo i propozycję. Z kim pani jedzie?

– Z panią Ostrowską. Wzywa nas.

Pani Tekli widocznie podobały się safiany. Już się w nich rozsiadła i kiwała na Jadzię.

Wentzel, uszczęśliwiony z zaszczytu, gnał zaprząg z kopyta, wyprzedzając wszystkich. Staruszka daremnie wzywała do opamiętania.

– Apopleksja razi konie w taki upał. Popadają na drodze! Czyś oszalał?

– Niech padają! Co mi tam! – odpowiadał.

Na to monstrualne lekceważenie inwentarza pani Tekla miała już zacząć piorunujące kazanie, gdy Jadzia spytała nagle:

– Marszałek mi mówił, jakoby strzelano do hrabiego? Nie mówił nic babci?

– Jak to mówił? Na co miał mówić? Przecież to się działo w moich oczach. Kula o cal przeszła od głowy.

Tu nastąpiła detaliczna opowieść wypadku i trwała całą drogę. Jadzia nie ozwała się więcej. Oparła głowę w głębi powozu, przymknęła oczy i słyszała tylko swój ból w duszy.

Przyszła tedy nieunikniona katastrofa; już jej nic nie odwróci; ona już nie ma prawa go powstrzymać przed honorową rozprawą. Unikał jej wzroku, bał się prośby, której będzie musiał odmówić, lub bał się swej słabości względem niej. Nie, ona go nie będzie prosić, nie zatrzyma. Niech się dzieje, co sądzone!

Czytała gdzieś, że szczęście to grzech, za który się śmiercią płaci. Aksjomat ten kołował w jej głowie, wbijał się w jej mózg jak ćwiek, bolał, szarpał, rozdzierał.

Miała ochotę komuś się poskarżyć, pożalić, jemu samemu najprędzej. Czy też jemu nie szkoda będzie ginąć? Czy nie jęczy w nim dusza jak w niej?

Spojrzała ku niemu. Jego cienki, piękny profil widziała tylko: uśmiechał się do swych myśli. Pojedynek dla niego to zabawka! Wczoraj w altanie mówił, że rad umrzeć, jeśli śmiercią dowiedzie swej miłości. Ha, otóż i dowiedzie! – Potem pytał: czy go lubi choć trochę? Pytał, prosił, zaklinał o odpowiedź, a ona milczała. Słowo nie mogło się wydrzeć ze skrytego serca; jej się zdawało, że on i bez tego wiedzieć powinien. A może on nic nie wie? Dręczyła go tyle czasu – może rad skończyć mękę? Może stracił nadzieję? Rękę jej, odchodząc, przycisnął do serca – kołatało szalenie. A ona nie pocieszyła go jednym słowem. A teraz go jej kula weźmie.

Przybyli na miejsce i wpadli w wesołe, rozbawione grono rodziny. Jan odzyskał humor i werwę. Marszałek prawił dowcipy, wszyscy się śmiali. Wentzel był też w podnieconym usposobieniu – żartował, bawił całe towarzystwo. Mało jadł, ale pił bez ustanku. Siedzieli obok siebie. Marszałek mrugał, Jan wznosił zdrowie drużek, pani Tekla nawet uśmiechała się łaskawie. Jedna Cesia spostrzegła troskę na twarzy Jadzi i po obiedzie spytała ją serdecznie:

– Co ci, Jadziu? Głowa boli?

– Boli – odparła niewyraźnie.

Oj, bo też ją bolało okropnie! Widziała, jak po obiedzie Wentzel coś szeptał ze Stefanem, posyłali jakieś kartki, umawiali się tajemniczo, potem jakby nic wrócili do salonu.

Pod wieczór nowożeńcy pożegnali rodziców i gości. Rozjeżdżali się wszyscy. Pani Tekli nie było już; miała Jasia i Cesię przyjąć w Olszance chlebem i solą. Konie mariampolskie czekały na Jadzię. Dla Wentzla i Stefana stały posiodłane wierzchowce.

Hrabia ją przeprowadził do powozu. Zdobyła się wreszcie na zapytanie:

– Pan dziś będzie u babki?

– Nie, pani, nie mogę.

– A jutro?

– Nie wiem, co będzie jutro.

– Zapewne, może lepiej nie żegnać się – zamruczała raczej do siebie niż do niego.

– Kto ma z kim żegnać się, to szczęśliwy – odparł, patrząc na nią błagalnie.

I znowu czarodziejskie słowo ugrzęzło w gardle – pokręciła głową. Łez miała pełne oczy.

– Niech pan będzie jutro – wyszeptała.

Ukłonił się, bo Stefan się zbliżył, powóz ruszył.

– No, to jedziemy? – spytał Żdżarski.

– Jedziemy! – zawołał z determinacją hrabia.

Skoczyli na konie i pognali w drugą stronę. Na trakcie spotkali Wolickiego i Jasienieckiego, zamienili parę słów i pojechali razem do dworku Głębockiego. Brama była tym razem na wpół otwarta i nigdzie stróża.

– Łotr, umyślnie urządził szykanę – ozwał się jeden.

Wentzel zatrzymał jakiegoś parobka.

– Gdzie wasz pan?

– W domu. Słyszą panowie? Strzela.

Istotnie rozlegał się głośny huk w miarowych odstępach czasu.

– Powiedz panu, oto masz moją kartkę, że ten pan chce się z nim widzieć.

Chłop wziął bilet i poszedł. Młodzi ludzie zsiedli z koni i weszli na ganek.

W tejże chwili stary sługa otworzył im drzwi i ukłonił się.

– Pan prosi do siebie.

Weszli do pokoju dziwnie przystrojonego. Całe ściany obite były kartami, na których zamiast znaków świeciły dziurki od kul. Na drzwiach podobnież strzałami wypisany był rok i dwie daty, kilka obrazów po ścianach miało na sobie arabeski ołowiem kreślone. Zaduch prochu panował nieznośny. Głębocki stał u okna bez surduta, oczerniony sadzą, ohydny. Brodę zahodował328 po pas, włosy zapuścił jak mnich, wychudł jak trzaska. Nie zważając na gości, nabijał pistolet.

Po minucie oczekiwania Wentzel wystąpił naprzód.

– Czy mogę prosić pana o chwilkę uwagi? – spytał.

Głębocki się obejrzał.

– Uważam – odparł.

– Przyjechałem tu spytać pana: z jakiego powodu strzelałeś pan dziś rano do mnie? Byłem bezbronny i mogłem odpowiedzieć panu tylko… biczem.

– Ja wcale do pana nie strzelałem, ale do gołębia. A że pan mi wlazł pod strzał, to nie moja wina. Wolnoć Tomku w swoim domku.

– Ach, tak! Nie strzelał pan do mnie… Przyjmuję tłumaczenie za słuszne. Zrobię tylko panu jedną jeszcze uwagę: że człowiek dobrze wychowany i przy zdrowych zmysłach nie strzela na swoim dziedzińcu w chwili, gdy przejeżdża osoba starsza i szanowana. Są to obyczaje nieprzyjęte w Europie.

Głębocki stanął frontem, pistolet trzymał w ręku.

– Połóż pan broń na stole – rzekł zimno Wentzel.

– Gdzie jest czterech na jednego, tam broń powinna być blisko.

Wszyscy poruszyli się z oburzeniem.

– Cóż to! Masz pan nas za zbójów? – zawołał Stefan porywczo.

– Kto z kim przestaje, takim się staje. Wstyd wam kolegować z podłym Szwabem, z pruskim szpiegiem!…

Nie dokończył. Rękawiczka Wentzla uderzyła go po twarzy. Zaryczał, podniósł pistolet i wystrzelił. Kula świsnęła koło ucha hrabiego, zerwała mu trochę włosów i ogłuszyła zupełnie. Croy-Dülmen pierwszy oprzytomniał.

– Dwa razy strzelałeś pan do bezbronnego; może i o tym znajdziesz jakie przysłowie.

– I owszem! – zaśmiał się dziko Głębocki. – Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Każ pan sobie zawczasu dół wykopać!

– Nie omieszkam z rady skorzystać. Czekam pana sekundantów, bo wojować obelgami nie zwykłem. Chodźmy, panowie!

Wyszli bez pożegnania. Gdy wsiadali na koń, słyszeli znowu raz po raz huk strzałów. Były to grzmoty przed burzą.

309.gotóweś – skrócone od: gotów jesteś. [przypis edytorski]
310.a com prosił (pot.) – tu w znaczeniu: a ile prosiłem. [przypis edytorski]
311.vale (łac.) – bywaj zdrów, żegnaj. [przypis edytorski]
312.spadła pani trzy razy z ambony – z ambony, tj. mównicy w kościele ogłaszano przez trzy tygodnie z rzędu zapowiedzi ślubu, wymieniając z nazwiska pannę i kawalera mających zawrzeć związek małżeński. [przypis edytorski]
313.langsam (niem.) – powoli. [przypis edytorski]
314.rekuza – odrzucenie przez kobietę propozycji małżeństwa. [przypis edytorski]
315.uważać – tu: zauważać, widzieć, zwracać uwagę. [przypis edytorski]
316.więcej nudnego – dziś popr.: bardziej nudnego. [przypis edytorski]
317.bardzom rad – skrócone od: bardzo jestem rad. [przypis edytorski]
318.rekreacja – tu daw.: przerwa lekcyjna; czas odpoczynku. [przypis edytorski]
319.palenie – tu: trzaskanie. [przypis edytorski]
320.pudermantel (z niem.) – płaszcz chroniący przed kurzem. [przypis edytorski]
321.kaj (daw.) – kiedy, gdy; tu: skoro. [przypis edytorski]
322.bez (gw.) – przez. [przypis edytorski]
323.ino (gw.) – tylko. [przypis edytorski]
324.nejtyczanka – czterokołowy pojazd konny o wyplatanym nadwoziu, często na resorach, lekko podniesiony z tyłu. [przypis edytorski]
325.cugi – zaprzęg składający się z sześciu lub czterech koni zaprzężonych parami. [przypis edytorski]
326.in libris amoris (łac.) – w księgach miłości. [przypis edytorski]
327.chi va piano, va sano (wł.) – kto idzie powoli, idzie zdrowo. [przypis edytorski]
328.zahodować – dziś raczej: wyhodować. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают