Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 12

Шрифт:

XIII

W Mariampolu raczej spodziewano się widoku Antychrysta niż Jana nazajutrz po ślubie. Pani Tekla, zajęta z ogrodnikiem około owych róż, tak doszczętnie zniszczonych przez „Bohatera”, aż oniemiała z podziwu, widząc przed sobą wychowańca konno na wierzchowcu zlanym potem i pianą.

– Co się stało? – zawołała wreszcie.

– Nie ma tu Wentzla? – zawołał zdyszany.

– Nie ma! Skądże ma być! Pewnie w Strudze.

– Jadę ze Strugi właśnie. Nie zastałem! A gdzie Jadzia?

– Czyś oszalał? Co się stało, pytam, że latasz konno od świtu zamiast z żoną siedzieć?

– Alboż mi ten Wentzel da chwilę spokoju! Cesia mnie sama wyprawiła… może się da uratować…

– Co uratować?

– Życie Wentzla! – odparł zdławionym głosem i zeskoczył z konia, spostrzegając Jadzię na ganku.

Pani Tekla zatrzymała go za rękę.

– Cóż się stało z Waciem? Mów porządnie! – ozwała się, jak zwykle w chwilach ważnych, zupełnie serio i spokojnie.

– Pojedynkuje się z Głębockim.

Jadzia podeszła do rozmawiających i słuchała.

– Było to tak – mówił Jan odsapnąwszy. – Wczoraj podobno była awantura, gdy Wentzel z babcią jechał do kościoła. Była to zaczepka, szykana. Po ślubie, gdyśmy się rozjechali, Wentzel wziął trzech świadków i ruszył do tego szaleńca. Stefan dowodzi, że hrabia był trochę podchmielony. Przyjechali, wpuszczono ich do domu. Głębocki strzelał do kart na ścianach. Wentzel go pyta, czemu strzelał do niego. Ten na to: „Wolnoć Tomku w swoim domku”. Wentzel mu tedy rzekł: „że trzeba być wariatem lub dzikim, żeby palić do gołębi wobec starej osoby, tuż nad jej głową”. Tamten do niego się rzucił, pistolet trzymał w ręku. „Połóż pan broń!” – mówi hrabia. „Broń potrzebna, gdzie jest czterech na jednego” – tamten odpowiada. Stefan się oburzył i reszta, a Głębocki mówi drugie przysłowie: „Kto z kim przestaje, takim się staje” i nazywa Wentzla Szwabem i pruskim szpiegiem! Wentzel mu rękawiczkę rzucił w twarz, a Głębocki palnął mu w łeb!

– Jezusie – szepnęła pani Tekla.

W Jadzi licach nie było kropli krwi, ale milczała. Jan trząsł się z wściekłości.

– Chybił, szczęściem – ciągnął dalej, ocierając pot z czoła – no i mają się bić z sobą. Stefan wpadł do mnie z tą wieścią, strwożył na śmierć Cesię. Oboje lubią bardzo hrabiego… W prośby do mnie, może się uda jako sprawę załagodzić. Wentzel zakazał mnie wtajemniczać i gdzieś się schował. Myślałem, że go tu znajdę. Może mi panie dopomogą do pogodzenia ich. Hrabia był, mówią, nietrzeźwy…

– Więc cóż z tego! – zaczęła Jadzia powoli. – Wedle twej opowieści, hrabia, choć pijany, zachował się zupełnie stosownie: dopiero na obelgę odpowiedział obelgą.

– Cóż tam obelga znowu! Szwab… Babunia tysiąc razy go tak nazywała.

– Kiedy nim był – wmieszała się staruszka. – Teraz nigdy bym się nie ośmieliła użyć tego słowa. Wiesz dobrze, i on to już czuje, jak obraźliwą jest ta nazwa tu u nas. Cenię go od dziś jeszcze wyżej.

– No, kiedy tak, to go niedługo będziemy cenić. Z rąk Głębockiego żyw nie wyjdzie!

– Co Bóg da! – rzekła uroczyście staruszka. – Ja go nie mogę uczyć podłości. Niech broni honoru! To słuszne!

– A ty, Jadziu, tak samo myślisz? – spróbował Jan ostatniej apelacji.

– Myślę, że i ty byś nie zniósł nazwy pruskiego szpiega! Zgoda byłaby tylko możliwa w razie przeprosin pana Głębockiego.

Chrząstkowski ręką machnął.

– Zatem Wentzel zgubiony! Ach, Jadziu, Jadziu! – zaczął i urwał.

– Zgubiony jest ten, kto nie ma honoru i zasad – rzekła smutnie pani Tekla i odeszła powoli ku domowi.

Jan wsiadł na koń, podał rękę siostrze.

– Muszę go jednak odnaleźć! – westchnął. – Może ci go przysłać? Szkoda mi was okropnie.

– Kiedy pojedynek? – spytała.

– Nie wiem jeszcze. Ach, Boże wielki! Na czym to wisi żywot ludzki! Biedne chłopczysko, taki był wesół wczoraj. Ej, Jadziu, czemu ty nie zapłaczesz?

– Żebym mogła! – wyszeptała.

– Może ci Cesię przywieźć na pociechę?

– Nie, Jasiu. Dziękuję ci!

Chrząstkowskiego dławiły łzy. Zawrócił konia, ręką jej skinął i pojechał.

Wentzla nigdzie nie znalazł i Stefana nie można było spotkać. Obydwaj skryli się widocznie przed rodziną. Wolicki i Jasieniecki nie chcieli nic powiedzieć. Pojedynek miał się odbyć w największej tajemnicy. Dali na to hrabiemu słowo honoru. Był zgubiony ostatecznie na opinii.

Cały dzień zmarnowawszy na próżno, Jan pod wieczór wrócił do Olszanki. Nie czuł się na siłach dłużej pozostać z dala od Cesi – i po godzinie rozkosznego, pierwszego sam na sam z ukochaną, zapomniał o bożym świecie.

Tylko w Mariampolu czuwano i myślano o biednym Szwabie. Pani Tekla modliła się noc całą, wzywała łaski bożej na swą siwą głowę. Jednego jego miała tylko – czy i on ją opuści? Pójdzie do tamtych, do matki, do dziada – ona sama zostanie! Była to straszna noc.

Raniutko kazała zaprzęgać konie i poszła do Jadzi. Zgarbiła się, zestarzała o lat dziesięć.

– Pojadę na mszę – rzekła. – Jeżeli on się zjawi, to bądź dla niego dobra i ode mnie pożegnaj. Jeżeli będzie mógł, niech zaczeka mego powrotu.

– Powiem – odparła Jadzia całując ją w rękę.

Powóz zaturkotał – została sama. Po bezsennej nocy czuła się słaba i zdenerwowana okropnie; bolały ją oczy i głowa, w pokoju brakło płucom powietrza. Zeszła do ogrodu, daleko, aż w cienie dzikiego parku, co się ciągnął między polami. Niski płot oddzielał go od łanów; oparła się wreszcie zmęczona o tę zagrodę i, zapatrzywszy się w falujące morze kłosów, dumała.

Byłoż to przeczucie, co ją zawiodło w to miejsce?

Ścieżką pod płotem zbliżał się jeździec na pysznym karym arabie. Dwór chciał ominąć, widocznie, i jakby się wahał i pasował z tą chęcią. Czasami ręka mu drżała na cuglach do zwrotu i hamował się. Głowę miał zwieszoną, ponurą zawziętość w twarzy.

O krok był od Jadzi, gdy się spostrzegli.

Smutek jego pierzchnął jak czarem – zeskoczył na ziemię, cugle zarzucił na gałąź i stanął naprzeciw niej, wyciągając z powitaniem rękę.

– Śliczny ranek, nieprawdaż? – rzekł swobodnie.

Popatrzyła nań z wyrzutem.

– Pan jedzie na pojedynek? – spytała

– Tak, pani – spojrzał na zegarek. – Mam jeszcze pięć kwadransów czasu. Wyjechałem za wcześnie. Czy babka w domu?

– Wyjechała do kościoła.

– To dobrze. Wolę jej nie widzieć i nie żegnać – szepnął do siebie, przesuwając ręką po czole.

– Czy i przed Janem ukrył się pan dla tegoż powodu?

– Naturalnie. To wcale nie poślubny temat. Co ma sobie mącić spokój i szczęście.

– Tajemnica nie oszczędzi zgryzoty. Ja bym na miejscu Jasia miała żal do pana za usunięcie w takiej chwili.

Zamilkł i spuścił oczy. Pozorna obojętność była bardzo trudna do zachowania wobec niej.

Byli tak blisko siebie – a on tak blisko śmierci. Czuł w sobie odwagę skazańca.

– Jaś daruje – ozwał się. – Ot, nie wiem, co mi jest dzisiaj. Odbyłem tyle pojedynków, nie czując nic podobnego. Ciekawym, czy to instynkt śmierci.

Jadzia zadrżała nerwowo. W oczach jej zamigotała jakby wściekłość.

– Jedź pan sobie stąd! – zawołała zmienionym głosem, odstępując o krok.

– Pani każe, pojadę! Czym obraził, broń Boże?

– Ach! – wyszło rozpaczliwie z jej ust.

Oparła się znowu o płot i ukryła twarz w dłonie.

– Co pani? – spytał cicho.

Długo nie było odpowiedzi. Śliczny letni ranek roztaczał wokoło nich przepych barw, tonów i woni. Świat wołał ich do życia, do wesela, do kochania, a oni patrzyli w grób.

Nagle dziewczyna wyprostowała się żywo. Oczy miała pełne łez i bezbrzeżny smutek na twarzy. Spojrzała na niego rozpacznie329.

– Czy pan nic i nikogo nie żałuje na świecie? – zawołała. – Czy panu umierać nie żal? Nic pan nie traci? Och! To pan szczęśliwy!

– Czegóż mam żałować?! – odparł posępnie. – Dawne uciechy i stosunki minęły, a teraźniejsze… Czy mnie pani pożałuje?… – spytał nagle.

– Idź pan już! Nie dręcz tymi pytaniami! – wybuchnęła.

Zbliżył się do niej.

– Proszę mi dać rączkę – poprosił.

Podała mu obie.

– Jeśli żyw wrócę, one moje! – szepnął.

– Jeśli pan nie wróci, to będą niczyje! – odparła.

Zdjął z jej palca pierścionek i swój wsunął na to miejsce. Milczeli oboje. Za wiele uczuć szarpało im dusze.

Nie wiadomo, kiedy znalazła się w jego objęciu, ale nie broniła się wcale, tylko usta uchylała od jego ust, kryjąc twarzyczkę na piersi. Płakała cicho.

– Czy lubisz mnie, ukochana? – spytał z cicha.

Wzdrygnęła się przed tym wyznaniem, ale zadała sobie gwałt niesłychany i odparła niewyraźnie:

– Bodajem tylko lubiła330!

– Więc kochasz?

– I po co panu słowa… i teraz… – szepnęła.

Przycisnął ją do piersi i po chwili zaczął:

– Czy pamiętasz dzień naszego poznania w Berlinie i twoją obietnicę? Pocałuj mnie teraz. Wygrałem!

– Na co? – broniła się żałośnie. – Idź pan już! Serce mi pęknie!

– Pójdę już, pójdę! Spełnij tylko mą ostatnią prośbę, ukochana! Może już się więcej nie zobaczymy.

Prosił tak serdecznie, że mu odmówić nie mogła. Podała mu do pocałunku swe dumne, milczące usta – i ucałował je, oszalały szczęściem, powtarzając jej imię.

Szarpnęła mu się gwałtownie.

– Ach, idź pan już, idź! – powtarzała rozpacznie.

– Idę! O, już wielki czas! Spotkanie nasze w lasku, zwanym Młynarka. Jeśli chcesz, jedyna, to Jasiowi daj wiedzieć331. Jeśli żyw wyjdę, będę tu za dwie godziny; jeśli nie, to…

Nie dokończył: żal go chwycił i rozpacz; jeszcze raz wrócił do niej, trzymając „Bohatera” za uzdę – u kolan jej przyklęknął.

– Jadziu, mój skarbie! – prosił – nie odstąp babki, jeżeli… Ach, może cię widzę raz ostatni! Och, ja nieszczęśliwy!

Porwał się, skoczył na konia, dał ostrogę. „Bohater” pognał na oślep – wszystko znikło sprzed oczu Jadzi. Została sama…

Tylko na ręku migotał brylant hrabiego, a usta drżały pierwszym pocałunkiem, a serce biło, rozsadzało piersi.

A tymczasem na placu boju już dawno czekano na hrabiego. Czekał też i Jan, który wpadł na koncept śledzenia Głębockiego i w ten sposób trafił na miejsce zebrania.

Wszyscy w milczeniu palili cygara, od czasu do czasu spoglądając to na słońce, to na zegarki. Głębocki coś wspominał o tchórzostwie i zdradzie. Jan i Stefan kipieli złością.

Nareszcie tętent się rozległ i wpadł hrabia zmęczony na spienionym „Bohaterze”.

– Boże miłosierny! Konno na pojedynek! – krzyknął Jan, załamując ręce.

Wentzel zeskoczył i uścisnął serdecznie przyjaciela. Otoczyli go wszyscy: sekundanci, doktor – i Urban wylazł jak spod ziemi na rozkazy.

– Możemy zaczynać – zawołał Głębocki. – Ja nie mam czasu! Już dziesięć minut po oznaczonej godzinie!

Uśmiech szczęścia drgnął na twarzy hrabiego – wierzył teraz w swoją gwiazdę, myślał teraz o Jadzi.

– Wyznaczcie metę, panowie! – zawołał. – Jestem gotów!

Sekundanci odeszli, a on Jana objął za szyję i ściskał jak szalony.

– Moja Jadzia, moja Jadzia! – wołał zdławionym głosem. – Zwyciężyłem, Jasiu!

Chrząstkowski milczał, rękami strzepnął.

– Owdowieje ona prędko, biedna! – wymówił ponuro.

I jakby w odpowiedzi na to smutne proroctwo rozległ się głos Stefana:

– A zatem na dwadzieścia kroków. Do pierwszej krwi.

– Nie, do ostatniej krwi! – poprawił Głębocki.

– Zgoda, hrabio? – spytał Stefan wzdrygając się.

– Zgoda! – odparł stanowczo Wentzel, postępując na oznaczoną metę.

Zwrócił się jeszcze do przyjaciela.

– Pożegnasz ją, jeśli zginę – szepnął.

Jan nie mógł mówić – głową skinął.

Sekundanci zmienili pistolety, hrabia swój spuścił – czekając strzału.

Była minuta strasznej ciszy.

Na wysokość serca Wentzla podniosła się błyszcząca lufa. On patrzał ponad głowy, w górę – zdawało mu się, że jeszcze czuje główkę ukochanej na ramieniu, na ustach jej koralowe wargi. Głębocki spuścił cyngiel.

– Piston332 nie spalił! – zawołano wkoło z uczuciem niezmiernej ulgi. Wentzel ocknął się z zadumy.

– Jeśli nie spalił, to załóż pan nowy! – krzyknął.

– Co ty gadasz! – upomniał Jan przerażony.

– Nic. Tak się należy!

Głębocki podniósł drugi raz broń – i drugi raz zawiódł piston.

Zaczął kląć i posądzać o oszukaństwo.

Hrabia znowu powtórzył:

– Weź pan jeszcze jeden! Do trzech razy sztuka!

– Wentzel! To mord taki pojedynek! – lamentował Jan.

Głębocki zaczął mierzyć raz trzeci. Strzał padł; hrabia jęknął, chwycił się za bok i runął na wznak – krew buchnęła strumieniem.

Rzucili się wszyscy do niego. Żył jeszcze; gdy Jan się pochylił do twarzy, wyszeptał niewyraźnie: „Do Mariampola” – i stracił przytomność…

XIV

W malutkim saloniku panny Doroty von Eschenbach odnajdujemy szanowną ciocię w pewien wieczór zimowy, zajętą, jak zwykle, jakimś złocistym kościelnym haftem.

W pokoju było ciepło, zacisznie, na ulicy dzwoniły sanie i rozlegały się tony skocznej, karnawałowej muzyki, haft wyglądał świetnie; nic pozornie nie brakło do szczęścia panny Doroty; a jednak co parę minut podnosiła nos nad robotę, spoglądała naprzeciw i wzdychała.

Naprzeciw zaś, z książką w ręku, siedział jej dawny jawnogrzesznik, tak zatopiony w czytaniu, że nie uważał333 owych spojrzeń rozpacznych, nie słyszał westchnień.

Co się z nim stało? Ciocia Dora dotąd nie mogła przyjść do siebie. Gdzie się podziały owe szalone czasy jego hulanek, gdy o podobny wieczór w domu błagała Boga jak o cud? Gdzie znikły dawne koncepty, swawola, pustota, które ją tak gorszyły?

Oto od tygodnia miała go tak co dzień naprzeciw, pochylonego nad książką; cały dzień pracował w biurze, ani jednego dnia nie obiadował w restauracji, nie uraził jej jednym słowem – a jednak ciocia Dora wzdychała.

Wzdychała, patrząc na jego mizerną, schorowaną twarz, na której wyrzeźbił się rys poważnej, surowej stałości i woli, obok dziwnie łagodnego uśmiechu milczących ust; wzdychała na widok łacińskich liter czytanej książki; a ilekroć przerzucił kartkę, wzdychała na blask diamentu w obcym pierścionku na palcu swego chłopaka.

Ach, nie był to już chłopak!

Tu panna Dorota, zamiast westchnienia, wydała z siebie prawie jęk tak przejmujący, że Wentzel drgnął nerwowo i podniósł wzrok na nią.

– Co to, ciociu? – zagadnął.

– Nic, nic. Tak sobie. Myślałam, że ty bardzo źle robisz, zwlekając swój wyjazd do Włoch. Mizerniejesz w oczach i kaszel nie ustaje.

– Za tydzień wyjedziemy – odparł – jeśli już kto wierzy, że mi trzeba Włoch, by wyzdrowieć.

– Wszyscy to mówią. Doktor Voss…

– Niech mi go ciocia nie wspomina. Staje mi w pamięci scena wyjmowania kuli! Co ten rzeźnik wyprawiał ze mną! Brrr!

– Jednak wydobył. Wierz mi, on ma rację: jedź jutro do Włoch.

– Jutro, jakem to cioci już dawno oznajmił, jadę do narzeczonej. Przez tydzień, który mi pozostaje do ślubu, nie mogę odbyć klimatycznej kuracji.

– Ślub można odłożyć. Twoje zdrowie ważniejsze.

Wentzel podniósł oczy i popatrzył na mówiącą jak na obłąkaną, potem zmarszczył surowo brwi.

– Czy ciocia była dziś w kościele? – spytał

– A jakże. Podczas karnawału słucham co dzień nabożeństwa. Ludzie tyle grzeszą!

– Otóż zaproponuję cioci: proszę przestać bywać w kościele…

– Jak to? Ja przestać… – nie mogła dokończyć.

– Tak, ciociu, ja w zamian odłożę swe małżeństwo.

– Brednie! Mieszać nabożeństwo z takimi rzeczami!

– Jak to z takimi rzeczami?… Zdaje mi się, że to sakrament, ciociu! Oj, oj, wietrzeją cioci zasady!

– No tak, sakrament, ale taki… z mniejszych.

– Nie uczono mnie miary w sakramentach. Kiedyś ciocia przedstawiała mi ten właśnie jako dla mnie najpotrzebniejszy…

– Dawniej! To co innego! Byłeś zdrów, młody, przystojny, miałeś karierę przed sobą! Ba, ba, byłbyś wysoko, żebyś mnie słuchał. At, wszystko przepadło!

– Bardzo nad tym cierpię – potwierdził ironicznie, zakładając ręce i opierając się wygodniej w fotelu. – Chory, stary, brzydki, bez przyszłości. No, no! W takim dziurawym garnku siedzi moja dusza!

– Ty zawsze mnie zbywasz drwinkami…

– Tak, niestety! Był to mój grzech w owym osławionym okresie młodości, krasy i zdrowia. Obecnie, gdzie mnie stać na koncept!

– Ach Boże! Tyle nieszczęść! W ciągu roku!

– Primo: w marcu Azorek zdechł! – podchwycił.

– To mniejsza, choć szkoda psiny! I ty go lubiłeś…

– Nadzwyczaj! Secundo: zarżnęli w Chinach wychowańca cioci, ojca Matiasza!

– Biedny męczennik, bohater! – potakiwała.

– Jeśli bohater, to nie biedny – mruknął poważniejąc.

– Mógł jeszcze wiele zdziałać: tyle zdolności!

– Tertio: major miał atak apoplektyczny – ciągnął dalej swe wyliczanie.

– Ach, tak! Wzywał ciebie, chciał pożegnać, napisać testament, poruczyć sierotę… a ciebie nie było… Pisałam, nie odpowiadałeś!

– Ciocia doniosła, gdy niebezpieczeństwo minęło. Zresztą, nie czuję w sobie materiału na opiekuna wdów i sierot. Szczęściem, że major zdrów i wesół, i może mnie przeżyć.

– Co ty wygadujesz! Nie czujesz się lepiej?

– Mniejsza z tym! Wracając do cioci nieszczęść: burza zwaliła kaplicę w Dülmen…

– To fatalny omen – wyrzekła posępnie, trzęsąc lokami – to palec losu!

– Odkądże to ciocia stała się zabobonną? Nie wiem, czy to ma być palec losu, ale to wiem, że trachit nadreński jest to fatalny materiał budowlany i że kaplicę odbuduję z cegły.

– Odbudujesz? – spytała z błyskiem radości. – A mnie mówił Sperling, że zamierzasz opuścić zupełnie rodzinną rezydencję…

– Mieszkać tam nie będziemy, ale to nie racja dać się zamkowi rozpadać w ruiny. Słono mnie ta burza będzie kosztowała…

– Nie żałuj grosza na taki cel…

Uśmiechnął się.

– Moja narzeczona powiedziała mi to samo.

– Doprawdy, powiedziała? Myślałam, że ci każe zrównać z ziemią Dülmen…

– Żeby kazała, toby go dotychczas nie było już na ziemi.

– Okropność! – jęknęła panna Dorota.

– Szczęściem, że ona nie ma wcale niszczących gustów – mówił dalej z błyskiem dumy w oczach. – Szanuje tradycje i wszystko, co stare. Jest to ogólna cecha słowiańskich charakterów.

– Nie znam! – westchnęła ciotka i zwiesiła nos nad haftem.

Był to widocznie temat niemiły.

– Więcej nieszczęść nie było? – uśmiechnął się Wentzel.

Aż podskoczyła na krześle.

– Jak to? A twój wyjazd w te dzikie strony?…

– Mój wyjazd spełnił cioci chęci i pragnienia: ustatkowałem się i żenię. Dogodziłem cioci.

– Nie pytałeś mnie o radę, jak twój ojciec, i jak on skończysz…

– To nie wiadomo, bo wcale nie myślę jak ojciec zaczynać. Żony nie zabiorę z kraju i od rodziny. Znam już tę straszną słowiańską tęsknotę, która zabiła mi matkę…

– Więc sam się dla niej wyrzeczesz334 ojczyzny, narodowości, mowy, obyczajów, wszystkiego!

– Jeśli ona zechce, naturalnie. Mnie łatwiej to przyjdzie wykonać: jestem silny i przez pół ich swojak.

– Zgubiony jesteś w takim razie! – zaczęła popłakiwać panna Dora, doprowadzona do desperacji jego stanowczością i gotową decyzją.

– Ani rusz nie mogę zguby swej dojrzeć ani zrozumieć – odparł kręcąc wąsiki.

– Boś oślepł od ich czarów! Może to nie zguba zerwanie z całym światem stosunków?

– Co ciocia nazywa całym światem? Hrabinę Aurorę?

– Ach, fe! Wstydź się!

– Baronową Lizę?

– Słuchać nie mogę tej bezczelności. Ja mówię o panach, o restauracji…

– Jutro stu panów jedzie ze mną do Strugi na wesele. To dosyć jak dla mnie.

– Błazny, urwisze, hulaki! Ja mówię o poważnych ludziach.

– Nie mogę wymagać, by mi składali czołobitność dygnitarze i ministrowie. Jestem na te hołdy za młody i kawaler. Zresztą na tyle stosunków, ile ich ciocia wymaga, trzeba mieć czas i siedzieć w stolicy; ja zaś mam obowiązki rolniczo-przemysłowe, przeważnie wiejskie. Zresztą moja narzeczona nie cierpi pustej salonowej gawędy, powierzchownych stosunków, fałszu i próżności naszego wielkiego świata i pewnie w Berlinie nie będzie długo popasać. Po cóż mam sobie zadawać daremną fatygę?

– I ona ci zabroniła zostać posłem w Radzie! Cała opinia jest przeciwko tobie. Mają cię za złego patriotę!

– Moja ciociu, waszą wolą jest, bym jechał do Włoch. Jakże mogę posłować równocześnie? To już kompletnie niemożliwe. Zresztą, nie czuję się na siłach dobrze odpowiedzieć położonemu we mnie zaufaniu. Jestem zbyt jeszcze osłabiony i zbyt sobą zajęty. A przy tym nie chciałem robić przykrości majorowi. On się starał o tę godność. Miałbym na sumieniu drugi atak apoplektyczny! Niech szczęśliwie ujada się z kanclerzem…

– Major! Czy nie wiesz, że on jest wielbicielem twego geniuszu?

– Doprawdy? No, ja bym był jego zajadłym przeciwnikiem.

– O, Herr Je! Croy-Dülmen jest socjalista! Czego ja dożyłam. Żeby moi przodkowie wstali z grobu!

– A którzy, ciociu! Po ojcu, czy po matce?

Panna Dora poruszyła się niecierpliwie. Dobijał ją powagą i flegmą. Westchnęła tylko.

– Słyszałam od majora, żeś prosił o uwolnienie twego mordercy.

– Prosiłem i otrzymałem, ale ten nieszczęśliwy nie przyjął łaski ode mnie. Podobało mu się w Magdeburgu widocznie. Może co jeszcze o mnie mówił major?

– Mówił, żeś pozbawił chleba kilkadziesiąt rodzin po twych dobrach. Biedacy, siedzą na bruku!

– Biedacy, siedzą na talarach kradzionych. Nie rozumiem, skąd się w tej naszej cnotliwej Germanii bierze tylu szubieniczników!

– Intrygi, plotki, kabały. Ofiary twego zaślepienia!

– Czy i to zdanie majora? Czy nie myśli ustanowić nade mną opieki obywatelskiej jak nad idiotą? Radziłbym staremu pilnować lepiej córki niż mnie i posłuchać trochę, co mówią o niej.

– O Milci? To nikczemna kalumnia! To wzór porządnej dziewczyny. Bywa co dzień u mnie, odkąd z ojcem zamieszkali w stolicy.

Zamilkła, niby obrażona; ale po chwili, widząc, że Wentzel sięga po książkę, spytała:

– Cóż wymyślają na nią? Twoim obowiązkiem jest ująć się za niewinną albo ostrzec.

– Moim obowiązkiem jest nie dbać o cały ród kobiecy, co też i czynię. Nie mam prawa ujmować się za panną Koop ani tym mniej ją ostrzegać. Meinetwegen335!

– Tak jej płacisz za wielkie uczucie!

– Nie znam się na podobnych uczuciach. Wiem zresztą, że się pocieszyła.

– Co wiesz, powiedz! Bądź uczciwy.

– Wiem, ciociu, że jest późno i czas spać. Zatem stanowczo ciocia i major nie będą na moim ślubie?

– Nie. Major zajęty, a ja…

– A ciocia haftuje. Czy to stuła znowu? Proszę ją śpiesznie dokończyć dla swej faworyty.

– Dałby to Bóg! – westchnęła, zaciskając usta.

Ukłonił się i wyszedł. Za drzwiami spokój znikł mu z twarzy, przez oczy przeszła błyskawica wściekłości.

– Bodaj was piekło pochłonęło, podłe Szwaby! – zamruczał idąc do siebie. – Niech przepada wasza głupia pycha i fałszywa pobożność, i wasza mowa, i obyczaje. Ja już nie wasz, chwała Bogu, i szczęśliwy. Mam swoją wiarę i kochanie, i kraj, i rodzinę! Ach, żebyż już jechać do swoich!

Rzucił się na fotel w gabinecie i odetchnął.

Po chwili zadzwonił i, nie oglądając się, spytał:

– Czy Urban wrócił?

– Jestem! – odparł on sam.

– Byłeś w Mariampolu? – zagadnął Wentzel, promieniejąc na widok kogoś, co wracał z jego raju.

– Byłem, jasny panie.

– Zdrowi wszyscy? Masz listy?

– Zdrowi. Jasna pani kazała powiedzieć, że gotowe wszystko i czeka pana hrabiego. Jasna panienka dała list. Młody pan…

– Gdzież list, ośle? – przerwał hrabia.

Lokaj podał złoconą tacę, a na niej elegancki bilecik. Ręka hrabiego drżała jak w febrze. Schował list na sercu i pytał dalej:

– Rozporządziłeś na jutro konie, ludzi, zaprzęgi?

– Dałem rozkaz rządcy. Młody pan…

Sądzone było, że polecenie Jana nie zostanie wymówione. Wentzel znowu przerwał:

– Zamówisz jutro ekstra pociąg w zarządzie kolei. Możesz iść tymczasem. Konie jutro od rana. Marsz!

Urban zniknął jak widmo. Młody człowiek otworzył pachnący bilecik i czytał z bijącym sercem:

„Za wiele złota i klejnotów. Wzdrygam się przed tą kaskadą pereł, oczy bolą od blasku brylantów i strach mnie bierze przed tym bogactwem i przepychem! Nie dziękuję za nie, ale dziękuję za list. Tamto było dla przyszłej hrabiny Croy-Dülmen – światowe kajdany, a karta dla mnie samej – serdeczna pamiątka. Do zobaczenia pojutrze…”.

I nic więcej! Dawne kochanki Wentzla były łaskawsze: szafowały bez miary frazesami miłosnymi, zapełniały całe foliały zapewnieniami dozgonnego uczucia, a jednak on ich listów nie całował jak ten krótki, chłodny bilecik – nie chował na sercu, nie marzył po odczytaniu – jak teraz.

– Sen go nie brał. Zapalił cygaro i zatopił się w myślach. Rozmowa z ciotką przyszła mu na pamięć i całe to półrocze, od owej chwili cudnej u płotu w Mariampolu aż dotąd.

Był to okres największego szczęścia i najcięższych utrapień, ostateczny zwrotny punkt w życiu.

Ciotka Dora miała słuszność: dla Wentzla Croy-Dülmen nie było już świetnej kariery w Prusach: był wrogiem niemieckiej polityki, dążeń, kultury, przeszedł duszą i ciałem pod sztandar obcego ludu w biednej, skrzywdzonej prowincji. Rzucił wszystko bez żalu i wahania dla jednej dziewczyny i jednej starej kobiety. I one dwie zostały mu z rodziny. Niemiecka arystokracja usunęła się zgorszona, zawiedziona w wielkich nadziejach i planach na zdolnym milionerze. Usunęli się najbliżsi: ciotka i dawny opiekun, przyjaciel ojca, major. Znosił jawną niechęć i zobojętnienie ze stoickim spokojem. Uwagi zbywał stanowczym słowem. Czuć było, że z drogi obranej nie cofnie się nigdy.

Pamiętał ów moment przełomu. Był jeszcze trochę słaby po śmiertelnej chorobie od kuli Głębockiego, pieszczono go w Mariampolu.

Pewnego dnia byli we dwoje z Jadzią pod werandą ogrodową. Ona mu czytała głośno, a on niby słuchał, rozkochany, szczęśliwy, wpatrzony w nią.

Nagle przerwał zapytaniem:

– Czy ty byś mnie mogła zapomnieć, Jadziu?

Spojrzała nań przejmująco, uśmiechnęła się smutnie.

– Zapomnieć, nie! – odparła.

– A kochać byś mogła przestać? – badał dalej.

– Kochać, zapewne!

– Kiedy, jedyna?

– Jakby mnie pan skrzywdził.

– Ciebie, ja? To niepodobna!

– Bo pan nie rozumie, co myślę.

– To wytłumacz, żebym się mógł ustrzec!

Potrząsnęła głową.

– Tego uczyć nie trzeba. W danej chwili pan to sam uczuje. Jeżeli nie, to panu moja miłość wtedy nie będzie potrzebna. Nie będzie pan mnie już kochał.

– Jadziu! Nie wierzysz mi?

– Owszem, wierzę i dlatego się nie boję.

Oczy jej strzeliły iskrami zapału i dumy, potem złagodniały spotkawszy jego spojrzenie, i roztopiły się w bezbrzeżne uczucie. Oczy te on zawsze widział przed sobą na jawie i we śnie; panowały nad jego duszą.

Bezwiednie prawie osunął się do jej nóg i, całując jej ręce, coś szeptał niewyraźnie, urywanie, od czego płoniła się lekko, wstrząsając przecząco głową i usuwając się od pieszczot.

W tej chwili otwarły się drzwi i ukazała się pani Tekla z Janem, niosąc jakąś flaszeczkę z miksturą dla rekonwalescenta. Jan dźwigał za nią butelkę stuletniego węgrzyna. Chory tymczasem wcale nie wyglądał lekarstw i wzmacniających trunków. Miał ochotę żyć całą piersią, był już zdrów i pełen młodości.

Na widok wchodzących nie zmieszali się wcale, nie mieli nic na sumieniu – nie lękali się oczu babki i brata, i Wentzel znajdował, że był na swoim właściwym miejscu u nóg ukochanej.

Jan uśmiechnął się przyjaźnie. Staruszka zasępiła się – spojrzała na wnuka z goryczą.

Wiedziała już o ich miłości, ale milczała. Czyż był czas gniewać się i opierać, gdy on miesiąc borykał się ze śmiercią, gdy co dzień czekali końca? Teraz niebezpieczeństwo minęło – czuła się w obowiązku krytyki. Milcząc, dała wnukowi łyżkę mikstury i usiadła naprzeciw nich.

– Dziękuję, babuniu – rzekł – okropnie gorzkie! Może już dość tej trucizny. Zdrów jestem!

– Uważam. Cóż myślisz robić dalej?

– Co babunia i Jadzia zechcą – odparł, patrząc w jej stare oczy całym sercem.

– A cóż Jadzia chce? – spytała posępnie.

– Aj, babciu – wmieszał się Jan – jakby to jeszcze trzeba pytać… i to… tego mruka. Od niej i Wacław nic się porządnie nie dowie. Proszę ich pobłogosławić i kazać szyć wyprawę.

– Byłeś i zostaniesz lekkomyślny! – upomniała surowo. – Tu, w tym domu takie małżeństwo źle błogosławić. Błogosławiłam już jednej na zgubę, na poniewierkę, na śmierć. Czy i drugiej mam na to samo błogosławić?

Wentzel wstał – poczerwieniał jak żar.

– Dwa lata przeżyłem z wami. Com złego zrobił? Powiedzcie. Za co mi obelgą i krzywdą babka płaci? Jeślim zasłużył, wypędźcie… pójdę; ale jeślim niewinny, to po co mnie ranić? Nie kradłem serca, zapracowałem je sobie ciężko; nie oszukiwałem babki, a jeślim kiedy zrobił przykrość, przeprosiłem. Jednej złej myśli nie miałem względem was i za co babka tak mówi jej o mnie?… To ja, wasza krew…

– Rodzona krew tamtego – zamruczała ponuro.

Wentzel zadrżał cały i stłumionym głosem odparł, spuszczając oczy:

– Tamten popełnił kryminał i krzywdę.

Zamilkł. Rozmowa z Jadzią stanęła mu w myśli – zrozumiał, jak ją mógł skrzywdzić.

Jan tymczasem kręcił się na krześle. Z introdukcji wnosił, że się odbędzie scena familijna, dla nikogo niemiła, a dla Wentzla arcynieprzyjemna. Wmieszał się znowu do rozmowy łagodząco.

– Najlepiej zrobi babcia, jak się podda losowi – rzekł. – Ja Wacławowi wierzę jak bratu, on nasz sercem i duszą. Da sobie Jadzia z nim radę!…

– A jeśli nie da? – rzekła pani Tekla. – Jeśli za parę lat szał jego minie, a obudzi się krew ojcowska, niemiecka, samolubna, despotyczna, zawzięta?… Ty sam pierwszy żal uczujesz do mnie za krzywdę siostry i pomyślisz, żem poświęciła ją Niemcowi dlatego, że los zrządził być mu moim wnukiem.

– A to by dopiero była szczególna pretensja! Cóż babunia winna, że i tych dwoje się pokochało, a ja dopomogłem? Czy babcia wolała Głębockiego?

– A mnie co babka ma do zarzucenia? – przerwał hrabia. – Czemu mi bronicie serca, domu, rodziny? Sierotą jestem… wyrwaliście mnie stamtąd, a nie przyjmujecie tutaj. Gdzież pójdę? Uczyliście mnie myśleć i kochać… zohydziłem dawne życie, a nowego założyć wzbraniacie! Żebym był włóczęgą, więcej doznałbym u was litości, niż że jestem synem waszego dziecka!

Po tej skardze usiadł nachmurzony, pochylił głowę i patrzał w ziemię.

Staruszka zamilkła. „Sierota”! Tak go nazywała matka w snach i takim samym smutnym głosem prosiła o pamięć nad nim, by nie zmarniał. Sumienie, serce, dawna nieufność i wstręt rasowy toczyły walkę w pani Tekli.

Jan spojrzał na hrabiego, wstał i usiadł przy nim.

– Daj mu wina, Jadziu! – szepnął do siostry.

Obejrzała się i podeszła. Z rąk jej wziął kieliszek i wypił w milczeniu. Zatrzymała się chwilę.

– Co panu? Słabo? – spytała serdecznie.

– Spodziewam się! – zawołał Jan. – Wy, kobiety, i Herkulesa doprowadzicie do spazmów! I po co te korowody! Śmiech i złość słuchać! Jakbyś mogła żyć bez niego! Pójdziesz za nim, czy Turek, czy Cygan, i nikt cię nie powstrzyma, choćby tu do pomocy babuni zstąpiła sama twoja patronka.

Zarumieniła się na znak twierdzenia.

– Nie chodzi tu o moją, ale o babki zgodę – odparła. – I nie dziw jej: dość płakała po zawodzie. Ona mnie kocha, a nie wierzy jemu – wskazała wzrokiem narzeczonego.

– Należało ją uspokoić, nie narażać go na podobne sceny. Wpędzicie go znowu w chorobę. Ot, przeproś za tę hecę melodramatyczną. Człowiek się mieni cały.

Tu Jan złapał ich gorące spojrzenie i dodał:

– Tylko nie wiem, czy to z obrazy na babkę, czy z ochoty do ciebie. Jedno i drugie warte przeprosin.

Wentzel rozchmurzył się zupełnie.

– Pia desideria336! Tyle łask nie jestem wart. Wspomnij, Jasiu, na swą żonę przed rokiem… i westchnij.

329.rozpacznie – dziś: rozpaczliwie. [przypis edytorski]
330.bodajem tylko lubiła – skrócone: bodaj żebym tylko lubiła. [przypis edytorski]
331.daj wiedzieć – dziś popr.: daj znać; zawiadom. [przypis edytorski]
332.piston – część ładunku, w którą uderza iglica, wywołując zapłon i wystrzał w daw. broni pistonowej. [przypis edytorski]
333.uważać – tu: zauważać, spostrzegać. [przypis edytorski]
334.wyrzeczesz – dziś: wyrzekniesz. [przypis edytorski]
335.meinetwegen (niem.) – dosł. ze względu na mnie; nawet, jednakże; tu: a niech tam. [przypis edytorski]
336.pia desideria (łac.) – pobożne życzenie. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают