Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 13

Шрифт:

– Niby to pan wzdycha! – mruknęła z wyrzutem. – Szanuję pańskie zdrowie aż nadto.

Jan zerknął na panią Teklę i uśmiechnął się.

– Oto babka sumuje. Ciarki mnie przechodzą. Wspomnisz moje słowo: nie da Jadzi, będziemy ją wykradać.

Hrabia na to proroctwo oburącz targnął czuprynę.

Panienka spojrzała na zamyśloną staruszkę.

– Biedna! – szepnęła. – Ciężko jej rozstawać się.

– Jak to rozstawać się! – zawołał Wentzel. – Alboż chcesz gdzie wyjeżdżać?

– Ja nie, ale pan może zechcieć, a ja będę musiała słuchać. Są zbójeckie zamki nad Renem…

– Gdzie mnie chyba gwałtem odstawią!

– Są wielkie kariery militarne i dyplomatyczne dla młodych magnatów w Prusach.

– Nie dla mnie! O, nie! Nie dla malkontenta. Widziałem militaryzm na cmentarzu we Fröschweiler, a dyplomację ot tu, na wschodzie. Dość mi na tym nauki i sławy.

– Są świetne parentele i stosunki w Berlinie.

– Ach, Jadziu, Jadziu! – zaczął Wentzel, a Jan podchwycił:

– Otóż i wylazło szydło z worka! Mamy sekret. Siostrunia boi się stosuneczków, zabawy… uhm, uhm… hrabiny Aurory na przykład…

– Mylisz się, ja niczego się nie boję – odparła hardo – mówię o babce. Niech hrabia naszą rozmowę powtórzy jej, ja wierzę mu i…

– I kochasz! – dorzucił niepoprawny Jan. – No, powiedz śmiało, dam ci absolucję. Pewnie nigdy tego od ciebie nie słyszał?

– Uchowaj Boże! – uśmiechnął się Croy-Dülmen.

– Pan jednak wie! – mruknęła niewyraźnie.

– Ha, ćwiczysz, najdroższa, w domyślności.

Tu pani Tekla przerwała im rozmowę:

– Jadziu, chodź tu bliżej!

Wezwana podeszła, rumieniąc się.

– Czy ty chcesz iść za niego?

– Oho, wpadła Jadzia! – szepnął Jan do przyjaciela. – Pani Tekla nie zadowolni337 się, jak ty, domysłami.

– Chcę, babciu – odparła spokojnie dziewczyna.

– Choć cię świat okrzyczy, żeś zdradziła swą narodowość dla pieniędzy i świetnej partii?

– Choćby, babciu.

– A jak cię czeka los jego matki?

Zmarszczyła brwi i rzekła równie spokojnie:

– To umrę jak ona.

Zapanowała minuta milczenia.

– Więc wolisz to nad to, co dotąd kochałaś?

– Nie, umarłabym po stracie kraju i swoich, żeby tak było – odparła posępnie.

– A do mnie żalu mieć nie będziesz potem?

– Nie, babciu! Nic, prócz bezmiernej wdzięczności i przywiązania.

Pochyliła się i przyklękła u kolan opiekunki; tylko nie płakała jak tamta – kiedyś.

– Twoja kolej śledztwa, Wentzel! – zauważył Jan. – No, spraw się gracko!

Ale hrabia nie czekał wezwania. Poskoczył z miejsca, ukląkł obok narzeczonej, przeistoczony zapałem.

– Choćby mi tam dawano cesarską koronę, nie odejdę od was, babciu. Zostanę waszym do śmierci. Będę razem cierpieć i pracować. Nie brońcie mi szczęścia, pobłogosławcie. Słowa i wiary nie złamię, na pamięć matki wam przysięgam!

Staruszce zabrakło głosu. Drżącymi rękami objęła obie głowy i modliła się wśród łez. Była spokojna o wnuka, o wychowankę i o swą starość.

Od tej chwili Wentzel publicznie został przyjęty w grono rodziny, za domowego, za pana Mariampola. Służba nazywała go dziedzicem, Jaś Poznańczykiem, marszałek obywatelem, a znajomi sąsiadem.

Pani Tekla, mając się za cudotwórcę, patrzała z dumą na nawróconego Szwaba, a rzeczywista czarodziejka milczała po swojemu i pozwalała hrabiemu wszystkiego się domyślać.

Bruk berliński i powietrze Brandenburgii stało się wstrętne dla Wentzla. Z rozkazu babki, na miesiąc przed ślubem odbył, jak ciężką pokutę, lustrację dóbr przed podróżą do Włoch.

Mieli zimować nad jeziorem Como, w świeżo nabytym pałacyku: „między Eufratem i Tygrysem” – mawiał Jan mrugając do siostry…

Nazajutrz po rozmowie z panną Dorotą cała młodzież arystokratyczna przeprowadzała koryfeusza do Strugi. Dworzec kolei wrzał toastami, roił się tłumem eleganckich oficerów i cywilnych, rozbrzmiewał konceptami Schöneicha i głośnym śmiechem Herberta.

Oblubieniec biegał od biura do biura, nagląc o pociąg. Do jego zakochanej głowy nie trafiały uwagi o rozkładzie jazdy itp. ceregielach.

Śpieszył się – i basta.

W to grono rozbawione nie wiadomo jakim cudem wpadł major Koop, apoplektyczny, zajęty, z olbrzymią teką w objęciu. Poselska godność pomieszała w głowie szanownego męża. Zaczął się kłaniać znajomym jak swoim nadreńskim wyborcom. Binokle Schöneicha odkryły go natychmiast jako nieopatrzną ofiarę drwin. Rude faworyty znalazły się przed czcigodnym posłem.

– Moje uszanowanie, majorze! – pozdrowił. – Winszuję zaszczytu! W tak godne ręce dostało się przewodnictwo okręgu! Wszak pan ma w tej tece jakiś projekt przeciw wrogom winnic?

– Przeciw filokserze338. Wiem, wiem! – potakiwał poseł, nadymając się dumnie.

– A na lisy, majorze, co psują zielone grona i młode latorośle?

– Na lisy? Nie, nic nie mówili. Kwestii polowań nie będzie. Gdzież to panowie jadą? Może jaki kongres międzynarodowy? Jubileusz?

– Ach, niestety! Ruszamy na pogrzeb!

– A czyjże, czyj? Nie czytałem dziś depesz. Może kto sławny?

– I jak jeszcze! Znakomitość, majorze, dzięki waszemu wychowaniu i opiece. Król młodzieży, półbożek pięknych pań, mój przyjaciel, Wentzel Croy-Dülmen!

Major podskoczył i poczerwieniał, jakby mu groził nowy atak apoplektyczny.

– Ten, ten… wariat! Umarł! O! Herr Je! Aż mi lżej oddychać! Z jego powodu znoszę wiele! Bo, widzi baron, on ostatnimi czasy nosił się z okropną myślą…

– Samobójstwa? – spytał naiwnie Schóneich.

– Gorzej, baronie, gorzej!

– Mordu?

– A tak! Mordu narodowego!

– Co? Chciał podminować może posąg Germanii?

– Nie, baronie, chciał ożenić się z Polką!

– No, i rozmyślił się?

– Przecież pan mówi, że umarł.

– Jeżeli pan nazywa małżeństwo mordem, to ja nazywam śmiercią.

– Co? Co? Jak pan mówisz?

– Śmiercią, majorze. Ale oto i sam nieboszczyk. Wiesz, Wentzel, że twój opiekun podaje cię na sąd boży za mord narodowy.

– Podawać na ten sąd łatwo, ale wygrywać nierychło – uśmiechnął się zagadnięty, śpiesznie witając posła. – Mamy wdzięczność za te kompromisy. Majorze, bądźmy cierpliwi. Tymczasem, wracając do doczesności, wyjeżdżam na całą zimę. Pałac mój stoi na pańskie rozkazy. Wygodniej tam będzie jak w dotychczasowym mieszkaniu.

– So, so! Dziękuję ci. A gdzie to wyjeżdżasz?

– Z żoną do Włoch.

– Ach, jak to brzmi melodyjnie! – zauważył wzdychając Schöneich. – A żeby pan wiedział, jaka ona piękna, ta żona! Pokaż fotografię, Wentzel.

– Zum Henker339! – oburzył się major. – Dla brzydkiej nie robi się takich monumentalnych głupstw. Wstydziłbyś się!

– Wstydziłbyś się dla brzydkiej! Ach, majorze, żebyś ją widział!

– At! – strzepnął rękami stary. – Desperacja z tym naszym wschodem. Ale zgnieciemy go, zgnieciemy. Będzie nasz. Poczekajcie!

– Uhm!… – zaśmiał się Wentzel. – Poczekajcie na to coś około wieczności. No, szczęść wam losie! Ach, otóż nareszcie pociąg. Żegnam, majorze!

– Moje uszanowanie – dodał Schöneich – i ukłony ślicznej córeczce – dołączył czyn do słów i ruszył za przyjacielem.

Z okna wagonu jeszcze raz wyjrzał, a potem zwrócił się do kogoś siedzącego w głębi i rzekł:

– Herbert, bądź konsekwentny. Ukłoń się teściowi. Schowałeś się, aż mi wstyd było.

– Wolę córce – mruknął elegant. – Ten stary wygląda mi na grubianina! Ja lubię delikatnych ludzi.

– Niezawodnie, bezpieczniejsi dla naszych pleców. Nieprawdaż, Wentzel?

Ruch pociągu zagłuszył dalszą rozmowę.

Struga nigdy nie widziała tylu i takich gości jak następnego wieczora. Pani Tekla, otrzymawszy od wnuka kartkę z zawiadomieniem i listą przybyłych, załamała ręce.

– Najście barbarzyńców! – wyrzuciła z siebie z bezmiernym wstrętem i pogardą.

Barbarzyńcy tymczasem w najlepsze obsiedli stoły, podnieceni stuletnimi winami, wyborną kuchnią i dźwiękami orkiestry. Biesiadowali jak za czasów Lukullusa. Wśród dobranego wykwintnego towarzystwa Jan i kilku Polaków czuli się jak u siebie.

Z oczu „Papryki” wyzierał szampan – uwziął się na gospodarza.

– Jakże to tam z tym zakładem o „Scherza”? Po sprawiedliwości, czyj on teraz? Twój, mój czy Herberta?

Wentzel aż zzieleniał na wspomnienie dawnego głupstwa.

– Dam ci jeszcze czwórkę, ale milcz, gaduło! – zawołał.

– Aha, wstyd ci teraz! Pamiętaj, rozkładaj odtąd swe chęci na dłuższe terminy! Między ustami a brzegiem pucharu wiele się przytrafić może. Tak, tak… Ja „Scherza” już mam, nawet Herbert już coś ma, a ty… Wiem tylko, że wiele straciłeś.

– Tego, com stracił, ty niestety nigdy nie zyszczesz340. Pohamuj swą pychę.

– Hamuję. Cóż z tego tobie przyjdzie?

– Oto dam ci to, com zyskał: stuletniego miodu polskiego puchar. Życzę, by ci się nic nie przytrafiło między ustami a jego brzegiem.

– Oho! Od czegóż jestem dyplomatą? Czyje zdrowie wypijemy? Może twoich nowych cnót czy starych występków? To pierwsze coś mi zalatuje letejską wodą341.

– To drugie coś zalatuje twoją zawiścią.

– Uchowaj Boże! Lubię być widzem tylko, a masz tak godnego następcę, że mi nie zbraknie studiów. Jakiż toast, panowie?

– Zdrowie dam! – wyrwał się Herbert patetycznie.

Schöneich coś szepnął w ucho sąsiada Jana, w mgnieniu oka zmienił swą ruchliwą fizjonomię. Oczy wytrzeszczył, nos skrzywił, usta przeciągnął w melancholiczny grymas. Z włosów ułożył grzywkę nad czołem, a szyję wyciągnął.

– Ich danke342! – zapiszczał przeraźliwym dyszkantem, mrugając na Herberta zalotnie.

Śmiech homeryczny wstrząsnął salą.

– Vivat Emilia Koop! – wołano.

Baron dumny z uznania, uśmiechnął się wabnie i zaśpiewał, mizdrząc się do Herberta, głosem najfałszywszym, jaki mógł istnieć:

 
Ich schnitt es gern in alle Rinden ein,
Ich grub es gern in jeden Kieselstein.
Ich möcht es säen auf jedes frische Beet.
Mit Kressensamen, dass es schnell verräth.
Dein ist mein Herz, und dein soll es ewig.
Ewig bleiben343!
 

– To dopiero miłość efektowna! – śmiał się Jan. – Nawet rzeżuchą nie pogardza. Będzie dobra gospodyni z tej panienki.

– Nieprawdaż? – podchwycił Schöneich. – Co ona ma zalet! Tuziny! Miła, dobra, pobożna, rozumna, ładna! Same kontrasty Herberta. I wiesz, co ci dodam pod sekretem: Wentzel ginął za nią i dostał odkosza. Sza, nie paplaj… On się wstydzi i zapiera, ale tak jest. Otóż, wierz mi, puść na sałatę hrabinę Aurorę, bo ta się i potem znajdzie: jedź nad Ren, tęp filokserę i pracuj dla dobra i rozwoju ludzkości!

– Kogóż będziesz obserwować, jak i on zniknie z berlińskiego horyzontu? – zauważył Wentzel.

– Turków, mój drogi, bo i ja się eklipsuję344. Jadę z ambasadą do Stambułu. Ot, maluczko, a poginiemy sobie z oczu. Szkoda, była nas dobra kompania, same zuchy! Ach, żeby nie te kobiety! Myślałem, że Wentzla uratuję od zatraty. Nic nie pomogło. Nikt mi nie chce wierzyć, że nie ma życia nad kawalerską swobodę. Zostanę sam. Choć z rozpaczy mnichem być!

– Z rozpaczy żeń się pan – rzekł Jan.

– A ma pan drugą siostrę? Zgoda! Zniosę cierpliwie wszelkie perypetie, jak Wentzel.

– Nawet sentencję o ustach i pucharze?

– Wszystko. Cóż, kiedy pan nie ma drugiej siostry, a ta, co jest, może już mnie nie zechce. Godzę się z losem. Niech żyje młodość i swoboda!

– Niech żyje „Papryka”! – wzniósł toast Wentzel.

– I ty! – podchwycił Schöneich. – Żyj, używaj, kochaj i bądź zdrów! Miałeś dla nas otwarte serce, dom i często kieszeń. Trzeźwi mówią, żeś zamknął te skarby, ale ja, pijany, nie widzę różnicy. Szczerość siedzi w kieliszku. Bądźmy szczerzy! Dajmy każdemu żyć, jak chce, a kogo warto, kochajmy i ceńmy. Szlachetnych ludzi mało znajdziemy, więc ty, Wentzel, zostaniesz nam zawsze w pamięci. Uczyliśmy się razem, służyliśmy razem, bawiliśmy się razem. Nie rozwiązujmy tych węzłów i pożegnajmy się dawnym naszym okrzykiem studenckim: fest, froh, frei345!

Sto piersi powtórzyło toast. Niemiecki on był, ale prawdziwy, wielki i szczery: toteż i Polacy powtórzyli go chórem, i nawet pani Tekla nie zgorszyłaby się jego treścią.

Bohater nasz znalazł się w wieńcu otwartych ramion, uśmiechniętych twarzy, wyciągniętych rąk. Mimo woli powtórzył za nimi:

– Fest, froh, frei!

A potem na myśl mu przyszła inna, posępna, i dodał w duszy:

– I nie daj Boże stać kiedy z ostrzem naprzeciw kolegów i bronić swobody.

A toast mieszał się z tonami orkiestry i ogarniał salę: Fest! Froh! Frei, frei, frei!

XV

Zapomnieliśmy o jednym…

On był im wszystkim bliski zarazem i daleki, kochany i opłakany, a nie wymagał od nich ni szczęścia, ni zabawy, ni im towarzyszyć mógł w życiu. On leżał spokojny, cichy i czekał, aż o nim wspomną; on się nie bał czasu i lat, ani wypadków, a nie weselił się i nie cierpiał: czekał, aż przypomną i przyjdą po niego…

I przyszli razem, gromadka najbliższych, w odwiedziny do niego, i w pewien wieczór wiosenny odnaleźli jego mieszkanie w obcym kraju i pozdrowili w ojczystej mowie modlitwą za zmarłych. Czy on ich słyszał?… Zapewne rodzinna mowa i ducha zwoła, a on jej tak dawno nie słyszał, tak tęsknił…

Pięcioro ich było: czworo młodych, których dziećmi i wyrostkami pożegnał odchodząc, i biała jak gołąb staruszka, co go kiedyś uczyła pacierza i tej miłości, którą życiem opłacił.

I teraz jej głos przodował:

– „Który chwałą wieczną koronujesz wybrane Twoje”!

A tamci odpowiadali:

– „Wysłuchaj nas, Panie”!

Jakby wiankiem kochających serc otaczali jego mogiłę, nie śpieszyli się z odejściem. Po modlitwie dumali długo w milczeniu, wpatrzeni w napis grobu.

Na płowe wąsy Jana zbiegały jasne łzy; otarł je niezgrabnie swą okaleczoną prawicą. Spojrzał na Cesię – płakała także.

Naprzeciw nich Wentzel z brwią ściągniętą rozmyślał o tej krzywdzie wieczystej, która jednych drugim oddaje na wyzysk i poniewierkę. W oczach mu stało pole bitwy, jak było przed laty. Wzdrygnął się ze zgrozą…

A obok niego Jadzia oparta o żelazne ogrodzenie mówiła w myśli, odpowiadając na jakąś, jej tylko zrozumiałą, pozagrobową skargę:

„Zabierzemy cię, biedaku, zabierzemy do swej ziemi. Nie wrócimy bez ciebie. Długo czekałeś… Byłam zanadto szczęśliwa. Myślałam tylko o sobie”.

Pani Tekla wstała pierwsza. Słońce zachodziło i przedarłszy się zza chmurki, rzuciło złoty promień na napis grobowca:

„Wacław Chrząstkowski, porucznik pułku piechoty poznańskiej. Zginął w boju jak bohater!”.

Staruszka skinęła na swe dzieci – ręką wskazała litery na marmurze:

– Boże, daj dzieciom waszym inną dolę! – wymówiła uroczyście. – Inną śmierć i inne bohaterstwo. Daj im, Boże, być wolnymi ludźmi. Jak ginąć, to nie marnieć!

– Amen! – wymówił Jan z Wentzlem, pochylając głowę.

A Jadzi się zdało, że tego słowa nie mówił tylko mąż i brat, ale że powtarzał za nimi cały chór z grobów rozrzuconych po całym świecie.

Amen, Amen, Amen!…

337.zadowolnić (daw.) – dziś: zadowolić. [przypis edytorski]
338.filoksera winiec (Phylloxera vastatrix) – gatunek mszycy niszczącej winnice, przywieziony z Ameryki Północnej do Europy Zachodniej w latach 60. XIX w. [przypis edytorski]
339.zum Henker (niem.) – tam do kata. [przypis edytorski]
340.zyszczesz (daw.) – dziś: zyskasz. [przypis edytorski]
341.letejska woda (mit. gr.) – woda pochodząca z rzeki Lete w Hadesie; po jej wypiciu zmarli zapominali o przeszłości. [przypis edytorski]
342.Ich danke (niem.) – dziękuję. [przypis edytorski]
343.Ich schnitt es gern (…) bleiben – pieśń Niecierpliwość (niem. Ungeduld) z cyklu pieśni (pierwsze wyd. 1824) skomponowanego przez Franza Schuberta do poezji Wilhelma Müllera. [przypis edytorski]
344.eklipsować – znikać, usuwać się. [przypis edytorski]
345.fest, froh, frei (niem.) – silny, wesoły, swobodny. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают