Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 9

Шрифт:

Należy on do mnie! – dzwoniło jej w uszach. Jeśli mówi, że kocha: kłamie! Mam prawa… oddałam cześć, honor, serce, a ty co? Nic!

Przez cały dzień tysiąc sprzecznych myśli rozsadzało głowę biednej Jadzi, a pani Tekla rozprawiała o tapetach w Olszance i o trzpiotowatości obojga narzeczonych.

Jak wszystko – widziała i ich pożycie w gderliwych kolorach.

– Będą bąki zbijać, zobaczysz! – powtarzała.

Pod wieczór w głowie Jadzi uspokoiło się. Powzięła stanowczy zamiar. Doszła do porozumienia z sobą – wiedziała, co jej czynić wypada.

Na herbatę zjawili się młodzi ludzie. Jan wsunął się na ostatku z niepewną miną, wątpiąc w dobre przyjęcie swej nowej godności, hrabia – ze zwykłą swą konwencjonalną swobodą. Człowiek ten umiał po swojemu panować też nad swoimi wrażeniami. Był wytrawnym światowcem.

– Przedstawiam babci winowajcę! – ozwał się wesoło. – Ten pan zapala pochodnię hymenu.

– Wiem, wiem! Od czterech lat wisiało to nade mną jak miecz Damoklesa262. Tracę towarzysza zimowych wieczorów i pomocnika.

– Ofiaruję się na niegodnego zastępcę.

– A za jaki miesiąc sam w jego ślady pójdziesz.

– Niech Bóg broni! Ślubuję celibat, a jeśli go złamię, to żonę będę trzymał w Mariampolu.

– Co? Niemkini pod moim dachem! Tego moje oczy widzieć nie będą! – oburzyła się.

– Na cóż koniecznie Niemka! – wtrącił Jan. – Może być Francuzka, Włoszka, Hiszpanka.

– Nie ciekawam263, nie ciekawam. Kiedyż twój ślub?

– Po Wielkiejnocy, w maju. Cesia wesela nie chce świetnego. Postanowiliśmy sumę, co by to kosztowało264, użyć na jaki pożyteczny cel265.

– Na kościół w Brodnicy, ja radzę! – rzekł z uśmiechem Wentzel.

– Kościół się dokończy za twoje złoto! – odparł Jan. – Babka znajdzie dobry cel. To już nie mój kłopot. Ależ ty, Waciu, masz listów! Tuzin! O, i do mnie ktoś nagryzmolił.

Pani Tekla popatrzyła na nich obu, zdziwiona niespodziewaną poufałością, ale to imię pogłaskało ją po sercu, więc nie zrobiła żadnej uwagi. Dawno już w myślach wnuka tak nazywała.

Jan bez ceremonii czytał swój list, a hrabia przerzucił tylko swoje i wsunął razem do bocznej kieszeni. Zdało się Jadzi, że się skrzywił nieznacznie na widok złocistej hrabiowskiej korony.

– Nie czytasz? Nie krępuj się, może co pilnego266 lub ważnego! – zawołała pani Tekla, nie pojmując w swej żywości, jak można zostawić list zamknięty w kieszeni.

– Mniejsza o to – rzekł lekko. – Same fraszki. Materiał do prędkiego uśnięcia. Wolę rozmawiać, znalazłszy się po tylu dniach znowu w swoim kółku.

– Któż to pisze?

– Przeważnie ciocia Dora i kilku kolegów. Ciekawym, kto im dał mój adres tutejszy. Myślałem, że będę spokojny. Nienawidzę listów i sam nigdy nie pisuję, chyba z konieczności.

– To lenistwo! – wtrąciła staruszka. – Może i gazet nie czytujesz?

– Czasem w klubie. Nie zajmuję się polityką.

– Ty w ogóle nie zajmujesz się niczym poważnym.

– Niestety! Ale to już czas przeszły dokonany. Od dziś zaczynam pracować. Jutro przecie obejmuję Strugę.

– Daj ci, Boże, szczęśliwie! A do Berlina się nie wybierasz?

– Owszem i wkrótce. Mam kilka spraw do zakończenia.

Zamilkł, zmarszczył się i potarł markotnie czuprynę.

– Jakże ci się ze mszą udało, Jadziu? – zagadnął Jan, mrugając filuternie.

– Modliłam się, by cię nie opętał szatan chytrości i podstępów – odparła wesoło.

– Oho, tak źle z moją prawością stoi! A ja za ciebie się modliłem, żeby cię nie ogarnął anioł stróż cnót teologicznych.

– Toteż i ogarnął, i dał mi sposobność wprawy, bom spotkała pana Głębockiego.

– Graliście w domino?

– Nie, dla osobliwości, rozmawialiśmy.

– Musiałaś to uważać za popielcową pokutę!

– Pan Głębocki jest to dziwny człowiek – zauważył Wentzel. – Chciał, bym mu odsprzedał Strugę. Myślałem…

– Że się wściekł! – podchwycił Jan. – Wspomnicie moje słowo, że to się z nim stanie pewnego pięknego poranku. To złość anormalna!

– Nie wiedzieć co! – zawołała pani Tekla. – Chociaż on istotnie miewa miny okropne. Ja bym go się bała.

– I ja też nie rozumiem odwagi Jadzi. Ciebie pierwszą zadusi w paroksyzmie.

– Jezus, Maria! Co ty pleciesz! Ja, doprawdy, Jadzi nie dam za niego. Niech się ta choroba jakoś wyklaruje. Kto wie, co to jest. Jego stryjeczny dziad był furiatem.

– A co? Widzi babcia! To dziedziczne. Ja nawet czytałem, że obłąkanie nie idzie w prostej linii, ale tak jakoś zygzakiem.

– Tego nie wiem, ale pana Pawła Głębockiego pamiętam dobrze; zaczął od idiotyzmu: chodził po polach i powtarzał bezustannie: mój flet, mój flet, mój flet!

– Coraz gorsze prognostyki. Już Adam ma bzika, do idiotyzmu krok pozostał. Będzie chodził jak dziadunio po polach i jęczał: moje domino, moje domino! Uważasz, Jadziu!

– Et, bredzisz! – oburzyła się. – Pan Adam takiż wariat jak i ty.

– Uhm! Niby że obydwaj jesteśmy zakochani. Tyle podobieństwa.

– Moja Jadziu, to wcale nie żarty! – upomniała serio pani Tekla, istotnie przerażona. – Jaś ma rację, że lęka się o ciebie. Nad tym trzeba dobrze się namyślić. Szczęściem, że mi to przypomniał. Dziedziczna wariacja! Ho, ho! Ja to wezmę pod uwagę! On ma złe oczy!

– Bardzo złe – potakiwał Jan poważnie – jakieś bure, i zezuje.

– Dajże raz temu spokój! – mruknęła gniewnie panienka, a Wentzel zagadał kwestię, czując, że lada chwila obydwaj wybuchną śmiechem z miny wystraszonej staruszki.

– Jedziemy jutro na wilki do Wolickich – zaczął.

– A jakże, a stamtąd do Żdżarskich – uśmiechnął się figlarz, zapominając o Głębockim na myśl o przekornych oczętach Cesi.

Marzyło mu się, że może jako narzeczony otrzyma choć przelotnego buziaka. Aż westchnął na tę myśl rozkoszną.

Hrabia się roześmiał na to westchnienie.

– Dostaniesz, dostaniesz! – pocieszał.

– Co? – bronił się chłopak i poczerwieniał jak dziewczyna. – Jakiś ty domyślny! – potwierdził natychmiast.

Pani Tekla coś sumowała tymczasem. Jan zabił jej ćwieka w głowę. Raptem zerwała się z miejsca i zapaliła świecę.

– Gdzie jest klucz od biblioteki, Jadziu? – zawołała.

– Wisi na miejscu. Czego babci potrzeba?

– Nic, nic. Podręcznika lekarskiego. To nie dla ciebie pisane. Znajdę sama.

– Ja babci pomogę – zerwał się Jan skwapliwie.

I oboje zniknęli za drzwiami.

Poczciwy swat! Wentzel życzył mu sto buziaków Cesi w nagrodę bratniej pomocy.

Zostali tedy sami i to na długo, bo Jan potrafi zatrzymać staruszkę, ile sam zechce – i Wentzel rozmyślał, jak zacząć rozmowę, gdy – o cudo! – Jadzia odezwała się pierwsza:

– Dziś rano przyszedł list, mylnie do mnie adresowany. Zwracam go panu.

Końcem palców podała mu kopertę, na widok której pobladł śmiertelnie, a potem wyszła z pokoju.

Wziął, przeczytał i, rzuciwszy go na ziemię, oburącz desperacko objął głowę.

– Jetzt ist's aus267! – zamruczał i miał ochotę wyć ze złości, wstydu i rozpaczy.

Stracone wszystko! Stare grzechy zemściły się. Teraz trzeba pożegnać na wieki hardą dziewczynę, na oczy się nie pokazywać.

Br, jak ona go teraz dopiero nienawidzi i pogardza! A ta Aurora! Czy rozum postradała? Kto jej doniósł? No, no, odpłaci się tej całej klice! Zapłacą mu za ten figiel! Prawa Aurory!… Farsa!… Za kogo ona siebie ma?

Czy on ją nawet kochał kiedy, nie pamiętał. Ha, pisała i do niego! Zobaczymy!

Rozdarł niecierpliwie kopertę, przebiegł oczami misywę268, zmiął i schował na powrót.

Człowiek honoru! To brzmi jak dysonans.

Ma słuszność, ale to nie z nią postąpił bez honoru, ale z Jadzią właśnie. Zapomniał o łańcuchu siedmioletniej miłości w stolicy i sprowadził ją, tę czystą dziewczynę, w kałużę wielkoświatowej swawoli. Oh, jak ona się nim brzydzi i pogardza, i jak śmiertelnie jest obrażona! Jak on jej teraz w oczy spojrzy?…

Wziął znowu głowę w dłonie i rozmyślał, czy nie najlepiej palnąć sobie w łeb, gdy wtem tuż za nim zabrzmiał jej głos:

– Panie hrabio!

Skoczył, jakby go strzał już trafił, i stanął przed nią. Nie śmiał spojrzeć, aż wreszcie, ryzykując ostatni krok, podniósł oczy.

Potępienia bez apelacji nie wyczytał z jej twarzy; więc, słuchając pierwszego natchnienia, przyklęknął u jej stóp jak przed obrażoną boginią.

– Jak ja panią przebłagam za to?… – rzekł pokornie.

Usunęła się nieco.

– Wstań pan. Do czego to podobne?

– Nie wstanę. Niech mnie pani karze, zada jaką chce pokutę, tylko proszę nie dobijać tym sfinksowym milczeniem. Wiem, że wart jestem pogardy i potępienia, ale honorem się klnę, że przez te parę tygodni zapomniałem, że istnieje poza panią ktoś drugi na świecie.

– Pan łatwo zapomina, widzę, sądząc z listu tej damy. A jednak ma ona zupełną słuszność. Nikt przed nią nie ma prawa do pana, a ja najmniej. Wstań pan, bo odejdę.

Na tę groźbę podniósł się z kolan.

– Niestety, ma słuszność! – westchnął. – Ale w tym tylko postąpiłem niehonorowo, żem przed panią ten jeden grzech zataił. Tyle zuchwalstwa nie przypuszczałem. Chciałem zerwać stosunek, oczyścić się, przez szacunek dla samego siebie chociażby. Jest to tutejsza nauka. Dawniej hrabina była mi chlubą, zazdroszczono mi tego szczęścia. W naszym świecie nazywają to wielkim losem. Teraz mi wstyd wyznać to nawet. Pani pewnie nie raczy spojrzeć na mnie.

– I owszem. To, co pan mówi, tchnie szczerością. I cenię to, że się pan nie uniewinnia kosztem cudzym. Ale to są plamy, panie hrabio, są to kajdany, z którymi nie marzyć panu o swobodzie269 i uczciwej miłości. Byłam oburzona po otrzymaniu tego listu. Niewinnie strącono mnie do poziomu tej pani. Ja… jej rywalka! Miłość pańska ciężka jest, równa z wesołą kumoszką, i bez honoru i wstydu. Żadna szlachetna dziewczyna nie zechce pańskiego serca, wzdrygnie się przed podobnym zestawieniem, nie stanie do walki ze swawolą i takimi groźbami. Są to frazesy nie dla porządnych uszu. Praw, podobnych jej, nie rozumiemy; czci i honoru nie oddajemy darmo, uważamy to za zbyt wielki skarb, ale też, co prawda, mało się lękamy gróźb. Powiedz pan swojej hrabinie, żeby się uspokoiła. Jej praw posiąść nigdy nie żądałam, a człowieka, który ma jakieś tam tajemnicze obowiązki, żadna z nas, Polek, za męża nie weźmie. Towar podobny zostawiamy damom berlińskim na wyłączną i bezsporną własność.

Hrabia się skłonił.

– Dziękuję pani za drugiego harbuza. Ten był cięższy do zgryzienia niż pierwszy. Za parę dni odjeżdżam do Berlina i długo mnie już pani nie zobaczy. Za powrotem270 tu będę wolny i inny niż dotychczas, nie towar dla dam berlińskich w każdym razie. Panno Jadwigo, proszę o mnie czasem pomyśleć i nie zapomnieć, że panią tak kocham, jakem nikogo nie kochał271 w życiu, ani kochać będę kiedykolwiek. Rywalek pani nie ma i mieć nie będzie.

– Czy pan chce dostać trzeciego harbuza?

– A choćby tysiąc. Po każdym kocham jeszcze silniej i hartuję się na wszystko. Proszę o mnie pamiętać i dać mi coś na szczęście, jaki drobiazg272. Będzie mi lżej pracować, spojrzawszy na dar pani. Oh, na jaką ja idę ciężką walkę… z sobą i ze światem!

– Daruję panu list hrabiny Aurory – odparła z uśmiechem.

– Bodajby zginął marnie! Będzie on ją drogo kosztował – mruknął gniewnie. – To niech mi pani zamiast podarunku da rozkaz jakiś, co zechce ode mnie dla siebie.

– Nie mam praw rozkazywać i nie będę. A jeśli pan ma ochotę zrobić mi coś przyjemnego, to samemu trzeba się domyślić. Przecie pan mnie zna.

– Ja panią? Jakim sposobem? Jest pani dla mnie zagadką, sfinksem. Pani nie ma chyba żadnych pragnień.

– Owszem, tylko ich nie zdradzam. Nie lubię zajmować drugich sobą.

– Niech mi pani powie choć jedno! – prosił.

– Kiedyś, gdy pan wróci inny. Teraz niech pan zgaduje.

– Na to trzeba osobnego natchnienia. Chyba mi Jan dopomoże. Ja nie kryję swych pragnień, a mam ich trzy tylko.

– Tak mało.

– Jedno: bym mógł tu wrócić prędko.

– Jeszcze pan nie wyjechał – wtrąciła.

– Drugie: bym zastał panią tak dobrą, jak dziś żegnam, i trzecie: by mnie pan Głębocki nie zabił, nim mi pani…

– Groził panu? – spytała, brwi marszcząc.

– Tak, i dotrzyma niezawodnie – odparł. – Szalony człowiek. Dałbym, co mam, żeby być na jego miejscu, a on mi zazdrości. Szalony!

Spuściła głowę i milczała. Strach ją ogarnął; znała mściwą naturę Adama, a groźbę słyszała także.

– Niechże pan się strzeże, panie hrabio. To okropne, ale Jan ma trochę racji. Pan Głębocki może się zapomnieć.

– Jeśli go pani kocha, to się uspokoi. Będzie szydził ze mnie i triumfował – rzekł gorzko.

– Niczyja miłość go nie ułagodzi, gdy sobie coś wyobrazi. I on broni swych praw… godny partner hrabiny Aurory.

– Ba, żeby miał tyle tylko co ona szans wygranej! – wybuchnął hrabia i urwał, bo w salonie rozległy się kroki i ostrzegawcze chrząkanie Jasia.

We drzwiach ukazała się pani Tekla, niosąc oburącz grube in folio273, starodawne jak świat.

Miała minę proroczo natchnioną; księgę położyła na stole, dobyła okularów i zaczęła czytać:

– „Choroby mózgu i wynikające z tego rozrzedzenie, czyli obłęd”. Oto jest – przerwała, stukając palcem w oznaczone miejsce stronicy – siedemdziesiąt dziewięć kartek. Odczytam to i jeśli znajdę choć jeden objaw podobny do zachowania się Głębockiego, to zapowiadam, Jadziu, że ci na małżeństwo z wariatem nie pozwolę. Lepiej zostać starą panną.

– Nim babunia odczyta siedemdziesiąt dziewięć kart, ja jej tuzin kawalerów zdrowych na umyśle dostarczę. Niech no się zajmę twym losem – Jan mrugał znacząco.

Panienka zwróciła się, by odejść, uciec od prześladowania. Przy tym nagłym ruchu bransoletka jej, złożona ze złotych numizmatów, zaczepiła o rzeźbioną poręcz krzesła. Łańcuszek pękł i monety rozsypały się z brzękiem po ziemi.

Młodzi ludzie zaczęli je zbierać; pani Tekla, zatopiona w czytaniu, nic nie słyszała.

– Raz, dwa, trzy, cztery – liczyli wszyscy troje, a Jan dopominał się o jeden za fatygę.

Zebrano wszystkie, ale wręczono jej o dwa mniej. Zaczęła się sprzeczka i targ. Widmo wariacji Głębockiego nie zaprzątało żadnemu myśli.

– Ja przystaję na połowę – rzekł wreszcie Wentzel – podzielimy się, Jasiu, pieniążkiem panny Jadwigi. Pozwala pani?

– Jeżeli go pan złamie w ręku, daruję całą bransoletę – rzekła śmiało.

W tejże chwili moneta pękła w rękach młodego człowieka.

– A to kleszcze dopiero! – dziwił się Jan. – No, dawaj bransoletę Samsonowi274.

– Dziękuję pani. Otóż i mam pamiątkę! – triumfował hrabia, biorąc z jej rąk garść monet i potargany łańcuszek.

– Niech panu służy na szczęście! – rzekła z uśmiechem.

– Jest! Jest! – zawołała pani Tekla. – Słuchajcie. „Osoby dotknięte obłędem podlegają urojeniom i melancholii, wzrok suchy, niepewny, zachowanie niespokojne, ponure”… Czy nie tak jest?

– Zupełnie! – potwierdził hrabia.

– Dalej: „okazują niechęć do ludzi, widzą w nich wrogów, unikają towarzystwa, szukają samotności, nie lubią pozostawać w miejscu”…

– Tak, tak! Znajdzie się i to – potakiwał Jan.

– Dalej słuchajcie: „pierwszymi ofiarami furii bywają najbliższe osoby: służba, doktorzy, krewni, przyjaciele”…

Tu pani Tekla urwała czytanie i popatrzała na swe otoczenie: zgroza zabiła jej mowę275.

– Śliczna awantura! – ozwał się276 Jan. – Ja mówiłem, że Jadzia pierwsza odpokutuje.

– Tak, tak! – wydobyła z gardła staruszka. – Trzeba Jadzię wybadać, czy nie spostrzegła czegoś podobnego; ona bo jest skryta aż strach! Jadziu, powiedz…

Ale Jadzi nie było. Cichutko wyśliznęła się na wstępie czytania, przeczuwając biedę. Gdzieś z dalszego salonu dolatywały akordy jej muzyki. Ani dbała o swą straszną przyszłość.

Hrabia ruszył się żywo.

– Może poprosić pannę Jadwigę? – ofiarował się.

– Et, nie trzeba. Ja i tak nie dopuszczę do tego nieszczęścia. Zabronię i basta! Albom jej nie matka277?

– Dziękuję – rzekł Jan – a ja jej wyswatam męża i basta! Albom nie brat? Chodźmy tymczasem słuchać muzyki. Zabierz, Waciu, to in folio – i dodał ciszej: – oprawisz je kiedyś w złoto, co ci będzie lepszym swatem niż ja. Głębocki caput!…

X

Głucha cisza zaległa Mariampol. Hrabia wyjechał do Strugi, a stamtąd w świat. Jan gościem był w domu i to już nie dawnym, swawolnym chłopcem, co rozweselał puste salony. Osowiał, znudniał; albo mówił o Cesi, za którą szalał coraz bardziej, albo siedział milcząc, targał wąsiki i marzył o niej.

Przez tydzień staruszka z Jadzią były mocno zajęte gospodarką i reperacjami w Olszance, zresztą odpoczywały po karnawale. Po tygodniu ład się ustalił, robotnicy zajęli się domem dla nowożeńców, pani Tekla wzięła się znowu do wełnianych kaftaników, Jadzia – do wieczornego czytania.

Dawniej to życie wystarczało im do szczęścia: lubiły ciszę i samotność, nie czekały nikogo, nie pragnęły zmiany – a teraz, choć się nie przyznawały do tego, czegoś im brakowało.

Czegoś! Pani Tekla zaczęła wzdychać i niepokoić się, gderała w dwójnasób, nawet Jadzia niekiedy – nikt i nic zadowolić jej nie było w stanie. Najgorzej dostawało się Janowi.

– Jesteś mazgaj! – słyszał sto razy za każdą bytnością i zgadzał się pokornie na to określenie.

Nareszcie po dziesięciu dniach wylazło szydło z worka. Staruszka nie zdołała ukryć powodu troski, tęsknoty; po kilku westchnieniach ozwała się do cichej towarzyszki:

– Gdzież też się teraz Wacio obraca? Żeby nie chory czasem? Tyle czasu nie ma listu.

– Może do Jasia pisał – odparła Jadzia.

Słowo to było lontem pod minę prochową. Cały dzień staruszka chodziła od okna do okna, wyglądając wychowańca; gdy wrócił wieczorem, od progu pytała już o list.

– Miałem wczoraj – oznajmił.

– I cóż? I cóż? Czy zdrów?

– Kiedym go jeszcze nie otworzył278.

– Co? Czyś oszalał? Pokaż mnie, ty pewnie i czytać zapomniałeś, mazgaju.

– Tak dalece nie; odczytam i powiem, jeśli co będzie ciekawego.

– Gdzież list? Skąd? Z Berlina?

– Listu zapomniałem w Olszance.

– To poślij! Kara boska z tą młodzieżą!

Jan kłamał: list odczytał, ale się treścią nie mógł z babką podzielić. Za to gdy się znalazł na chwilę z Jadzią, oddał jej odezwę.

– Przeczytaj sama – szepnął, a tymczasem niby posłał kogoś do Olszanki i uspokoił staruszkę, że kiedy Wentzel pisze, to przecie zdrów i cały.

Jadzia odczytała list w samotności swej izdebki. O ile ortografia była haniebna, o tyle treść szczera i serdeczna.

„Kochany Jasiu! W życiu swym całym nie pracowałem tyle, co przez te dni kilka. W Berlinie byłem dzień jeden – tyle tylko, by popalić wszystkie miłosne bileciki, pamiątki, pukle włosów itp. śmiecie, a ich autorki i właścicielki wysłać do wszystkich diabłów. Ciocia Dora okadza dom, a ja zemknąłem od spazmów i rozpaczy. Nie złapią mnie więcej. Objechałem swe dobra i fabryki i z lekka zacząłem kontrolę: kradzieży i niedbalstwa więcej niż włosów na głowie! Dam ja im pieprzu! Żeby babka to wiedziała! No, po paru latach pracy zaproszę ją na rewizję, teraz nie. Powiedz pannie Jadwidze, żem dzień i noc myślał nad odnalezieniem czegoś, czego by ona pragnęła i jutro jadę do Fröschweiler odszukać grób waszego brata. Pomaga mi całe ministerium, wiozę autentycznych świadków i grabarzy… Spytaj się, czym zgadł i czy zrobię jej tym smutne zadowolenie. Kocham ją z dnia na dzień coraz bardziej i tęsknię, jakbym lata nie widział. Nie rozumiem, jak potrafię wyżyć tych parę miesięcy do twego ślubu. I ty ich końca pewnie wyglądasz z utęsknieniem.

Twój brat i przyjaciel”.

Długo, bardzo długo czytała Jadzia ów list. W duszy robiło się jej rzewnie i słodko. Dlaczego? Wszak była kochaną tyle razy, słowa nie mówiły jej nic nowego; słyszała je często bez szczególnego wrażenia.

A teraz te pierwsze poszły jej w duszę, aż się wzdrygnęła pod nieznanym wrażeniem. Stało się tedy to, co przeczuwała i przed czym broniła się całą mocą.

Nie był to dla niej już obcy człowiek – Prusak. Zasady, rzeczywistość, wszystko zgasło, zbladło przed wielką potęgą, co się naigrawała z jej woli i tradycji: on ci nie wróg, on ci najmilszy na całym świecie, i choć może niewart, ale on ci pierwszy z ludzi, i choć ci ani swój mową ani życiem, choć on ciebie nie rozumie – ty go kochasz i kochać będziesz do śmierci, i nie ostoi się przed nim twa powaga ani duma, ani siła charakteru – i skoro zechce, będzie twym panem.

Jadzia spuściła głowę. Głos w duszy mówił prawdę, nie próbowała się nawet bronić przed tą niedolą. Była pokonana, składała broń. Przez te dni dziesięć poznała już, co to tęsknota – poznała, co nuda i pustka serdeczna, której nikt nie zapełni, tylko jeden jedyny! List dopełnił miary. I on tęsknił, i on myślał o niej, pracował, zrywał stare nawyknienia i zgadł to, czego pragnęła, choć o biednym bohaterze nigdy z nim nie mówiła. O, jakże mu była wdzięczna.

Raz jeszcze odczytała pismo. Łzy jej się cisnęły do oczu, jakaś radość napełniała duszę. Wstała, zbliżyła się do okna, przez które zaglądały do pokoju gwiazdy na wyiskrzonym tle nocy zimowej.

Gwiazdy mrugały do niej: o, dziewczyno, i co warte twe życie po ten dzień, i jakaś ty dziś bogata – masz niebo w duszy! Podziękuj!

I myśl Jadzi poszła ku gwiazdom i szeptała modlitwę całej swej istoty przeistoczonej:

– Bądź pochwalony, Boże, moim szczęściem, bądź pochwalony moim kochaniem! Niczego nie pragnę, tylko byś go nauczył uczciwie żyć; szlachetnie myśleć, dobrze działać. Zrób zeń, Boże, człowieka, którego by świat szanował, i daj, Boże, by mnie kochał, jak kocha.

Potem milczała chwilę i wyszeptała znowu z rzewną prośbą:

– A ty mi daruj, bracie, żem jemu oddała serce. Nie przeklinaj. Walczyłam ile mocy. Teraz jestem słaba, zmęczona i pokonana. Daruj mi! Nie mogłam inaczej…

Nazajutrz rano Jan otrzymał od siostry krótką kartkę w oficynie: „Odpisz, że zgadł i żem mu bardzo wdzięczna279”. Zrozumiał, że nie chciała mówić o tym, i nie wspominał więcej. Babce listu nie pokazał.

– Są tam kawalerskie sekrety, nie dla babki uszu. Wacław zdrów i rączki dam całuje.

Musiała na tym poprzestać, choć narzekała i gderała okropnie.

Życie poszło dalej swoim trybem. Monotonność wielkopostną przerywały wizyty Głębockiego, zmora pani Tekli.

Wyczytała widocznie coś strasznego na owych siedemdziesięciu dziewięciu kartach i nie odstępowała narzeczonych, obserwując pana Adama w sposób obrażający. Biedny człowiek!

Jadzia zmizerniała, zesmutniała, oniemiała do reszty. Czuła, że oszukuje go, a zebrać się nie mogła na zerwanie słowa. Nazywała to zdradą, podłością, zwlekała z wyznaniem jak zbrodniarz. Myśl ta i wyrzuty toczyły ją jak robak, wstydziła się sama siebie, nikła w oczach, ale milczała, znosząc wizyty Głębockiego jak ciężką pokutę. Pani Tekla swą ciągłą obecnością odbierała jej resztę odwagi.

Smutne to były odwiedziny dla nieszczęśliwego – po każdej wizycie odjeżdżał bardziej ponury i zrozpaczony, przysięgając sobie, przy następnej wizycie albo zerwie, albo wymagać będzie oznaczenia terminu ślubu; po nocach nie spał – tłukł się jak Marek po piekle, po pustym domu, łamał ręce, rwał włosy, szalał.

Po paru dniach gniew opadał, porywała go miłość i tęsknota; jechał do Mariampola i nic nie mówił z tego, co przysiągł – bał się, że zła jego gwiazda zawiedzie go jak zwykle – bał się, że straci prawo pobytu pod dachem narzeczonej. Wolał znieść tortury, byleby na nią patrzeć.

Mijały tygodnie przerywane częstymi listami Wentzla; pisywał do babki, częściej do Jasia, ale chłopak nie dzielił się wiadomościami; mówił czasem siostrze krótko: „kłania się tobie” i czekał, że o co spyta, ale ona milczała, zadowalając się tym, co jej opowiadała pani Tekla.

Musimy dodać, że staruszka, choć pozornie rzucała niedbale otrzymaną kartkę, potem w sekrecie chowała ją skrzętnie do szufladki potajemnej w biurku, gdzie leżały jej relikwie: listy matki, dukat z Matką Boską – dar ślubny, jakieś stare kwiatki z grobów, kawałek świętego chleba, legia honorowa męża i mirtowa gałązka z wianka córki. Nie miała skrupułów, że te listy sprofanują święte pamiątki. Raz nawet, nałożywszy po długim namyśle okulary, odpisała swemu Prusakowi. Było tam wiele morałów, złych posądzeń, a potem zlecenie, by się szanował, nie nadwerężał, i po co ma czas tracić w złym towarzystwie Szwabów, lepiej, żeby wracał do Mariampola, gdzie mu będzie rada. Kończyła błogosławieństwem.

Ale on nie wracał, natomiast przysłał wiadomość, że pragnienie Jadzi spełnione.

Zwłoki Wacława Chrząstkowskiego wydobyto z ogólnej mogiły. Miał biedak swój grób tymczasowy na cmentarzu miejscowym, czekając aż go stamtąd zabiorą.

„Byłem sam przy tym smutnym obrzędzie – pisał do Jana – nie chciałem cię wzywać. Pojedziemy może tam kiedy razem we troje, jeśli mnie wziąć zechcecie za swego. Ludu zebrało się sporo i asystował pułk piechoty z okolicy. Pożegnano go wojskowymi honorami i długą, długą karabinową salwą. Rzuciłem mu garść ziemi, jak to u was w zwyczaju, a gdy się wszyscy rozeszli, zostałem sam jeden i zmówiłem pierwszy mój dobrowolny pacierz w życiu, prosząc tego bohatera, by mnie za brata uważał”.

Z listem tym przyszedł Jan do siostry wieczorem, gdy pani Tekla już się udała na spoczynek. Odczytali przez łzy poczciwe wyrazy i zaczęli wspominać brata, który, dużo starszy od nich, był im jak ojciec i opiekun.

Wentzel istotnie odgadł ich najgłębsze marzenie, dokonał trudnego zadania. Co go to musiało kosztować czasu i złota, ile protekcji musiał użyć i gdzie się nie starać.

– Zacna dusza! – szepnął Jan. – Nasz Wacio pewnie mu z nieba błogosławi! Jak my się odwdzięczymy za tyle delikatności i serca?

– Co zechce, uczynimy dla niego – odparła Jadzia.

– Ba, tylko że on teraz nic nie zechce i o nic nie poprosi. Wymusztrowałaś go doskonale. Zmarnieje z troski, a będzie milczał. Już to wy dobre jesteście. Nie darmo Cesia twoja serdeczna przyjaciółka. Znać na niej twoją naukę.

– A jednak byś jej na inną nie zamienił?

– Uchowaj Boże! Żebym milion miał do wyboru. Wy bo coś dajecie na miłość. Czary!

– Właśnie, nic nie dajemy nie w porę.

– Bo nie umiecie kochać. Te ceregiele diabła warte!

– To Cesia cię nie kocha?

– No, nie mówię tego. Czasem zdaje mi się, że tak, ale to bardzo rzadko. Biedna nasza dola! Ot i Wentzel! Szukał biedy, jak na złość samemu sobie. Miał kogo wybrać!

Jadzia nic nie odrzekła. Usiadła przy kominku i, zapatrzona w głownie, walczyła z wrodzoną skrytością.

Jan obejrzał się na nią, skrzywił się, i jak zawsze, gdy go trapił namysł, skubał swe jasne wąsiki, paląc w przerwach papierosa.

Na koniec z nagłą determinacją rzucił papierosa, wstał i zatrzymał się przed siostrą.

Serdeczne jego oczy prosiły ją o szczere wyznanie.

– Co ci jest, Jadziuniu? – zaczął. – Co cię trapi, żeś tak zmizerniała? No, wesoła nigdy nie bywałaś, ale przecie inna. Czy ty myślisz, że ja nie widzę twej troski? Oj, widzę, widzę od dawna. Co ci jest?

Pochylił się nad nią i, odgarniając ciemne włosy, pocałował w czoło, potem osunął się na krzesło obok i spytał całym sercem:

– Czy ty i mnie nie ufasz? Przeciem ci rad280, żebyś chciała, krew oddam. Czy ty mnie nie kochasz?

Podniosła ku niemu głębokie oczy z okropnym żalem i przygarnęła mu się do piersi, kryjąc twarz.

– Ja bym cię chciała spytać o coś, Jasiu – szepnęła.

– No, to powiedz, siostrzyczko.

– Kiedy bo ty wiesz. Odpowiedz bez pytania, bo mnie tak trudno.

– To dobrze. Jeżelibym, Jadziuniu, ja, kochając Cesię, był związany z inną słowem, to honor każe mi zerwać słowo, bo inaczej będę kłamcą, oszustem i krzywoprzysięzcą. To obowiązek człowieka, przykry, lecz konieczny.

Zamilkł i ona milczała. Po chwili prawie siłą podniósł jej spuszczoną głowę i zajrzał w twarz. Była bardzo blada, a na rzęsach jej błyszczały brylanty z łez.

– Zgadłem, Jadziu? – spytał z cicha.

Kiwnęła tylko głową.

– Czegóż ty płaczesz, dziecko? – perswadował, nagle urósłszy z ucznia na mentora. – Przecie ci serce zabiło! Chwała Bogu! Zobaczysz, jak to miło kochać! Nigdyś nie kochała pewnie?

– Nigdy – szepnęła niewyraźnie – oprócz ciebie i Wacia naszego.

– Dobrze, żeś dodała, bobym pomieszał osoby. Dlaczegoś przyjęła Głębockiego bez miłości?

– Kiedy ja nie wiedziałam, co to kochać.

– A teraz? No, wymówże to straszne słowo! – uśmiechnął się, odzyskując humor figlarza.

– Będzie dosyć raz je powiedzieć w życiu – szepnęła.

– Słusznie. Chociaż wątpię, czy nawet jemu wykrztusisz. No, ale to nie moja rzecz. Teraz oswobodź się od zmory Głębockiego. Wyznaj mu prawdę, nie oszukuj, a potem wszystko dobrze pójdzie. Może ci dopomóc?

– Nie. Powinnam sama odpokutować. Dodałeś mi otuchy. Dziękuję ci.

Ucałował ją serdecznie.

– A dla swata nie masz polecenia? – zażartował.

– Czego się śmiejesz? – rzekła z wyrzutem.

– Bom rad281. Marzyłem o tym. Teraześ282 dopiero kompletny twór boski; dostępna dla śmiertelników. No, przyznaj mi się przynajmniej, kiedy się to stało, to straszne słowo, dawno?

Wstała i zarumieniła się jak wiśnia.

– Nic nie powiem, boś kpiarz. Żałuję mej szczerości. Rozpaplesz po całym świecie.

– Słowo honoru ci daję, że ani pisnę, nawet przed Cesią; tylko napiszę do kogoś, by nie rozpaczał i nie sechł darmo.

– Jak mnie kochasz, to tego nie zrobisz! – zawołała żywo. – Wzywać kogo?… Może jeszcze się rozmyśli, zapomni; czekajmy.

– Jeśli on się rozmyśli, to ja się powieszę. Tak to łatwo was zapomnieć! Będziesz go miała, kiedy zechcesz. Cóż mam odpisać?

– Że jeżeli dba o nasze braterstwo i wdzięczność, to je posiada, i że go jak swego powitamy.

Na folwarku pogasły już ognie i rozlegały się tylko przeciągłe gwizdania nocnych stróżów, gdy Jan wracał do oficyny. Pomimo późnej pory siadł przy biurku i, choć nie lubił bawić się piórem, nie mógł się powstrzymać od podzielenia się z przyjacielem triumfem:

„Mój drogi Wacławie! Stał się cud. Zakwitł śnieg – pisał po swojemu, telegraficznym stylem. – Jesteś mi bratem, swatem, drużbą, a może wprędce czymś innym jeszcze. Mój ślub naznaczony na 25 maja; proszę cię, nie przyjedź za późno. Jakeśmy283 ci oboje wdzięczni za usługę zmarłemu, to ci faktami dowiedziemy. Czego żądasz, otrzymasz”.

List poszedł nazajutrz daleko na zachód, niosąc przeżytemu paniczowi większe rozradowanie niż hołdy pół świata. Zdawało mu się, gdy go czytał, że widzi nad sobą ciemne oczy Polki, mówiące mu bez słów: „jesteś dobry, dziękuję ci”…

A tymczasem w Mariampolu Jadzia była blada i rozdenerwowana, wzdrygała się na każdy ruch i turkot, przewidując wizytę Głębockiego. Cierpiała jej dusza, na myśl o tym przejściu i, nie dość na tym, czuła się w obowiązku wtajemniczenia w swe postanowienie pani Tekli. I to także nie mogło się odbyć bez burzy. Staruszka dreptała po gospodarstwie i była tak zajęta i poirytowana jakąś niedokładnością, że straszno było zbliżyć się do niej. Wyglądała jak przeładowana maszyna elektryczna. Pod wieczór, gdy minęła godzina przyjazdu konkurenta, Jadzi spadł ciężar z duszy – skupiła wszystkie siły do rozprawy z panią Teklą.

– Czy będziemy czytać, babciu? – spytała.

– Poczekaj, mam z tobą do pogadania. Chodź no, siadaj bliżej. Ot tak! Cóż ty sobie myślisz z Głębockim?

Jadzia oniemiała z podziwu. Pani Tekla miewała chyba jasnowidzenia.

262.miecz Damoklesa – tu: stale grożące niebezpieczeństwo; nawiązanie do opowieści o Damoklesie, dworzaninie króla Syrakuz Dionizjosa, który pochlebiając swemu władcy, nazwał go najszczęśliwszym z ludzi; w związku z tym król pozwolił mu wystąpić w swojej roli, spać w królewskim łożu i jeść przy królewskim stole, ale podczas uczty powiesił nad Damoklesem ostry miecz zawieszony na końskim włosie; Damokles zrozumiał w ten sposób, że los władcy nie jest godny zazdrości. [przypis edytorski]
263.nie ciekawam – skrócone od: nie jestem ciekawa. [przypis edytorski]
264.sumę, co by to kosztowało – dziś raczej: sumę, którą by to kosztowało. [przypis edytorski]
265.użyć na jaki (..) cel – dziś raczej: użyć na jakiś cel. [przypis edytorski]
266.może co pilnego – dziś raczej: może coś pilnego. [przypis edytorski]
267.jetzt ist's aus (niem.) – teraz wszystko skończone. [przypis edytorski]
268.misywa – pismo, odezwa, orędzie; szczególnie: pismo poselskie, dyplomatyczne, oficjalne oświadczenie; tu: w znaczeniu ironicznym. [przypis edytorski]
269.nie marzyć panu o swobodzie – zdanie eliptyczne; inaczej: nie sposób (nie można) panu marzyć o swobodzie. [przypis edytorski]
270.za powrotem (daw.) – po powrocie; kiedy wrócę. [przypis edytorski]
271.jakem (…) nie kochał – konstrukcja z przestawną końcówką czasownika; inaczej: jak nie kochałem. [przypis edytorski]
272.jaki drobiazg – dziś raczej: jakiś drobiazg. [przypis edytorski]
273.in folio (łac.) – książka w formacie arkusza złożonego na dwie części; tu: księga wielkich rozmiarów. [przypis edytorski]
274.Samson – tu: siłacz; nawiązanie do biblijnej postaci Samsona (Ks. Sędziów rozdz. 13–16), który wykazywał się nadludzką siłą, wspierając Izraelitów w walce z Filistynami: gołymi rękami zabił lwa, walcząc jedynie oślą szczęką, rozgromił nieprzyjacielską armię, a na koniec zburzył pogańską świątynię, wstrząsając jej kolumnami i grzebiąc w ten sposób tysiące Filistynów; był niezwyciężony, dopóki wskutek zdrady jego kochanki Dalili nie obcięto mu włosów. [przypis edytorski]
275.zgroza zabiła jej mowę – zgroza odjęła jej mowę. [przypis edytorski]
276.ozwać się – odezwać się. [przypis edytorski]
277.albom jej nie matka – skrócone od: albo (czyż) nie jestem jej matką. [przypis edytorski]
278.kiedym go (…) nie otworzył – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: kiedy go nie otworzyłem. [przypis edytorski]
279.żem mu (…) wdzięczna – skrócone od: że [jeste]m mu wdzięczna. [przypis edytorski]
280.przeciem ci rad – skrócone od: przecież jestem ci rad. [przypis edytorski]
281.bom rad – skrócone od: bo [jeste]m rad. [przypis edytorski]
282.teraześ – skrócone od: teraz [jest]eś. [przypis edytorski]
283.jakeśmy – skrócone od: jak [jest]eśmy. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают