Читать книгу: «Płomienie», страница 26

Шрифт:

XV. Ora et sempre624

Nieczajew nie utracił w lochach więziennego osamotnienia demonicznej siły, dającej mu władzę nad duszami. Podczas rozprawy sądowej sędziowie nie usłyszeli od niego nic prócz okrzyku:

– Niewolnikiem waszego tyrana już nie jestem. Nie uznaję was za sąd.

Skazano go na ciężkie roboty, rząd pogrzebał go w Petropawłowskiej Twierdzy, w Aleksiejewskim rawelinie625. Tu zjawił się u niego naczelnik Trzeciego Wydziału, generał Potapow, przyrzekając złagodzenie kary za zeznania i wskazówki co do ruchu rewolucyjnego. Nieczajew odpowiedział policzkiem. Przykuto go łańcuchem do ściany. Nie zdołało jednak i to złamać siły jego ducha i charakteru. Przykuty do muru w celi podobnej do grobu, odcięty od świata, przekonał on żołnierzy, że jest przedstawicielem jakiejś tajemnej potęgi, że boją się go nawet skrępowanego i unieruchomionego. Pozwolił zręcznie, splatając urywane pół słowa, domyślać się, że jest on w porozumieniu z prawym626 cesarzem Rosji, wielkim księciem Konstantym Mikołajewiczem627, że Aleksander II nie miał prawa do tronu, urodził się bowiem wtedy jeszcze, kiedy ojciec jego, Mikołaj I, był wielkim księciem – nie cesarzem. Umiał on uderzyć w więzieniu w żywą w duszy rosyjskiego chłopa strunę oczekiwania, w tkwiące w niej podejrzenia, że musi być nieprawdziwy, podstawiony, jeżeli życie jest takie, jakie jest.

Co do osoby Konstantego krążyły jakieś niejasne legendy. Wiadomość o jego liberalizmie, o jakichś pseudokonstytucyjnych projektach, rola jaką odgrywała jego żona przy oswobodzeniu włościan – wszystko to przedostawało się w formie głuchych pogłosek do ludu. Murawjew po zamachu Karakozowa dokładał starań, aby podejrzenia skierować ku osobie księcia. A sam Konstanty? Konstanty Mikołajewicz był stylowym partnerem carskiego dramatu: liberał ten i Hamlet w ciągu tureckiej wojny628 brał udział w różnych malwersacjach dostawowych. Rosyjski Hamlet spekulował na głodzie żołnierzy.

Straż Nieczajewa wierzyła, że pilniej od innych strzeżony więzień musi być istotnie kimś potężnym i groźnym. Podtrzymywało ją w tym mniemaniu wyzywająco śmiałe zachowanie się Nieczajewa i ten dziwny strach, który bezwiednie powstaje w duszach słabych i niskich w zetknięciu ze skrępowaną chociażby siłą. Sam fakt, że on generałów po twarzy bił, był poważnym czynnikiem w ugruntowaniu i utrwalaniu się legendy.

W tym czasie Nieczajew tak już władał częścią garnizonu twierdzy, że szedłem oto na schadzkę z nim w towarzystwie żołnierza. Przeszliśmy zwodzony most. Wiatr zwiał śnieg z rzeki i leżała ona teraz jak czarny, matowy kamień. Było mroczno na podwórzu fortecy. Żołnierz wymawiał jakieś hasła, coś porozumiewawczo szeptał i otwierały się przed nami jedne za drugimi ciężkie wrota, kraty. Szliśmy sklepionym, wijącym się korytarzem; miałem wrażenie, że idę przez katakumby629 i myśl szukała już tej krypty, w której spocznę. Wreszcie otworzył mi żołnierz jakieś drzwi.

W celi paliła się zakopcona, licha lampka kuchenna. Łańcuchy zgrzytnęły, kiedym wszedł. Pod ścianą spostrzegłem przede wszystkim parę oczu błyszczących jak węgle. Nie poznałem Nieczajewa. Przede mną siedział szkielet o płonącym spojrzeniu. Gdy zaczął mówić, zabrzmiał ten głos jak wspomnienie, chociaż mówił teraz ochrypłym, zdławionym szeptem. Nie poznał i on mnie zrazu. Z ciężkim i głębokim wzruszeniem zbliżałem się ku niemu. Gdym podszedł, spostrzegłem niemal z przerażeniem, że twarz Nieczajewa kurczy się i drga, że wstrząsa nim wstrzymywane łkanie. Nie widziałem nigdy rzeczy tak strasznej, jak ten dławiony w tej płomiennej piersi płacz. Nogi zatrzęsły się pode mną i głos drżał. Przez ciężkie, duszące łzy wyszeptałem:

– Przyjacielu, po tylu, tylu latach.

Nieczajew podniósł rękę ku mojej twarzy i zaczął gładzić nią skronie i czoło pieszczotliwie, przesunął dłoń po moich włosach, położył ręce na ramionach i trzymając je na nich, patrzył mi w oczy niemym, głębokim spojrzeniem. Nie mogłem mówić. Głowa gięła mi się do jego stóp i kolan. Nie przewidywałem, że tak strasznie zdoła jeszcze cokolwiek bądź mną wstrząsnąć. Nieczajew chwycił moje dłonie i uścisnął. Ręce miał rozpalone.

– Wytrwałeś, szlachcicu – rzekł. – Powiedziano mi twoje nazwisko, że ty przyjdziesz. Ucieszyłem się. Tyle lat, tyle lat nie widziałem człowieka.

Bezładnie, gorączkowo mówiłem mu, co dzieje się u nas. Nieczajew słuchał i prostował się, rósł.

– A gdyby – mówił – tak. On przecież tu przychodzi na nabożeństwo, ja tu mam żołnierzy pięćdziesięciu, sześćdziesięciu. W imię cesarza Konstantego aresztować każę, w loch cisnę, ot, w ten sam loch, niechaj słucha, jak tu śpiewa Newa, a tam armaty na miasto, na Pałac Zimowy. A wy tam: niech żyje Republika!

Nie chciałem go drażnić, nie mówiłem mu nic o zasadniczych niemożliwościach planu; powiedziałem więc, że plan Komitetu Wykonawczego daje większe gwarancje powodzenia i że zresztą pragniemy, aby on stąd jak najprędzej wyszedł.

– Czy oni o mnie pamiętają, czy istotnie pamiętają? – mówił Nieczajew. – Czy tylko tak na kształt relikwii mieć mnie chcą?

Mówiłem mu, że dzisiaj się rozumie jego rozpacz, rozpacz człowieka, który zbudził się sam pod pokładem tonącego statku, skuty z ludźmi nierozumiejącymi jego mocy, lękającymi się kapitana i bicza nawet wtedy, gdy już szli na dno. Pytał o ludzi, charaktery, usposobienia. Żelabow był tu już u niego.

– To jest człowiek – mówił – orzeł. Żelabow może wszystko.

Czas mijał. Omawialiśmy jeszcze plan ucieczki. Nieczajew miał wyprowadzić wraz z sobą Szyrajewa i kogo da się jeszcze. Myślałem o Michajłowie.

– Nie mogę uwierzyć, że stąd wyjdę. Nie wiem nawet, czy potrafię tam, pod jasnym słońcem, myśleć – mówił Nieczajew. – Tu, w tych kamieniach, w długie noce skupiała się, hartowała dusza zrastała ze swymi kamieniami i łańcuchami. Wiosną i latem szumi tam za ścianą pod oknem czarna woda. Tu się myśli inaczej. Tu ja mam prawo do wszystkiego. W noce długie myślałem, że wyjdę stąd w jaki słoneczny dzień, miasto będzie płonąć, bić będą w dzwony, po ulicach będą grzmieć topory i kosy. Newą popłyną trupy carów i bojarów. A ja wyjdę, dzwoniąc łańcuchami i moją kamienną jak grób myślą. Wyprowadzą mnie, będę widział pożar, huk, tłum zbrojny, krwawą zemstę. I takem zżył się już z tym, że ja tu żyję pod ziemią jak trup, który ma wstać w dniu sądu i skutą ręką strącić z tronu cara. Wiesz, jak nazywano w Grecji te bóstwa mściwe, te z wężami koło głowy i rąk, co wstawały i żądały zemsty i krwi.

– Erynie – przypomniałem.

– Tak – powiedział.

Biały carze, jasny carze, słysz, jak wicher dmie – czego marszczysz groźnie czoło, nie odstraszysz mnie: pod twym tronem zakopany, czekam mściciel trup – aż nastanie moja chwila – nie odstraszysz mnie. Biały carze, jasny carze, słysz, tryśnie ognia słup, słyszę, płacze w sercu trwoga: carze, lękasz się. Podziemiami krew płynie, łańcuchy brzęczą w myśli twojej, skute szeregi trupów, noc się zrywa, my wstaniem, mściciele, łańcuchami ciebie przygnieciem.

Ty nie wiesz, Miszuk, co to jest chęć pomsty, ile razy ja tu siedzę: myśli się w sobie skupią, rozpalą. Siedzę i słyszę jęk.

I nagle z sąsiedniej celi rozległ się straszliwy jęk zwierzęcy, bolesny, pełen strachu.

– Wariat – rzekł Nieczajew – trzeci rok słucham go tu. Pisałem do cara krwią własną, jak do was. List nie doszedł. Pisałem, aby szalonego wzięli. Ach, zemsty! zemsty! Serce się ścina, marzy. Budzę się w nocy i czuję w ręku nóż. Słyszę, jak miasto się burzy, płonie ogniami, w dzwony bije. Jak oni mogą tak żyć? Oni, ci i spokojni, syci niewolnicy. Żyć i śmiać się, jak mogą?… Żyją, kochają, płodzą, jasne myśli snują i żyją. A każda chwila płynie krwią. Siedzę tu i myślę: bij serce, bij serce, jak śmiertelny zegar znacz godziny, niech nadejdzie chwila swobody i odwetu. Zdaje mi się zawsze, że ja muszę jeszcze czegoś dożyć, zobaczyć muszę coś. Niepodobieństwo, abym ja tu tak umarł z zemstą w sercu niezaspokojoną, ja bym jeszcze w grobie się wił i palce gryzł. Daj mi rękę – powiedział w końcu – daj mi słowo, że tak jest.

– Co? – spytałem.

– Że on nie ujdzie.

Ścisnąłem mu rękę:

– Żelabow obliczył wszelkie szanse. Zdaje się, że niepodobna, aby uszedł.

Nieczajew milczał i nagle ciężko podniósł rękę skutą, przycisnął mnie do piersi.

– Za wszystko, za wszystko to – niech wam nie zadrży ręka, niech ja już tu zginę – niech to wiem. Ten dzień mi tylko dajcie.

Wariat za ścianą łkał, ryczał na głos:

– Hospody pomiłuj, hospody pomiłuj raba Aleksieja630.

– Za cesarzewicza Aleksieja631 się uważa – rzekł Nieczajew. – Tu kamienie wszystkie krwią płaczą. W tej celi siedział Rylejew632, potem Polak jakiś – to napis polski – przeczytasz może tu w kącie, koło okna, nade mną…

Wyryte były litery:

„Umiera tu szlachcic polski, co oddał krew, życie, a w grobie dopiero poznał, że ojczyzna to nie może być krzywda milionów. Pokoleniom, które przejdą, przekazuje chłopa polskiego i zemstę. Odrodzenie ludowe przez swobodę. Umieram sam, sczeznę na wieki, bo Bóg jest kłamstwem i na mogile prawdy chwałę swoją śpiewa. Krwawe ręce obalą ołtarze i trony. Polaku, jeśli będziesz tu, nie bądź szlachcicem. Nazwiska nie kładę, bo chcę umrzeć jako to, czym jestem: nagi nędzarz w obliczu śmierci i wieczystej krzywdy.

W roku 1865”.

Przeczytałem i przetłumaczyłem.

– Kości, kości, gdyby wstały – rzekł Nieczajew. – Jak bym umrzeć chciał w ten dzień, kiedy on padnie. Cicho patrząc w słońce, sam, gdziekolwiek bądź…

Trzeba było już iść. Jeszcze raz uścisnął mnie, poczułem, jak spływają łzy i po mojej twarzy. Przycisnąłem jego rękę do ust. Spojrzał na mnie dziwnym, niewypowiedzianym wzrokiem.

– Miszuk, co ty, Miszuk? – kończył szeptem: – Jeżeli możesz, wspominaj mnie czasem, ot, tak jak w tej chwili, z przyjaźnią… I ja byłem człowiekiem, Miszuk, nim stał się ze mnie upiór…

– Zobaczymy się – rzekłem – tu i tam.

Nieczajew wstrząsnął głową.

– O tym, coś przyrzekł, nie zapomnijcie. Wyście mi winni jego śmierć. Więcej nic.

Wyszedłem. Przez korytarze gnał mnie śmiech i krzyk wariata. Słyszałem głuche hasła, chrzęst zawiasów. Znalazłem się na mieście jak człowiek, który wraca spoza życia.

XVI. Orcio

Czy rozumiecie, dlaczego Orcio633, jedyny czysty duch ginącego świata w Nie-Boskiej Krasińskiego, jest ślepy? Bo w ginącym, przesilającym się świecie niewinnym się czuć można, tylko nie widząc. Człowiek nie może być widzem, on czuje się twórcą i bierze udział swym sumieniem w rozgrywających się przed nim losach ludzkich. Ci, którzy stali na uboczu w tym czasie, dość jednak blisko, aby rozumieć i widzieć – straszne przeżywali próby.

Mefistofeliczna maska, poza którą ukrywały się męskie serce i promienny umysł Szełgunowa634, odbijała wiernie męki i nadzieje najlepszych członków społeczeństwa. Uspieński przechorowywał każde nowe aresztowanie. Cała głębia bólu, przebytego przez niego w milczeniu, wybuchła dopiero wtedy, gdy choroba stargała arkan635 woli. O sobie Uspieński zaczął mówić, dopiero utraciwszy równowagę władz psychicznych. I choroba jego była piękna jak romantyczny poemat. Dusza jego rozszczepiła się na dwie walczące ze sobą jaźnie. Był on Gleb, jasny duch, sprzymierzeniec wszystkich świetlanych sił kierowanych przez rozum – i był Iwanycz, obcy i jednocześnie przez jakiś fatalizm skuty, zesczepiony razem z Glebem, niszczący wszelkie jego wysiłki, kalający same myśli jego, przedstawiciel „świńskiego pierwiastku”.

Myśl poety przez całe życie nie pozwalała sobie na zbytek zwrócenia się ku sobie, szukania siebie. Ona swoim rozranionym, zbolałym jestestwem mierzyła, wyczuwała grozę istnienia milionów. Któżeś ty jest, jasna myśli, abyś śmiała o sobie mówić? Oto zstępujemy tam, gdzie nie ma gwiazd ani słońca przyszłości, tam gdzie jest życie ciemne, codzienne: popróbuj czuć tu, poznawaj, rozumuj, zgłębiaj.

Uspieński całe życie niósł krwawą służbę. Poezja była dla niego istotnie widzeniem życia – życiem, które samo siebie widzi. Darowywał on siłę wzroku najmroczniejszym, myśl jego zstępowała w najbardziej skołatane, bezsilne głowy, wyrazić umiejące swą niedolę i niemoc zaledwie urywkowym bełkotaniem, pozbawionymi związku słowami. Nie oglądał się wcale na to, co sam on czuje przy tym, i miarę przebytych cierpień poznał dopiero w ostatecznym rozstroju.

Nie rozumiem, kiedy myślę o życiu dziś, jak może ono wytwarzać poetów, jak mogą oni znosić widok życia. To piekło może trwać jedynie w ciemności i głuszy. Kto zdoła znieść nieustanny trzask kości, śmiertelne jęki serc konających, krzyk myśli zalewanej przez czarne wody zguby? Pomyśleć, że mówił o sobie „ja” każdy z tych ginących, ożywić znowu myślą czyngis-chanową piramidę czaszek, zrozumieć, że zdrowie, spokój, szczęście są wyjątkiem i że my bierzemy udział w tym nieustannym mordowaniu ludzi, i znosić to wszystko jest niepodobieństwem. Ludzie mieszkający w młynach nie słyszą podobno wreszcie wcale – turkotu i huku jego kół. I my nie słyszymy druzgotania nieustannego istnień, chlupotu krwi, przelewającej się poprzez szprychy i koła. Szalonym pędem mknie pojazd szczęśliwych, rozumnych, otaczają ich tumany kurzu, nie widzą, nie słyszą nic. Nie widzą krwawych bruzd, jakie zostawia za sobą ich pościg, nie słyszą krzyku rozpaczy i straszniejszego niż wszystkie jęki – milczenia, które rozpościera się, gdy serce ludzkie oswoi się z beznadziejnością. Jęk niedoli nie może być tak straszny, jak milczenie ginących.

Widziałem wieś zamęczoną przez głód. Jechałem pomiędzy dwoma szeregami chat. Od czasu do czasu wychylała się jakaś sczerniała głowa o szklistych oczach. Najczęściej nie wyciągano nawet ręki, nie żebrano. Trwało to już długo. Legło na duszach jakieś oschłe szaleństwo. Na rogu uliczki stał człowiek bosy, z gołą głową, choć ją paliło słońce, na szyi miał łańcuch, z końców którego zwisały dwa żelazne ciężary. Ubrany był w jakąś świtę636, otwartą na piersi, widać było, że spod kolczastego pasa, który ściśnięty miał na biodrach, ściekała krew. Podałem mu jakiś pieniądz. Spojrzał na mnie, rzucił pieniądz na ziemię. Po chwili zaczął go zagrzebywać nogą i laską o żelaznym okuciu.

– Co robisz? – spytałem.

– Zaorać trzeba złe. Pieniądz złe, chleb złe. Co pozwala żyć, złe. Czekam tu drugi dzień i co wieczór idę przez wieś, i wołam wielkim głosem: Posłała mnie Najświętsza Trójca. Bóg wtedy zmarł na kamiennej górze. I człowiek nie powinien żyć. Trzeba wsie spalić, siebie spalić, ogień uderzy w niebo, spali gwiazdy.

Był wtedy ulgą dla mnie ten obłąkany po trupim milczeniu chat. Trupy w nich dopiero miały być jutro, pojutrze, a już można było zrozumieć, jak straszne jest, że taka olbrzymia, przytłaczająca większość przyjmuje życie i milczy. Jak może znieść to poeta? On, który widzi i słyszy sercem. Czy jest doprawdy rzeczą pewną, że istnieli kiedykolwiek poeci; myślę, że najwięksi z nich milkli, zanim zdołali wyrzec słowo. Człowiek jest jeszcze dziś zbyt nieszczęśliwą istotą, aby mógł być na wskroś myślą.

– Myśmy otworzyli wtedy przed wzrokiem społeczeństwa rosyjskiego piekło ziemi. Myśl musiała ujrzeć, jak ludzie giną, walcząc z krzywdą, w której każdy bierze udział.

Tołstoj637 nie mógł znieść tego widoku i złamał się: nie należy walczyć ze złem. Narodowolcy nazbyt silnie ciążyli na ludzkim sumieniu: oni winni, dlaczego piszą krwią własną płomienne oskarżenie, wezwania, wobec których drżą trwożliwe dusze. Nie walczyć ze złem, bo wy nie zmożecie potwora – a my nie możemy już dłużej patrzeć na waszą zgubę.

Europa do dziś dnia uważa Tołstoja za jakiś szczyt rosyjskiej myśli moralnej. Nie zna się Czernyszewskiego, milczy o Michajłowskim, milczy o Żelabowie, Perowskiej, Myszkinie, Łopatinie, o setkach i tysiącach innych. Tołstoj! Tołstoj! Tak się pisze historia.

W tym zaś czasie tak nieustannie wyrywano kogoś z naszych szeregów, miasto tak było pełne strasznych wieści, że niepodobieństwem638 było nie widzieć życia w całej jego grozie. Wszystkie pojęcia ludzkie zostały wystawione na próbę. W tym czasie trudno było przeprowadzić granice, gdzie kończy się bierność, a gdzie zaczyna się wspólnictwo z przelewającą najszlachetniejszą krew ludzką, depczącą myśl, sumienie i prawo – siłą. Trzeba było dużej naiwności, ślepoty lub obłudy, aby mówić o wartości moralnej, moralnych podstawach ładu, trzymającego się tylko szubienicami. Za co ginęli ci ludzie? Społeczeństwo znało ich myśli, wiedziało, że nie zdoła ich odeprzeć, wiedziało, że nie może im przeciwstawić żadnych innych, czuło się ono samo zniewolone wewnętrznie widzieć, uznawać ich prawdę. Czuło, że głos, który rozlega się w milczeniu niewoli i trwogi, woła jak sumienie własne. I jednocześnie wiedziało, że nie może, nie zdoła nic innego dać tej uznawanej prawdzie prócz więzienia i szubienicy.

Nowoczesne społeczeństwa dlatego wytwarzają w sobie atmosferę tak przeraźliwie zgniłą, iż niepodobna w niej żyć, nie wątpiąc o człowieku, że są nieustannym judaszowym zaprzedaniem. Wiedzą ludzie dobrze, że niegodni są istnienia, wiedzą, że życie, jakie stwarzają, to ciężki koszmar bez godności i szczęścia, i jednocześnie nie są w stanie wyzwolić się spod jego władzy. Własna niemoc, o wzgardę dopominająca się nicość – ciążą jako przeznaczenie. I jednocześnie coraz jawniejszą jest rzeczą, że ten świat, którego nikt nie szanuje, nikt nie czci, do którego nikt nie jest przywiązany, trzyma się tylko na sile i przemocy. Myśl jasna i sumienna czuła grożące tu niebezpieczeństwo, groźba – to nieprzyjaciel. A jednocześnie nie ma już wiary w ochraniany, utrzymywany za cenę krwi porządek.

W inteligentnych domach petersburskich tego czasu widziało się wtedy śmierdzącą obłudę. Ludzie jakby uniewinniali się przed sobą wzajemnie, wzajemnie usiłowali sobie dowieść, że mają rację, że trzyma ich w obrębie sytej niewoli nie tchórzostwo i słabość, lecz poczucie zasad. Chodzili, nadymając się przed sobą, ci Sieyèsowie639 petersburscy, mający za jedyną odpowiedź: j'ai vecu640. I dowieść usiłowali sobie, że mają prawo ochraniać, ocalać to swoje jedyne życie. Trzeba przecież było być po którejś stronie. Oni czekali. Czekali, chociaż wiedzieli, że to sumienie ich własne, dusza ich własna walczy, ginie za nich, chcąc wydrzeć ich hańbie i niewoli. Czekali, aż zwycięży. Tak zakłamał się nowoczesny człowiek, że swobodę nawet własną osiągnąć może jedynie kosztem zdrady.

Widzieliśmy to jasno, widzieliśmy, że liberalna opinia, która potajemnie usiłuje wmówić w siebie, że to ona tryumfuje, gdy przemoc drży pod naszymi ciosami, szczuć nas będzie, ujadać za nami jak sfora psów, że ciała nasze będzie szarpać mściwym zębem hańby, pozostawionej już na wieki z samą sobą. Lokaje własnego tchórzostwa przesłaniali swoją nędzę sami przed sobą całymi bastionami rozumowań. Moralność, nienawiść gwałtu, w jakiejkolwiek bądź formie występuje on – wszystko to służyć miało za usprawiedliwienie. Jak gdyby tu jeszcze mogło być coś do ocalenia.

Nowoczesna ludzkość kulturalna powinna pamiętać, że żyje na podstawie prawa, które jest nieustannym morderstwem, na olbrzymiej większości wykonywanym. Póki żyjemy w takich warunkach prawnych, że istnienie kulturalnej mniejszości możliwe jest tylko na podstawie nędzy, ciemnoty, śmierci i zguby mas, wszelkie frazesy etyczne, wszelkie deklaracje o współczuciu spływać będą jak woda, która nie jest w stanie zmyć tej krwi, jaką pisane są kodeksy. Prawo istniejące jest naszym istotnym czynem, a prawo to jest mordem. Palcem nie ruszając, nic nie czyniąc, żyjąc tylko w obrębie istniejących stosunków, przelewamy nieustannie, nieustannie wdeptujemy w ziemię krew ludzką.

Było nam tak trudno spotykać się, że musiałem być w tym czasie na balu, prawdziwym świetnym balu, z frakami, balowymi kostiumami, aby zobaczyć się z Wierą Kochanowicz. Przyszedłem późno, chcąc zabawić tu jak najkrócej. Stałem oparty o jakąś kolumnę, doznawałem zawrotu głowy, usiłując objąć wszystkie cisnące się w myśli i sercu przeciwieństwa. Śmiech tu był i wesołość. Piękne, smukłe postacie kobiece omijały mnie w wirze tańca. Muzyka tylko tu rządziła. Nic prócz rozśpiewanej duszy. Ona wprawiała w ruch te piękne ramiona, jej rytmem pulsowały serca. Co chwila wzrok mój spotykał w tłumie czyjeś spojrzenie. Oczy były roziskrzone radością, szczęściem, nie chciało się wierzyć, że jest możliwe, że istnieje ten świat, który może i śmie się bawić, podczas gdy podziemiami płynie krew. Myślałem, jak patrzyłby Nieczajew ze swego podziemia na to święto szczęścia i radości.

Błądząc po sali, napotkałem parę oczu wpatrzonych w tańczących z takim wyrazem przerażenia i bólu, że mimo woli zatrzymałem na nich spojrzenie. Spojrzenia nasze spotkały się, coś jakby pytanie przemknęło w bolesnych oczach, blada twarz nagle uśmiechnęła się – poznałem ją teraz. Był to poeta Wołzski, poznałem go gdzieś na jakiejś wieczorynce literackiej. Lubiłem niezmiernie jego utwory: smutne jak muzyka słuchana przez umierającego i jak śmierć wśród kwiatów i słońca lub z pamięcią o nich w szpitalu. Czuło się w nim duszę znękaną i zbolałą, kaleczoną przez wszystko, spragnioną światła i szczęścia, których nie znała nigdy. Wołzski podszedł do mnie, spostrzegłem, że ma twarz bledszą niż zwykle, wargi spieczone. Usiedliśmy w jakimś kątku.

– Co to jest? – pytał Wołzski, wskazując wzrokiem salę. – Zrozumieć trudno. Wiem, że to jest codzienne i powszednie, że dziwić się temu nie wypada, nie można – ale co to jest? Jak to zrozumieć i pojąć? Hamlet dziwił się matki weselu na dworze w Elsynorze641. My się nie dziwimy nawet z kielichem w ręku, w kwiatach, przy dźwięku muzyki, brodzimy w krwi i nikt nie widzi, nikt nie czuje, że to, co się dzieje – jest straszne. Wie pan – mówił – wczoraj byłem u Loris-Melikowa642, właściwie dziś nad ranem, ale przechodziłem przed jego domem prawie całą noc. Myślałem, że znajdę słowa, że przecież znajdę jakiś ton, że on poczuje, zrozumie. Mirski643 – skazany na śmierć. Myślałem, że mu powiem, co to jest śmierć człowieka. Chodziłem i myślałem, co to jest śmierć człowieka. To jest nieprawdopodobne. Wszystko gaśnie, ginie. Wszystko to słoneczne, barwne, pachnące, kwiaty, pocałunki, szczęście, morze, zieleń, ginie – nagle nic. Świat był, świat runął nagle w nicość. Co to jest, jak to może być? Jak może być to, aby człowiek obmyślił śmierć człowieka, ja nie rozumiem, nie rozumiem nic. Jakieś nieporozumienie jest we wszystkim. I ktoś przecie musi dać początek. Ktoś musi wskrzesić dobroć. Myślałem, że powiem mu coś niezwykłego, i czułem to. Nie powiedziałem nic. Był bardzo uprzejmy, chłodny i spokojny, jak gdyby rozumiał i nie dziwił się niczemu. Co może być tak silne, że zrywa wszystkie węzły pomiędzy ludźmi? I czy w nas, czy teraz istnieje jakiś związek, istnieje jaka wspólność? A najstraszniejsze, że tak się ludzie spychają wzajemnie w śmierć, nie widząc i nie wiedząc, jak gdyby nie rozumiejąc, że to na zawsze, że to naprawdę. Myślę, myślę i czasami wydaje mi się, że to ja tylko nie zrozumiałem czegoś – ot, zostałem z jakimiś dziecinnymi, sielankowymi mrzonkami, a życie – to właśnie to: zabijać, zabijać, zabijać. I czy nie? Czy my nie zabijamy i samych siebie? Cóż jest praca, gorączka twórcza, wszystko? Nieustanne samobójstwo. A więc tak trzeba. Coś dziwnego gna nas, my myślimy, że należymy do siebie, a nad nami świszcze bat, ktoś pędzi, gna przez śnieżne pola wśród nocy. Więc życie – to nigdy nie jest moje życie, zdaje mi się tylko, że ja jestem. A jest coś, co mi je odbiera, mnie i każdemu. I co to jest? Ja patrzyłem w oczy tamtego człowieka, który śmie wymówić słowo śmierć, i szukałem odpowiedzi. On ma tylko odwagę zabijać. Skąd ma ją on, skąd ma męstwo człowiek, aby zabijać innego, i tak chłodno, spokojnie, bez niebezpieczeństwa dla siebie zabijać?

Któż jest winien ostatecznie?

Wszyscy. My wszyscy, trzymający w ręku władzę, prawo, naukę, myśl ludzkości i nie umiejący wytworzyć z tego nic prócz nędzy. My wszyscy jesteśmy winni, dlatego nie mamy prawa się usuwać i wybierać dróg, które nam dogadzają. Trzeba iść, gdzie każe prawda i choćby przez ich i naszą śmierć.

A potem? – pytał Wołzski. – Powstaną nowe pokolenia, nowe walki. Ludzie będą ginęli w krwawym mroku, póki nie zdołają go przemóc. To trudno określić – a tak jest. Nie wolno się uchylać od spełnienia swojego czynu. Swojego właśnie. Będą szczęśliwe pokolenia, którym da historia czyny jaśniejsze, czyny szczęścia i światła, niezamroczone przez niczyją krew. Ale to będzie ich czyn. My tu stoimy i musimy przeżyć siebie, własną duszę, myśl. Jeżeli nie można przeżyć myśli swej, nie wołając, nie ściągając śmierci na ziemię – takie jest już położenie historyczne. Historia nie ceni człowieka. Gubi go i w nicość spycha dla niczego. Śmierć nie stanowi dla niej przerwy ani przeszkody. Nie dostrzega ona jej nawet. Większość ludzi ginie, nie wiedząc po co. Dlaczego na przykład umierają i umierają w tej chwili ci wszyscy tańczący, weselący się ludzie. Przecież ona nie wróci, ta na wieki zatracona obecna chwila ich niepowracającego życia. I tak, jedną za drugą, stracą oni wszystkie chwile, godziny, dnie, całe życie. Umierają i giną na wieki nie wiedząc, po co żyli. Świece płonęły na wichrze, świece wiatr strawił. Spłonęły i wiatr dmie te same puste, niezrozumiałe skargi, płacze, przekleństwa. Śmierć nie jest straszna; śmierć bezpłodna, śmierć nie tworząca nic prócz nowej warstwy, nowego pokładu martwego kamienia i mroku grzebiącego żywe społeczeństwo, to jest jedyna groza. My tu w tej chwili siedzimy i w ten lub inny sposób wpływamy na życie ludzi, których nie znamy, przyczyniamy się do tego, że ich życie przeminie marne, puste, bez treści, oni przezywani są przez nas i przezywają nas, i gdzie winowajca? Coś nieznanego trawi żywoty ludzkie i pozostaje wiecznie nieme jak wicher nad czarną, zwęgloną pustynią. I to coś, ten los, my wszyscy tworzymy, on nie jest niezależny od nas. Nieustannie każdy zabija siebie i jest zabijany. Nieustannie. I to przecież jest historia. Trzymamy miliony w ciemnocie, aby na ich nędzy, jak na mierzwie, wybudować myśl. Myśl dojrzała dopomina się o władzę, chce żyć, wskazują jej, że żyć nie może, bo miliony są ciemne. Ona zabiła ich życie, one teraz zabijają ją samą swym ciężarem.

Rozumiałem, o co chodzi Wołzskiemu. Szukał on tej samej odpowiedzi u mnie, jakiej nie znalazł u Loris-Melikowa. Przypomniał mi się stryj Seweryn i to, co mówił on o strasznym położeniu człowieka, który nie jest w stanie na swym stanowisku, jakie zajmuje, postępować po ludzku. Przypomniało mi się także to, co mówił on, że obecnie wszyscy dążą do zakreślenia takich granic, poza którymi wolno im już przestać liczyć się z człowiekiem i obowiązkiem. Dla jednych wolno nie być człowiekiem wobec zbrodniarza i w złodzieju lub w zabójcy nie widzieć już człowieka, dla innych obowiązkiem się stało przestawać czuć po ludzku, gdy idzie o cesarza rosyjskiego. Gdzieś zawsze kończy się wspólnota w myśli i dążeniu. Rozum bankrutuje, pozostaje, jako ostatnia racja, chłodna, nieprzemożona logika topora. A jednocześnie czułem, że nie mógłbym się zatrzymać na żadnym stanowisku tego rodzaju, że pogardzałbym sobą wewnętrznie, gdybym dziś zeszedł z zajmowanego posterunku. Było więc we mnie jakieś prawo. Myśl usiłowała je ująć. Wymykało się jej zawsze coś ostatniego, jak światło księżyca na czarnej, drżącej powierzchni wody. Męczyło mnie to w tej chwili. Muzyka grała, otaczała nas wrzawa, ciężki, odurzający zapach tłumu, krzyżowały się ponad naszymi głowami uśmiechy i spojrzenia. Ja czułem na sobie rozpalony wzrok Wołzskiego i myślałem, że muszę przecież coś odpowiedzieć temu sercu uciskanemu przez świętą bojaźń o przyszłość, o czystość, o prawdę wewnętrzną człowieka. Mówiłem ciężko i z trudem:

– Są położenia, gdy wina jest wszędzie. Rozłożyła się na wszystkie głowy, ciąży na wszystkich ramionach, gdy żywi czują, że nie wydołają, że nie są w stanie zrozumieć, gdzie jest źródło krzywdy. Czują, że muszą dźwignąć, a nie mogą, że prawda wyszła już poza nich, że przeszkadzają jej ziszczeniu, że wymyka się im ona wtedy…

– Wtedy? – spytał Wołzski.

– Wtedy trzeba, aby zginęli wszyscy. Trzeba, aby nie lękali się zginąć. Nie wiem, wydaje mi się, że nie wolno usuwać się. Znika różnica między tym, kto daje i bierze śmierć. Znika różnica pomiędzy ręką, która uderza, i sercem, w które godzi kindżał644.

– Nie rozumiem – rzekł Wołzski – cóż może śmierć?

– Nie przez siebie samą. Ale jest tak. Woła straszliwym głosem krzywda, woła cała krwawiąca olbrzymia masa ludzka: ocal mnie. I czuje się to i widzi. I nie może się dźwignąć. Wciąż się jest przeszkodą. Nie wolno żyć, depcząc po krwi. Już nie wolno rozumować, a raczej – nie pomoże. Niepodobna myśleć o czystym, swobodnym, nieobryzganym krwią życiu. Orestes645 nie wybierał losu. A to nawet nie to. Bo to nie zemsta. Biada tym, co żyją, a nie umieją stworzyć prawa. Muszą zginąć. Pod oknami tego domu stoją karety i czekają stangreci, lokaje na mrozie. I przemija tak niepowrotnie ich życie. Czekają, aż tu się skończą bawić, i nieustannie zbliża się do nich śmierć, która ich strąci w nicość. Czas ich ginie na wieki i nic nie pozostanie: ot, spada po prostu mętna i zimna fala w pustkę. Tu muzyka i taniec. Przed czym uciekają ci ludzie, co gonią, czas ich ściga, widmo ślepe i wystygłe. Zdaje im się, że już uszli, wyrwali mu się. Własnego życia tylko kilka godzin znów samym sobie wydarli, strącili w jałową pustkę. Muzyka gra, a właściwie tu i tam to jedno, dmie śmierć, wieje wicher, porywa zmarzłe listowie.

– Czy pan wierzy – mówił powoli Wołzski – że ludzie zawładną losem, że uczynią celowym stwarzaniem to nieustanne umieranie, uczynią śmierć życiem, że będzie ona posłuszna ich woli i wywodzić będzie z mrącej piersi tylko ich myśl, ich duszę? Czy pan wierzy, że czas będzie miał serce i sumienie?

Z rozpaczliwą wiarą, która mnie przywaliła jak kamień w pamiętną noc nad trupem Adasia, z wiarą, która stoi już jakby na mogile, na drżącym sercu, odpowiedziałem:

– Tak.

I padło to słowo tak dziwnie w tej chwili, jakby zawierało w sobie nieskończenie wiele myśli niedopowiedzianych.

– Ja nie mogę, nie mogę uwierzyć myślą – mówił Wołzski – muszę widzieć myśl. Muszę mieć tę chwilę w sercu. O Boże, czy nigdy, czy człowiek nigdy nie będzie swój własny? Dobrze pan powiedział, kradnie coś nieustannie człowiekowi człowieka. Mam wrażenie, żem się zaplątał w jakiś obcy sen, z którego się nie mogę przebudzić. Czuję, że się muszę przebudzić, muszę poznać prawdę jasnym, trzeźwym wzrokiem, ująć życie. A snują się obce, obmierzłe obrazy. I tak przeminę w tym cudzym, potwornym śnie. My nic nie znamy, same kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Myślę, że ja właśnie jeden winien, że powinienem krzyknąć z głębi serca i zbudzić wszystkich, bluznąć im wszystkim krwią w oczy, aby stanęli. Ach, ta muzyka.

624.Ora et sempre (wł.) – teraz i zawsze. [przypis edytorski]
625.rawelin – element fortyfikacji w kształcie półksiężyca lub trójkąta wznoszony przed linią obronną twierdzy. [przypis edytorski]
626.prawy – tu: prawowity. [przypis edytorski]
627.wielki książę Konstanty Mikołajewicz (1827–1892) – drugi syn Mikołaja I, generał i namiestnik Królestwa Polskiego, prezes Rady Stanu Królestwa Kongresowego, admirał floty. [przypis edytorski]
628.wojna rosyjsko-turecka (1877–1878) – Rosja poparła słowiańskie powstania narodowowyzwoleńcze na Bałkanach i chcąc odzyskać tereny utracone w wyniku wojny krymskiej oraz wzmocnić swoją pozycję w regionie, wypowiedziała Turcji wojnę. Stojąc na czele koalicji Rumunii, Serbii i Czarnogóry oraz ochotniczych oddziałów bułgarskich, toczyła walki z Turcją na Bałkanach i na Kaukazie. Wojna zakończyła się zwycięstwem Rosji i pokojem w San Stefano, na mocy którego powstało księstwo Bułgarii, zaś Rosja, Rumunia, Serbia i Czarnogóra powiększyły swoje terytoria kosztem Turcji. [przypis edytorski]
629.katakumby – system połączonych ze sobą podziemnych korytarzy z wnękami lub komorami grobowymi, pełniący funkcję cmentarza. [przypis edytorski]
630.Hospody pomiłuj, hospody pomiłuj raba Aleksieja (rus.) – Panie, zmiłuj się, panie zmiłuj się nad sługą Aleksiejem. [przypis edytorski]
631.cesarzewicz Aleksiej – zapewne mowa o Aleksym Piotrowiczu Romanowie (1690–1718), pierworodnym synu Piotra I, który za bunt przeciw ojcu po krótkim pobycie za granicą, gdzie się schronił, został uwięziony, torturowany i zmarł w niejasnych okolicznościach w Twierdzy Pietropawłowskiej. [przypis edytorski]
632.Rylejew, Kondratij Fiodorowicz (1795–1826) – poeta rosyjski, przyjaciel Mickiewicza, jeden z organizatorów i przywódców powstania dekabrystów, stracony w Twierdzy Pietropawłowskiej. [przypis edytorski]
633.Orcio – bohater drugoplanowy z Nie-Boskiej komedii Zygmunta Krasińskiego. [przypis edytorski]
634.Szełgunow, Nikołaj Wasiljewicz (1824–1891) – ros. publicysta, demokrata; publikował w gazetach „Russkoje słowo”, „Sowriemiennik”, „Wiek”; razem z Michajłowem napisał proklamację Do młodego pokolenia. [przypis edytorski]
635.arkan – sznur zakończony pętlą, służący do chwytania zwierząt. [przypis edytorski]
636.świta a. świtka – ubranie wierzchnie chłopów; siermięga. [przypis edytorski]
637.Tołstoj, Lew (1828–1910) – rosyjski prozaik i dramaturg, myśliciel, krytyk literacki i publicysta; przedstawiciel realizmu, łączył wnikliwą obserwację z własnymi poglądami na rzeczywistość, głosił doktrynę „niesprzeciwiania się złu przemocą”, potrzebę odnowienia moralnego i powrotu do natury; autor m.in. dzieł: Wojna i pokój, Anna Karenina, Sonata Kreutzerowska, Żywy trup; jego utwory wywarły duży wpływ na literaturę światową i rozwój myśli moralnej jego epoki. [przypis edytorski]
638.niepodobieństwo – rzecz nieprawdopodobna, niemożliwa. [przypis edytorski]
639.Sieyès, Emmanuel Joseph (1748–1836) – francuski ksiądz i polityk, rzecznik praw stanu trzeciego, którego był reprezentantem; jego broszura pt. Czym jest stan trzeci? stała się manifestem rewolucji francuskiej, przyczyniła się do przekształcenia Stanów Generalnych w Zgromadzenie Narodowe w czerwcu 1789; głosował za ścięciem króla, był członkiem Dyrektoriatu, po przewrocie Bonapartego 18 brumaire'a mianowany na marionetkowe stanowisko drugiego konsula, wkrótce zrezygnował; po 1800 odsunięty od władzy. [przypis edytorski]
640.j'ai vecu (fr.) – przeżyłem. [przypis edytorski]
641.Elsynor – zamek królewski w Danii, w którym rozgrywa się akcja tragedii Szekspira Hamlet; Hamlet dziwił się matki weselu: zrozpaczony po śmierci ojca Hamlet był zgorszony zachowaniem matki, która wyszła za mąż za jego stryja niedługo po śmierci poprzedniego męża. [przypis edytorski]
642.Loris-Melikow, Michaił Tariełowicz (1824–1888) – rosyjski generał i polityk pochodzenia ormiańskiego; w lutym 1880 mianowany przewodniczącym Najwyższej Komisji Zarządzającej do Spraw Zachowania Ładu Państwowego, po jej zlikwidowaniu w sierpniu 1880 został ministrem spraw wewnętrznych (do 1881); zaproponował Aleksandrowi II projekt reform politycznych (konstytucja Lorisa-Melikowa), który nie został zrealizowany z powodu śmierci cara w zamachu. [przypis edytorski]
643.Mirski, Lew (1859–1920) – terrorysta z polskiej rodziny szlacheckiej z Ukrainy, sprawca nieudanego zamachu na szefa żandarmerii, gen. Drentelna (13 III 1879), 17 listopada skazany na śmierć; 2 dni później w drodze łaski wyrok zamieniono na dożywotnie ciężkie roboty. [przypis edytorski]
644.kindżał – rodzaj długiego noża stosowanego jako broń: o obosiecznej głowni, z rękojeścią bez jelca (tj. części osłaniającej dłoń i oddzielającej głownię od rękojeści), często zakrzywiony; w armii rosyjskiej wchodził w skład uzbrojenia oddziałów kozackich. [przypis edytorski]
645.Orestes (mit. gr.) – królewicz mykeński, syn Agamemnona i Klitajmestry, który zgodnie z nakazem Apolla pomścił swojego ojca, zabijając jego morderców: własną matkę i jej kochanka. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
650 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают