Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 4

Шрифт:

VI

Barometr Chrząstkowskiego mówił prawdę. Dzień wszedł jasny i pogodny. O świcie dzwon, wzywający do roboty czeladź, zbudził młodych i ludzi. Jan wstał zaraz, ubrał się i wyszedł do gospodarstwa. Wentzel założył ręce pod głowę i medytował nad swoim położeniem.

Minęła godzina czy dwie, gdy nagle rozwarły się z łoskotem drzwi i wpadł Chrząstkowski.

– Czy pan wie, co się stało? – zapytał.

– Skądże?

– Babka mnie wyłajała.

– Tak rano? Za co?

– Za to, żem pana puścił w noc i w deszcz.

– Przecież jestem!

– Ba, alboż mi dała przyjść do słowa?! Napadła z góry: jesteś źle wychowany! Niemcy cię nauczyli grubiaństwa i niegrzeczności! Taki deszcz, noc ciemna, choć oko wykol, i ty wypędzasz gościa na złamanie karku! Jaki ty Polak! Jaki ty gospodarz! Jaki ty chrześcijanin! Śpiewaka pewnie zatrzymałeś w izbie, a człowieka wyprawiasz z domu.

– No, aleś się pan wreszcie usprawiedliwił?

– Jakoś, z wielkim trudem. Co dała, to wziąłem.

– I cóż powiedziała potem?

– Nic, pokazała mi plecy i zaczęła gderać na kogoś innego. Czy pan ma ochotę na drugą wizytę?

– Jeżeli to możliwe, bardzo.

– Ano, to ja pójdę po radę do Jadzi. Niech panu wstęp ułatwi.

– Czy pańska siostra wszechmogąca u staruszki?

– O, Jadzia! Ona, choć zawsze milczy i nawet oczu nie podnosi, z ludźmi co chce robi.

– I z panem.

– I ze mną, wyznaję. Taki u nas zwyczaj. Kobieta zawsze przewodzi: nie matka, to siostra; nie siostra, to żona. Dlatego to one takie harde i nieprzystępne: czują swą siłę. I ja sam nie przeczę, że siostra rozumniejsza ode mnie. Czemuż mam jej nie słuchać?

– Dziwni z was ludzie! Żeby mi przyszło do głowy słuchać rad której z mych znajomych, tobym po tygodniu dostał się do bonifratrów116. Co prawda, nasze damy wolą być prowadzone i kochane. To wygodniejsze.

– Nie mów pan tego pani Tekli.

– Ani pańskiej siostrze?

– O, Jadzia nie należy do zapalonych, wyznaje swobodę zdań117; ale babunia zmyłaby panu głowę.

– Dziękuję. Obejdę się bez tego zaszczytu. Losy zgodnego porozumienia składam w pana łaskawe ręce. Pragnę odjechać stąd w spokoju.

Jan wyszedł, a hrabia spiesznie się ubrał i czekał rezultatu układów pokojowych.

Szły widocznie z wielką trudnością.

Nareszcie zjawił się Jan.

– Gotowe. Babka czeka na pana.

Gdy wychodzili na dziedziniec, wysypała się naprzeciw nich gromadka dzieci z książkami w ręku.

Za nimi z bocznego ganku oficyny wyszła siostra Jana, z łagodnym uśmiechem na ustach tłumacząc coś dwom małym dziewczątkom, pucołowatym, jasnowłosym, w schludnych wełnianych sukienkach. Dzieciaki, zadarłszy główki jak pisklęta, słuchały uważnie młodej opiekunki, potem, ucałowawszy jej rękę, pobiegły za innymi. Młodzi ludzie zbliżyli się do panienki z powitaniem.

– Pani utrzymuje ochronkę118? – zagadnął Niemiec.

– Są to dzieci oficjalistów i służby domowej. Uczę ich religii, historii i robót.

– Ach, co nas ta nauka kosztuje! – wtrącił Jan. – Co miesiąc pismo z bezirku119 płać!

Panna Jadwiga rzuciła mu spojrzenie łagodnej wymówki. Pocałował ją w rękę.

– Już milczę, Jadziuniu! – zaśmiał się serdecznie. – Wszak to nie skarga była. Wiesz, że płacę bez szemrania.

– Pani lubi dzieci? – zagadnął Wentzel.

– Lubię – odparła lakonicznie. Widocznie nie było w jej zwyczaju opowiadać o sobie.

– Babka w ogrodzie; zaprowadź, Jasiu, pana hrabiego.

– A ty, co masz lepszego do roboty?

– Muszę się przebrać do obiadu.

– Aha! Zapomniałem, że czekasz na swego lubego Adama – zaśmiał się, mrugając swawolnie.

Ruszyła brwiami. Żaden nerw nie drgnął na tej lodowatej twarzy.

– Zapomniałeś, że się co dzień przebieram – odparła chłodno, odchodząc ku domowi.

Rozmawiali ciągle po francusku przez grzeczność dla gościa; teraz Jan zaczął po niemiecku, żartobliwie:

– Co prawda, wolę być jej bratem niż narzeczonym. Nie zazdroszczę memu przyszłemu szwagrowi losu. Chwała Bogu, że ten człowiek posiada dobrą dozę cierpliwości.

– Pana siostra jest zaręczona?

– Nie wiem po co, ale jest. Z sąsiadem naszym, Adamem Głębockim. At!…

Nie dokończył, ręką machnął.

– Kiedyż wesele? – badał Croy-Dülmen.

– Nie wiem. Teraz żałoba. Pani Tekla ani słyszeć nie chce o małżeństwie, Jadzia po swojemu milczy na wszystko, a Głębockiego o zdanie nikt nie pyta. W takim stanie sprawy mogą się wlec ad infinitum120, chyba się w to wmiesza opatrzność i ja…

– Myślałem, że w Polsce żenią się tylko z miłości – zauważył Niemiec z uśmiechem.

– Kto ich tam wie, może się i kochają! Ja, znając Jadzię, sądzę, że idzie za Głębockiego przez obowiązek Polki.

– Czy ten pan jest odszczepieńcem?

– Nie, jest bankrutem. Jadzi szkoda ziemi polskiej oddawać w ręce obce: chce ją ratować swym posagiem. Bardzo problematyczne szczęście! Ale oto i babka.

– Pani Tekla gderała za coś na ogrodnika; spojrzała zezem na młodych ludzi.

Jan ją ucałował w rękę – pogładziła go po głowie. Niemcowi kiwnęła tylko po swojemu, sądząc, że jak wczoraj powita ją tylko ukłonem,

Stała się jednak rzecz niesłychana. Dumny panicz schylił pokornie swój hardy kark nisko, bardzo nisko – i rękę babki podniósł do ust jak wnuk i sługa.

Przez oczy staruszki przeszło zdumienie, może radość, ale nie zrobiła żadnej uwagi. On pierwszy zagaił rozmowę – naturalnie po francusku.

– Przepraszam za natręctwo, ale nie mogłem się zdecydować odjechać po wczorajszym rozstaniu. Może mi się uda pojednać pa… – zająknął się – pojednać babkę z Niemcami, chociażby ze mną jednym.

– Jeżeli nie masz innego zamiaru, to możesz sobie zaraz jechać i nie wracać. Pozwalam ci tu pozostać pod warunkiem, że mi nie wspomnisz nawet ich nazwy. Jesteś młodzik, możesz zmieniać sto razy zdanie, a ja, mój panie, siedemdziesiąt lat przeżyłam i pewnie, że nad grobem dla twoich pięknych oczu mych zasad nie zmienię. Dosyć o tym, jeśli chcesz obiadować w Mariampolu.

– My, babciu, od wczoraj rozmawiamy, ani razu nie wspomniawszy narodowości – rzucił pojednawczo Chrząstkowski.

Zamiast się uspokoić, zaperzyła się jeszcze bardziej.

– Już ty mi się tylko za przykład nie stawiaj! Gotóweś121 jeszcze zaprzyjaźnić się z Niemcem, tego Szwaba za kolegę obrać.

Croy-Dülmen skłonił się z uśmiechem.

– Świadczę się niebem122, że nie pierwszy wymówiłem tę okropną nazwę.

– Z konieczności, jakże mam powiedzieć? Jesteś Szwab, opite bawarem123 Niemczysko!

– Jako żywo, nigdy piwa nie pijam! Nie lubiłem go nawet będąc studentem; a co do nazwy, jestem przecie ochrzczony, dla rodziny mam imię jak każdy.

Staruszka coś zamruczała. To wezwanie do pokrewieństwa nie rozczuliło jej bynajmniej, a jednak było to w ustach hrabiego monstrualne ustępstwo.

Za podobne zestawienie pojedynkował się cztery razy w życiu – uważał je za sromotę i obelgę. W tej chwili, gdy kończył zdanie, ze szpaleru wyszła do nich smukła postać panny Jadwigi. Musiała słyszeć, bo po raz pierwszy spojrzała w oczy hrabiego i uśmiech lekko ironiczny drgał wokoło poważnych ust. Spotkali się wzrokiem – poczerwieniał jak winowajca złapany na gorącym uczynku zdrady i spuścił oczy zawstydzony.

Ach, ta nieszczęsna rozmowa na wiosnę! Czy rozum stracił wtedy, mówiąc swe credo124 obcej, spotkanej na ulicy kobiecie? Jakieś fatum go prześladowało! Co ona myślała o nim!

Pani Ostrowska na widok swej wychowanki wyrzuciła z serca żal na ogrodnika.

– To nieuk, osioł, próżniak! Okropność, jak ci Prusacy lud zdemoralizowali.

– To drugi raz! – szepnął hrabia Janowi.

Obydwaj spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się pod wąsem. Nic nie uchodziło oka cholerycznej staruszki.

– Cóż to śmiesznego? – zawołała z impetem. – U was wszystko żart, fraszka, nawet to, co was boleć powinno!

Tu spostrzegłszy się, że połączyła w swej admonicji125 Niemca z Polakiem, machnęła tylko ręką i podreptała ku domowi.

– Et, co z wami gadać! – zamruczała na odchodnym.

Młodzi ludzie, obydwaj z natury weseli, zaśmiali się serdecznie; uśmiechnęła się nawet poważna panna Jadwiga.

Nagle pani Tekla obejrzała się i przystanęła.

– Słyszysz, Jadziu, turkocze! – wołała. – Już jedzie miły konkurent! Wybrałaś go, idźże sama bawić. Nie znam nic nudniejszego nad tego człowieka, ale to nie moja rzecz.

I poszła w inną stronę. Panienka spoważniała natychmiast i zwróciła się do domu, zrywając po drodze kwiaty z rabatki. Nie śpieszyła się wcale.

– Czy mamy ci iść w sukurs126, Jadziu? – żartował Jan.

– Do woli – odparła po swojemu, krótko.

– Zostawiam ci swobodę pierwszego powitania, żebyś się nie potrzebowała krępować – drażnił się dalej.

– Czemu się nie nauczysz krępować języka? – odrzuciła z daleka.

– Z konieczności muszę mówić jako reprezentant rodziny. Żebym ten urząd tobie zlecił, miano by nas za głuchoniemych.

Nie odrzekła nic więcej i znikła w cieniu szpaleru.

– Pan Głębocki często bywa? – spytał Wentzel, patrząc uparcie w to miejsce, gdzie ją cień zakrył.

– Co parę dni, regularnie od obiadu do kolacji.

– Co robią narzeczeni? Rozmawiają?

– Z Jadzią! To by było trochę za trudno. Grają w domino i milczą; czasem przeglądają dzienniki i milczą; w wielkie święta chodzą na spacer i także milczą. W antraktach słuchają gderania pani Tekli.

– A pan co wtedy robi?

– Z początku dotrzymywałem im towarzystwa, alem się tak znudził, że odtąd uciekam na odgłos turkotu bryczki Adama. Ten nieszczęsny wysłuży sobie męczeńską koronę!

– Ma tak piękną nagrodę, że mu się nie dziwię – rzekł z uśmiechem Niemiec.

– Rzecz gustu. Jadzię wysoko cenię, szanuję, uwielbiam jako brat i Polak; ale zakochać się w niej to dla mnie niepojęte, to to samo, co uderzyć do serca tej brzozy u płotu. Mnie do kochania potrzeba życia, śpiewu, śmiechu, choć trochę kokieterii i żartu. Nieprawdaż?

– Niezawodnie. Arkadyjscy pasterze127 wyginęli.

– Oprócz jednego Głębockiego. O, Walenty nas szuka. Pewnie obiad.

Zbliżyli się do służącego i weszli przez taras do wnętrza rezydencji. W sali jadalnej, przy wódce, ujrzał Wentzel cierpliwego Głębockiego. Był to człowiek średniego wzrostu i średnich lat, opalony, suchy, trochę łysawy blondyn. Patrzał spod brwi krzaczastych nieufnie; w ustach miał rys zacięty; długie w dół zwieszone wąsy czyniły go jeszcze dzikszym.

Musiał to być człowiek skrytej namiętności i niesłychanego panowania nad sobą.

Niebezpiecznie było z nim zaczynać walkę – był zazdrosny, mściwy i cierpliwy.

Jan ich zaprezentował – poprzestali na ukłonie. Czy przeczuwali, że będzie między nimi bój na śmierć i życie?…

– Jakże kartofle, Adamie? – zagaił Chrząstkowski.

– Niezgorzej.

– A siewy?

– Schodzą.

„Dobrali się w korcu maku” – pomyślał Croy-Dülmen.

– A twoja „Norma” zdrowa?

Tu ożywiła się posępna twarz Głębockiego.

– Żdżarski targował ją wczoraj – odparł żywiej nieco.

– Sprzedałeś?

– Jeszcze nie. W ostateczności chyba.

– Przecie ją Jadzia chciała nabyć.

– Już nie chce. Mówiła mi…

– Jak to! Przecie coś mówiła? Niesłychane! – żartował wesoły chłopak.

Rysy Głębockiego skurczyły się kamienną ostrością: nie rozumiał żartów.

Wejście dam przerwało rozmowę. Zasiedli do obiadu. Narzeczeni siedzieli obok, ale nie mówili ani z sobą, ani z resztą towarzystwa. Jan z hrabią podtrzymywali rozmowę. Chrząstkowski wypytywał o stolicę. Wentzel przyszedł do siebie i dał się porwać na barwną, tryskającą dowcipem gawędkę. Opisywał berlińskie życie, zabawy, kółka, intrygi, aż wreszcie zdołał zaciekawić babkę – rozmarszczył jej czoło. Wstali od stołu bez żadnej kłótni.

W salonie, wedle opowieści Jana, narzeczeni zajęli się milczącym przeglądaniem dzienników. Młodzi ludzie128 wymknęli się do oficyny.

Poczta dawno była odprawiona, Urbana wysłano po rzeczy hrabiego do miasteczka. Przymus znikł. Gwarząc coraz ufniej, coraz przyjaźniej, ani się obejrzeli, jak mrok nadszedł.

Rozmowę przerwał im stary lokaj.

– Pani kazała się spytać, co się stało z Niemcem – objaśnił Chrząstkowskiemu swe przybycie.

– Powiedz, że przyjdziemy zaraz na herbatę. A pan Głębocki jeszcze bawi?

– Tyleczko129 wyjechał.

– Tak wcześnie! Oho! To go dobry duch natchnął.

W jadalni paliła się już lampa. Panna Jadwiga własnoręcznie przyrządzała herbatę.

Brat ją spotkał żartem:

– Tak krótko dziś graliście w domino! Szkoda. Kto kogo ograł?

– Pani Ostrowska czeka ciebie od godziny. Otrzymała jakieś listy, potrzebuje rady w niemieckim języku.

– Już idę, na burę – mruknął, odchodząc w głąb domu.

A zatem miał Croy-Dülmen tak upragnione sam na sam. Niech się stara o uśmiech pięknych ust, spojrzenie surowych oczu, niech zdobywa.

Chwila milczenia, podczas której obserwował ją oparty o poręcz krzesła; nareszcie się odezwał:

– W San Marino zapominają znajomych, jak widzę, i zapominają przyrzeczeń…

– Przyrzeczeń? – powtórzyła pytająco.

– Zdaje mi się, żem wygrał zakład z panią.

– Może być, nie pamiętam.

– Założyłem się, że odnajdę panią. Ja nie zapomniałem.

– Bardzo chwalebna pamięć. Cóż z tego?

Pytania te i odpowiedzi, krótkie, urywane, zimne jak cięcia stali, zbijały go z tropu, onieśmielały zupełnie. Był to jakby pojedynek, w którym on otrzymał tysiące pięknych razów, nie mogąc ich ani odbić, ani oddać.

– Należy mi się nagroda.

– To jedno dobrze pamiętam, że żadnej nie obiecałam. Zadowolenie fantazji powinno panu wystarczyć.

– A jeśli nie wystarczy?

– To musi.

Potrząsnął zuchwale głową.

– Czy wie pani, że Wentzel Croy-Dülmen tego słowa nie uznaje w stosunku do siebie?

– To wiem, że hrabia Wentzel Croy-Dülmen nie zawsze jest takim lwem, jak się zdaje. Umie się trwożyć, kryć z zasadami, bawić się we frazesy jak komediant; nie potrafi stawić czoła jednej starej kobiecie!

– Znosiłem wszystko dla zdobycia sposobności rozmowy z panią.

– Jest to nikczemność i fałsz! Jak pan śmie patrzeć w oczy swej babki, oszukiwać ją dla marnej igraszki?

– Czy pani nie przypuszcza, że zdanie można zmienić?

– Czy pan myśli tym frazesem i mnie oczy zamydlić? Poniewczasie. Widziałam pana samym sobą i pamiętam…

– Obraziłem panią…

– Mnie? Pan? Obrazić mnie może tylko ktoś, o kogo dbam.

A więc widział Wentzel te oczy mroczne, pełne błysków, te usta milczące pełne życia, miał – czego pragnął.

Wyprostowana, z brwią ściągniętą, rzucała mu lekceważenie po lekceważeniu, a w nim zamiast gniewu budziło się dzikie jakieś uczucie pożądania.

Pod wpływem tym wyrwała mu się gwałtownie z ust zuchwała przysięga:

– A ja mówię, że pani o mnie dbać będzie, musi! I albo znienawidzi mnie, albo pokocha, chociażem130 Niemiec i nikczemnik, i kłamca, i próżniak… to wszystko, co pani mi zarzuca.

Przeląkł się sam tego zuchwalstwa; myślał, że go spiorunuje wzgardą; tymczasem ona popatrzyła nań chwilę przejmująco, potrząsnęła głową i odrzekła zwykłym ponurym tonem:

– Za nienawić lub miłość nikt nie może ręczyć; ani pan, ani ja. Ale na to mogę przysiąc, że nie pokocham ani Niemca, ani próżniaka, ani nikczemnika, ani hulaki… tego wszystkiego, czym pan jest! Polka zaczyna od szacunku!

– Zobaczymy, kto kogo zwycięży! Ja jeszcze nie znam porażki – rzekł stanowczo.

– Jeszcze pan nie zna wielu rzeczy. A przede wszystkim zapomina się pan względem mnie. Jestem zaręczona.

– Między ustami a brzegiem pucharu wiele jeszcze zdarzyć się może – rzekł lekko.

– Zastosuj to pan do siebie.

– Wolę do pana Głębockiego – odparł zuchwale.

– Jak się panu podoba, byle nie do mnie. Zechce pan uwolnić mnie od dalszej swej arogancji. I moja cierpliwość może się wyczerpać!

– Ale nie moja.

– Obejdę się bez tej wiadomości.

Rozdrażnienie wybiegło obojgu na twarze: ona stała się blada jak marmur, na jego czoło wybiegła sieć żył. Kipiał pod chłodem tej dziewczyny, zapomniał panowania nad sobą.

Gdzie się podziało jego Cezarowe: veni, vidi, vici!

Po ostatniej odpowiedzi panna Jadwiga ruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Począł chodzić wzdłuż i wszerz, by się opamiętać.

Jan go tak zastał.

– Co? Nie ma Jadzi? Jedyna do bawienia gości! Sąsiedzi będą mieli pociechę z domu państwa Głębockich! Wie pan, co babka mi poleciła? Zatrzymać pana na tydzień! Zgoda?

– Z całą przyjemnością. Dziękuję.

– Posłyszy pan niejedno kazanie o Niemcach.

– Cóż robić! Cierpimy za winy ojców.

– Jak to?

– Żeby ojciec mój dotrzymał obietnic danych rodzinie żony, byłoby inaczej, może lepiej – dodał powoli.

– At, co tam rodziców obwiniać! Żeby nam Jadzia dała herbaty, toby było nie tylko lepiej, ale zupełnie dobrze.

*

Po tygodniu wrócił hrabia do Berlina i zaraz na wstępie zawołał grooma131:

– Odprowadź „Scherza” do barona Michała von Schöneich! Marsz!

Zamyślił się chwilę.

– Zakład przegrałem – mruknął – ale ją mieć będę, chyba ona zginie albo ja. Głupi był zakład, kapitanie… No, kto ją tam wiedział! Brr! Żeby się o nim dowiedziała! Verflucht, verdammt! Uh, co za królewska dziewczyna! Takiej być ukochanym, to dopiero się czym pochwalić. Tymczasem trzeba się o Aurorę dowiedzieć. Czy licho już gdzie poniosło admirała? Doprawdy, czegoś mi jednak tęskno za moją Lorelei. Urban, konie!

VII

Pewnego dnia, wśród zimy, Jan Chrząstkowski wysiadł na berlińskim dworcu i kazał się wieźć do pierwszego lepszego hotelu; tam zjadł śniadanie, przebrał się i wyszedł na miasto.

Obyczajem wieśniaka gapił się w okna magazynów, czytał afisze na rogach ulic, zabłądził parę razy, raz wpadł pod konie i nareszcie po wielu przygodach dobił Pod Lipy. Tu zaczął chodzić od bramy do bramy po informacje o właścicielach, jakby zbierał szczegóły do gotajskiego kalendarza132; aż wreszcie po wielu trudnościach ze szwajcarami dożeglował do pałacu Wentzla Croy-Dülmen. Odetchnął jak po skończonej ciężkiej pracy i zadzwonił.

– Wer da133?

– Ich134! – odparł dumnie Jan, stając u okienka.

Urzędnik pałacowy czytał dziennik i dość niechętnie przerwał politykę.

Wyglądał uroczyście w pąsowym płaszczu szamerowanym złotem. Błyszczał jak słońce.

– Gdzie mieszka hrabia? – spytał Polak, pośpiesznie biorąc za klamkę dalszych podwoi.

Ale zatrzask odmykał się tylko z loży, a szwajcar nie spieszył się z pociśnięciem sprężyny.

– Pan hrabia nie przyjmuje o tej godzinie – ogłosił jak dekret senatu, pokazując na zegar nad okienkiem.

– To nie twój kłopot. Otwórz, dam sobie radę.

Szwajcar popatrzał na niego jak na wariata, zażył dyskretnie tabaki i podnosząc wskazujący palec do wysokości nosa wyrecytował jak z książki:

– Recepcyjne godziny u jaśnie wielmożnych hrabiów Croy-Dülmen są następujące: od jedenastej do pierwszej po południu, od trzeciej do czwartej wieczorem. We środy i piątki przyjmuje się także później zaproszonych gości. Stosuje się to tylko do znajomych i krewnych przychodzących z wizytą, którzy winni się oznajmić wizytową kartą, tu złożoną. Wizyty nieznajomych i interesantów przyjmuje plenipotent jaśnie wielmożnego hrabiego, pan Fryderyk Sperling, we własnym mieszkaniu: Ortweinstrasse nr 17.

– Oto bilet. Proszę oznajmić hrabiemu. Przyjmie niezawodnie – zawołał Jan niecierpliwie. – Zresztą zaledwie pierwsza.

– I pięć minut. Kartę raczy pan przedstawić o trzeciej.

– Bodajeś pękł, kufo browarna! – zaburczał Polak, wściekły, zawracając z powrotem.

Ciężkie dębowe podwoje zapadły za nim; znalazł się na ulicy.

– Podłe Niemcy! – klął, wodząc oczami po frontonie pałacu. – Oj, dałbym ja, dał tej grubej poczwarze! Wracaj znowu po obiedzie.

Gdy tak medytował, patrząc w okno, czy się gdzie Wentzel nie pokaże, nagle otworzyły się szybko małe niepozorne drzwiczki lewego skrzydła i z nich wybiegła młoda dama, żegnając kogoś kaskadą śmiechu; za nią zamknęło się tajemnicze wejście.

Kobieta otarła się prawie o Jana, który na nią wytrzeszczał oczy, zmieszała się z tłumem i znikła.

– Oho, patrzcie… ta kursuje pięć minut po pierwszej! No, no, akuratność niemiecka toleruje ładne wyjątki bocznymi drzwiami! A żebym ja tam zakołatał? Wezmą mnie za panienkę i puszczą do sanktuarium! Ho, ho, ten paniczek, si correct135, figluje na swoich śmieciach! Na zdrowie mu, byle tylko otworzył.

Zastukał raz i drugi do furtki, bez skutku – i dał za wygraną.

– Nie znam umówionego znaku. Co robić? Pójdę na miasto popatrzeć, wrócę o trzeciej.

Stawił się punktualnie co do minuty. Gruby szwajcar protekcjonalnie kiwnął mu głową, wziął bilet i pocisnął sprężynę zatrzasku i dzwonek elektryczny.

Drzwi się otwarły, pąsowo-złoty lokaj powitał gościa ukłonem, wziął kartę i cicho jak widmo poprowadził oszołomionego po marmurowych schodach, przykrytych dywanami, na pierwsze piętro.

Na załomach rycerze z brązu świecili gazowymi pochodniami, a na końcu schodów wiotka brązowa Psyche wyciągała w górę śliczne ramiona z alabastrową lampą.

Magnacki przepych bił ze ścian malowanych al fresco136, z marmurów – przepełniał cały dom. Lokaj, zawsze milczący, wprowadził gościa do salonu obwieszonego gobelinami i zniknął, niosąc bilet na złoconej tacy.

Po dość długim oczekiwaniu skrzypnęły drzwi. Jan się porwał uradowany i struchlał.

Naprzeciw niego wyszła maleńka postać panny Doroty von Eschenbach i przywitała go staroświeckim dygiem.

– Pan zapewne chciał się widzieć z Wentzlem? – zaczęła uprzejmie, spostrzegając jego zakłopotanie.

– Tak, łaskawa pani!

– Jestem panna Dorota von Eschenbach, ciotka Wentzla – przedstawiła się dygając powtórnie. – Pan ma interes do niego? Może dzierżawca? Jest pan Sperling.

Jan się zaśmiał.

– Interes mój nie wymaga plenipotenta. Wystarczy mi godzina rozmowy z hrabią.

– Ach, panie! Godzina rozmowy! Ja od dwóch tygodni nie mogę się zdobyć na minutę! Teraz karnawał. Dziś bal w ambasadzie austriackiej, jutro u książąt Ernestów, pojutrze u hrabiostwa Spangendorf, we czwartek przyjęcie u dworu. Karnawał, okropność! Bardzo bym chciała panu dopomóc. Przed chwilą posłałam do Wentzla; może się zjawi.

Pąsowy lokaj ukazał się w progu.

– Pan hrabia śpi – oznajmił oficjalnie. – Urban kazał powiedzieć, że dla nikogo nie ośmieli się go budzić!

– Biedaczysko! – westchnęła ciocia Dora. – Byłoby to niemiłosierne przerwać mu spoczynek.

Jan się zniecierpliwił. Biedaczysko nie był przecie ani starcem, ani chorym, ani niemowlęciem – nie czuł dlań żadnej litości.

– Bardzo mi przykro, żem panią utrudzał. Żegnam.

Wstał i wyszedł, życząc Wentzlowi diabłów i licha.

Dzień był stracony. Poszedł wieczorem do teatru, ale darmo się rozglądał. Wentzla nie było, sztuki mało pojął, znajomych nie miał, ziewał jak na niemieckim kazaniu.

Następnego dnia włóczył się po mieście, tam gdzie najwięcej było prywatnych ekwipaży, strojnych dam i okazałych magazynów – i tam nie było Wentzla.

Zamiast niego los mu nadarzył Urbana.

Factotum hrabiowskie widocznie było na urlopie. Miał na sobie kamerdyner angielskie palto, błyszczący cylinder, lakierki i jasne rękawiczki. Z nosem zadartym i rękami w kieszeniach wyglądał jak jego pan. Spod pachy wyglądała laseczka o złotej skuwce. Laseczką tą wydziobywał oczy przechodniom i gwizdał sobie aryjkę Straussa.

Ujrzawszy Chrząstkowskiego nie zmieszał się wcale, uchylił z wdziękiem kapelusza i mijał jak kolegę.

– Czekaj no, czekaj – zatrzymał go Jan. – Gdzie twój pan?

Urban zrobił gest nieświadomości.

– Uwolniłem się na tydzień, proszę pana. Wracam w tej chwili ze ślizgawki – odparł z ujmującym uśmiechem. – Teraz karnawał.

– Przecie mogę się zobaczyć i spotkać z hrabią choćby w karnawale.

– Spotkać bardzo łatwo. Nasze taranty zna cały Berlin. Ale zobaczyć się, to prawie niepodobna. Pan hrabia bardzo zajęty.

– Możesz mi ułatwić wizytę?

– Chyba za tydzień.

– Zwariowałeś! Mam do niego polecenie od jego babki z Mariampola.

Tu Urban wyjął ręce z kieszeni i przybrał typowo lokajską pozę.

– Die Wohlgeborene aus Mariampol? Das ist etwas anderes137. Mogę panu dać bilecik polecający do mego zastępcy, Augusta.

– Tfu! Będę chodził od fagasa do fagasa! Wolę z niczym wrócić. Schönen Dank138! Obejdę się bez twojej pomocy.

Urban nie zrozumiał powodu gniewu. Uchylił na pożegnanie cylindra i wszedł do okazałej restauracji.

W Janie wzbierał gniew. Chciał wracać z niczym, ale zląkł się pani Tekli. Wsiadł do dorożki i kazał się wieźć za Brandenburską Bramę.

Było to dobre natchnienie. Wśród setek powozów i koni dwa przepyszne taranty mignęły mu jak błyskawica. Kazał stangretowi je dopędzić. Stanął w dorożce i wyglądał.

Taranty zwolniły biegu, dorożkarz ćwiczył swe szkapy – zrównali się. Jan zajrzał do powozu i zaklął po mazursku.

Ujrzał wewnątrz szlify wojskowe i szubkę chudej damy o bladych oczach.

Nie znał majora Koop i nadobnej jego Emilii, więc się nie przywitał, tylko kazał zawrócić, i zły jak piorun wysiadł na obiad w hotelu.

Dano mu sporo siekaniny i słodką zupę na pociechę – to mu wcale nie poprawiło humoru. Ruszył jednak z wzorową wytrwałością na dalsze poszukiwania.

Włóczył się to tu, to tam, zapatrzony w przejeżdżające powozy, obrywając treny damom, popychający i popychany; często łajany; raz go nawet wystrofował policjant. Na próżno – nie widać było ani tarantów, ani Wentzla, ani nawet Urbana. Żałował bardzo Jan, że się nie wypytał lokaja o klub czy restaurację, gdzie hrabia obiadował zwykle. Byłaby to nić Ariadny139.

– Zabawię do jutra i wrócę, albo napiszę. Pani Tekla zada mi pieprzu jak amen w pacierzu. Cóżem winien? Ten przeklęty hrabia karnawałuje, a ja nie jestem panienka. Oto cały powód niepowodzenia. Alboż to moja wina? Ot, zajdę na szklankę ponczu. Zimno!

Wszedł do kawiarni. Naprzeciw niego siedziało trzech panów, rozmawiając wesoło.

Mimo woli zaczął półuchem nasłuchiwać.

– Hrabina Aurora wyjechała do Poczdamu. Nie będzie dziś na balu u ministra.

– Szkoda. Obiecała mi walca.

– Słyszeliście, że na maskaradzie wczoraj Schöneich przebrał się za damę i uwziął na Herberta?

– I cóż?

– Ale, komedia! Herbert się zapalił, nie odstąpił na krok, przysięgał, że poznaje Almę z baletu. Zaprosił na kolację, poił szampanem i odwiózł swoją karetą. Dziś wyzwał Schöneicha na szpady.

– Będą się bili?

– Koledzy nie dopuścili. Baron pozwolił Herbertowi na przyszły bal wziąć swoje domino140 i kok.

– No, już trzeba przyznać, że Wentzel i Schöneich broją bez pamięci w tym roku.

Jan aż podskoczył na krześle i wytężył uwagę.

– A zawsze się im uda spłatać figla i wykręcić się sianem. Myślałem, że będzie źle, gdy wykradli starą guwernantkę księżniczki Elizy!

– Co? Nie słyszałem! – spytał ciekawie jeden.

– Prawda, że ty wczoraj przyjechałeś z Wiednia. Jak wiesz, Wentzel ma ząb na szambelana Astowa za jakąś plotkę o nim i hrabinie Aurorze. Stary coś widział, coś słyszał, coś dodał i wypaplał. To i dosyć. Otóż obydwaj z „Papryką” urządzają farsę. Guwernantka wracała z teatru, Wentzel się do niej przysuwa, czuli, uśmiecha, wreszcie błaga o chwilę rozmowy. Gdzie? – W hotelu. Babie podobał się chłopak – zgoda! Tak ją łotr usidlił, że nie patrzała, gdzie jedzie. Zawiózł ją prosto do szambelana, przekupił służbę, ulokowali guwernantkę w gabinecie i niby wyszli na chwilę, po to tylko, żeby zaprosić znajomych, jako od Astowa, na karty. Zebrali umyślnie najplotliwszych radców i gromadą wpadli. Tymczasem szambelan miał fluksję i wcześnie się położył. Zbudził go krzyk kobiecy. Guwernantka zaczęła być niespokojna, wołała ratunku. Szambelan myślał, że to pożar, rozbój, awantura; narzucił szlafrok i wypadł bez peruki i zębów – Adonis141. Guwernantka w krzyk, dostała spazmów. On do niej – ratować – aż tu lokaj otwiera drzwi i recytuje z tuzin nazwisk. Tableau142!

Młodzi ludzie aż się pokładali od śmiechu. Jan miał ochotę im zawtórować.

– Cóż Wentzel i Schöneich?

– A cóż, sprawa zaszła aż do cesarza. Wyzwano obu. Skandal! Astow zachorował. Guwernantkę musiano schować, bo ją palcem wytykano. Myśleliśmy, że im obu każą wyjechać co najmniej. Wrócili z gęstymi minami. Hrabina Aurora zaręczyła, że byli u niej tego wieczora. Spadło wszystko na Astowa.

– Żeby nie hrabina, toby sto dam za nimi ręczyło.

– Wiesz, że o Wentzla panna Annheim obiła szpicrutą Ellę Schwan!

– Widziałem. Działo się to przy stu świadkach w maneżu143. Kłóciły się jak przekupki.

– Schöneicha boją się jak złego ducha. Zna je do gruntu. A jak weźmie na fundusz, to nie zostawi suchej nitki.

– A wiecie, z kim Wentzel teraz romansuje?

– Z dwudziestoma.

– To flirt, ale serio z jedną.

– Z hrabiną Aurorą.

– To urzędowo. A nieurzędowo… z żoną swego plenipotenta. Znacie Sperlinga?

– Aha! Młoda, szczupła brunetka. Widziałem w teatrze. Ten Wentzel specjalista od mężatek.

– Bo się żenić nie wybiera jak ty. Na twoją pannę Hertę ani spojrzy teraz, ale po ślubie radzę ci wyjechać.

– Co też i uczynię. Te kobiety jak owce! Za jedną skoczy tysiąc.

– Wczoraj była znowu awantura u Lidii. Powybijano wszystkie okna, potłuczono lustra i lampy, nie zostało jednego całego sprzętu. Dziś ich z dwudziestu wybiera się do „Buff”.

– Chodźmy i my!

„Pójdę i ja” – pomyślał Jan.

Młodzi ludzie zapłacili i wyszli z hałasem, za nimi wymknął się Jan uśmiechając się tryumfująco. Wiedział, gdzie szukać hrabiego. Kazał się wieźć do „Buff” i po długim kręceniu się w labiryncie ulic znalazł się wreszcie przed oświetloną bramą trzeciorzędnego teatrzyku. Spóźnił się widocznie. Przed świątynią wesołej sztuki pełno było powozów i koni, roiło się od liberii, jakby cała arystokracja pruska dała sobie tam rendez-vous144.

Jan omal nie krzyknął z radości. Taranty Wentzla stały u bramy. Spytał stangreta o hrabiego.

– Soeben angekommen145 – odparł sługa.

– Ha, mam cię przecie! – zamruczał, biorąc jeden bilet do krzeseł.

W sali gorąco i tłok nie do opisania. Podrzucany jak piłka, dobił do swego miejsca, odsapnął i rozejrzał się po sali. Wentzla nigdzie nie było. Publiczność składała się ze studentów, młodzieży rzemieślniczej i handlowej i kilku oficerów. Afisz ogłaszał Orfeusza w piekle.

Jan stracił na chwilę przytomność, odurzony śmiechem, piskiem, tupaniem i przeraźliwą muzyką janczarską.

Widzowie wrzeszczeli jak stado dzikich; wywoływano aktorki po sto razy, rzucano na scenę bukiety, miotano się, machając kapeluszami i chustkami.

„Czy do tych Szwabów złe przystąpiło? – pomyślał Jan, wytrzeszczając oczy. – Ale dziewczęta ładne! Ani słowa. Tej czarnej i ja bym bukiet dał. No, no, co też ten karnawał wyprawia. Ale gdzie Wentzel? Przecie nie występuje za aktora. Nie wysiedzę tu nic: trzeba gdzie indziej zakołatać”.

Przecisnął się do przejścia i wpadł na jakiegoś służącego w liberii.

– Słuchaj no, a gdzie ci panowie, co ich nie ma? – krzyknął, porywając człowieka za kołnierz.

– Co ich nie ma… – wybełkotał lokaj zdyszany. – To oni są… są… ale ja biegnę po szampana…

Obydwaj pletli trzy po trzy, ale rozumieli się doskonale. Jan wetknął srebrniaka w rękę draba.

– Znasz hrabiego Croy-Dülmen?

– Jakiego? Mego pana? Toż przecież lecę po szampana.

– A gdzie twój pan?

– A ot tam, w garderobie. Ale ja lecę, proszę darować!

Wyrwał się i pobiegł, skacząc po trzy stopnie. Jan ruszył, gdzie mu wskazał, źle oświetlonym korytarzykiem aż do drzwi, u których stała straż teatralnego sanktuarium, olbrzymi woźny.

116.bonifratrzy – zakon opiekujący się umysłowo chorymi. [przypis edytorski]
117.swoboda zdań – tu: swoboda poglądów. [przypis edytorski]
118.ochronka – daw. przedszkole; zakład dobroczynny zajmujący się wychowaniem ubogich dzieci. [przypis edytorski]
119.Bezirk – powiat, okręg, rejon. [przypis edytorski]
120.ad infinitum (łac.) – w nieskończoność. [przypis edytorski]
121.gotóweś – skrócone od: gotów jesteś. [przypis edytorski]
122.świadczę się niebem – inaczej: niebo mi świadkiem, biorę niebo na świadka. [przypis edytorski]
123.bawar – tu: piwo bawarskie. [przypis edytorski]
124.credo (łac.) – dosł. wierzę; przen. wyznanie wiary, suma poglądów. [przypis edytorski]
125.admonicja (z łac., daw.) – przygana, upomnienie. [przypis edytorski]
126.iść w sukurs (daw.) – iść na odsiecz; przybyć z pomocą. [przypis edytorski]
127.arkadyjski pasterz – bohaterowie romansów sentymentalnych; platoniczni kochankowie. [przypis edytorski]
128.młodzi ludzie, młodzież – daw. te określenia odnosiły się wyłącznie do płci męskiej, młode kobiety nie były tu zaliczane. [przypis edytorski]
129.tyleczko – dopiero co; właśnie, przed chwilą. [przypis edytorski]
130.chociażem – skrócone od: chociaż jestem. [przypis edytorski]
131.groom (ang.) – stajenny. [przypis edytorski]
132.kalendarz gotajski – właśc. „Almanach Gotajski” („Almanach de Gotha”), rocznik genealogiczny wydawany w niem. mieście Gotha od 1763 r.; czasopismo publikowało genealogie rodzin panujących, arystokracji oraz szlachty (z podziałem na szlachtę z urodzenia i z nadania), a także informacje ogólne istotne w dyplomacji (zarówno o rodzinach jak o poszczególnych krajach). [przypis redakcyjny]
133.Wer da (niem.) – kto tam. [przypis edytorski]
134.ich (niem.) – ja. [przypis edytorski]
135.si correct (fr.) – taki poprawny. [przypis edytorski]
136.al fresco (wł.) – dosł. na świeżo; technika malarstwa ściennego polegająca na malowaniu farbami na świeżym tynku, przed jego zaschnięciem. [przypis edytorski]
137.Die Wohlgeborene aus Mariampol? Das ist etwas anderes (niem.) – Wielmożna pani z Mariampola. To co innego. [przypis edytorski]
138.schönen Dank (niem.) – pięknie dziękuję; dziękuję bardzo. [przypis edytorski]
139.nić Ariadny – tu: pomoc, ślad, sposób wyjścia z trudnej sytuacji; w mit. gr.: nić, dzięki której Tezeusz wydostał się z labiryntu po zabiciu Minotaura, ofiarowana bohaterowi przez kreteńską księżniczkę Ariadnę. [przypis edytorski]
140.domino – tu: przebranie karnawałowe. [przypis edytorski]
141.Adonis – tu iron.: piękny mężczyzna, wzór urody męskiej; w mit. gr. młodzieniec, który ze względu na swą urodę był ukochanym Afrodyty i Persefony, które rywalizowały o niego. [przypis edytorski]
142.tableau (fr.) – obraz; tu: oto obrazek. [przypis edytorski]
143.maneż – ujeżdżalnia koni a. ogrodzony teren do nauki jazdy konnej. [przypis edytorski]
144.rendez-vous (fr.) – spotkanie; randka. [przypis edytorski]
145.soeben angekommen (niem.) – właśnie przybył. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают