Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 5

Шрифт:

– Proszę mnie wpuścić za kulisy.

– Verboten146 – była lakoniczna odpowiedź.

– Masz talara.

– Verboten.

– No, to daj moją kartkę hrabiemu Croy-Dülmen.

– Verboten.

– Ażebyś się zadławił swoim verboten! Puszczaj, bo stracę cierpliwość!

– Gehen Sie zum Kuckuck147!

– Ty sam pójdziesz, szympansie! Mam interes bardzo pilny do hrabiego.

– To nie czas na interesy. Karnawał!

Sprzeczka stawała się żywa. W Polaku zaczynała grać krew słowiańska. Szwajcar148 wojował flegmą.

– Du Haderlump149 – huknął Chrząstkowski. – Ty mi jeszcze radzić będziesz!

Porwał Niemca za ramię, odrzucił na bok.

– Mord! Skandal! – zaryczał olbrzym.

Na to hasło drzwi się otwarły. Kilku liberyjnych lokajów skoczyło z pomocą.

W mrocznym korytarzyku zakotłowało się jak w garnku. Jan jak odyniec począł się szamotać i bronić, klnąc po polsku; lampka zgasła, mrok rósł. Ktoś pobiegł alarmować policję. Gruby szwajcar wył nieludzkim głosem:

– Mord! Mord! Mord!

Wtem drzwi zza kulis otwarły się znowu, w głębi huczały śpiewy i śmiechy – wychodzący zajrzał w korytarz.

– O Je! O Je! O Je! – lamentował szwajcar.

– Kogo tam mordują? – zawołał głos, na dźwięk którego Jan wykrzyknął rozpacznie150:

– Ratunku, hrabio! Te plugawe Szwaby zaduszą mnie w tej norze!

Nim skończył, Croy-Dülmen już mu był u boku i uścisnął serdecznie. Napastnicy zmykali chyłkiem, szwajcar uchylił kapelusza.

– Kreuz-Element151! – klął hrabia. – A to awantura. Skąd się pan tu wziął? Z drogi, hołota! Aaa, to ty, Auguście! Jest szampan? Czemuś tego pana nie przyprowadził? Dummes Tier152! Proszę, proszę, panie Janie! No, nie poturbowali cię zbytnio?

– No, nie. Żebym miał prawą rękę, tobym się ja im dał we znaki. Ha! Dobiłem portu! Trzy dni szukam pana hrabiego.

– Co się stało? Przecie nie żadne nieszczęście u was? – spytał hrabia niespokojnie.

– Ej, nie! Mam tylko polecenie od babki, ale nic nie nagli. Nie będę tym hrabiemu przerywał zabawy. Rozmówimy się jutro, bylem tylko dostał audiencję!

– Ależ jestem na rozkazy wszystkich z Mariampola. Co prawda, karnawał to gorączka.

– Wiem coś o tym i nie przeszkadzam. Jutro przyjdę o południu do pałacu.

– Unsinn153! Chodź pan tam, zabawimy się. Będziesz pan wyglądał istotnie jak Orfeusz w piekle. Es geht flott154!

– Widzę, widzę. Istna wieża Babel! – śmiał się Jan.

– Wentzel! Wentzel! – rozległo się wołanie i sarkastyczna twarz Schöneicha wychyliła się na korytarz – za nim mignęły obnażone ramiona dwóch dam.

– Chodź, Michel! – zawołał hrabia. – Przedstawiam ci nowego gościa, mego znajomego z Poznania. Pan Chrząstkowski, baron Schöneich.

„Papryce” spadły z nosa binokle.

– Pan Żonżowski! – powtórzył przeciągle.

A potem, jakby zrozumiał, zaśmiał się impertynencko w oczy Wentzla.

– Pan nie zna pięknej Lidii?

– Nie, panie.

– Ani czarnookiej Esmeraldy?

– Niestety, nie – odparł Jan wesoło.

– Ani Elli Schwan?

– Nikogo.

– Zatem ja pana zaznajomię. Bo to, widzi pan, Wentzel zły na towarzysza i kolegę. To żarłok!

– A pan apostołujesz wstrzemięźliwość?

– Uhm! Ja…

– Ty jesteś pijany, Michel! – przerwał Wentzel. – Prowadź pana Chrząstkowskiego!

– Wypiłem jeden tylko toast za zdrowie Herberta, który po ciemku zamiast Lidii pocałował w rękę maszynistę.

– Ejże, a może to ty sam bez binokli! – śmiał się Croy-Dülmen.

– Ja, mój drogi, Lidii nie całuję w rękę!

Schöneich, wygłosiwszy to zdanie, zatrzymał się i kładąc rękę na klamce drzwi, spytał Jana:

– Czy pan był kiedy na balu wariatów? Nie, no to niech pan patrzy i admiruje155.

Weszli do dużej sali, pełnej zakamarków, nisz, drzwiczek, zawalonej dekoracyjnymi przyborami. Wśród tego bezładu kilkadziesiąt osób udawało dom obłąkanych.

Piękne aktorki, w kostiumach i trykotach, snuły się otoczone gronem młodzieży156. Każdy robił, co mu się podobało. Jedni pili szampana, inni śpiewali kuplety; śmiano się, dowcipkowano, tańczono – hałas panował piekielny.

– A co? Wariaty! – zaśmiał się Schöneich po minucie obserwacji. – Jak pan myśli, co większe: czy zdolność aktorek, co prosto stąd biegną na scenę, czy cierpliwość i pobłażanie publiki?

– Jedno i drugie monstrualne – odparł Jan.

– Wentzel – szepnął baron – widzisz Herberta przy Lidii? Przecie skombinował, co maszynista, a co primadonna! Patrz, jak wetuje porażkę. Oho, jaki do ciebie podobny! Wąsy kręci, oczy mruży jak kot. Ani się obejrzysz, jak się zupełnie przejmie twoją rolą.

– Ja mu dam! – zamruczał gniewnie hrabia.

– Dajże spokój. Zrobisz awanturę, a potem pojedynek. Chcesz zarżnąć barana. Wstyd! Idź no w drugą stronę i załóż się z kolegami, że Herbert ucieknie za godzinę. Będzie farsa. Salut157, piękna Esmeraldo!

Smagła dziewczyna wracała ze sceny, otarła się o niego, zaśmiała swawolnie, unikając uścisku. Wentzel zastąpił jej drogę, wywinęła się i jemu, rzuciła w drugą stronę – spotkała oko w oko Jana.

– Sooo158 – rzekł przeciągle Schöneich. – Wybieraj bramę i zapłać kopytkowe, piękna gazelo! Jesteśmy jak boginie z lasku Ida159. Wybór trudny! No, no, jak ci się zdaje? Przecie jam piękny jak Wenus, ochrzczono mnie nawet: Schön bin ich160!

Aktorka dała mu szczutka w nos, natarła na Jana.

– Mein Herr161! Proszę odstąpić!

– Mein Fräulein162! Baron podał warunki! – odparł żartobliwie.

Nim się obejrzał, wyśliznęła mu się z rąk i uciekła ze śmiechem. Schöneich pogroził jej palcem.

– Ho, ho! Patrz pan, mruga, proszę spróbować szczęścia! Tylko w ciemności ostrożnie z maszynistami!

Aktorka istotnie kiwnęła na Jana, niknąc za jakimiś skrzyniami; po chwili wahania poszedł za nią w towarzystwie Wentzla. Schöneich popatrzał za nimi.

– Z tego Wentzla skończony łotr! Ani się pochwalił ze znajomością tego ognistego kawalera. Sekret, hm, to coś podejrzanego; czuję opale w pobliżu! Fe, chłop jeszcze spłata figla i ugrzęźnie w Polsce. Dziedziczne choroby bywają najcięższe. Ho, ho, poczekaj, zadam ja ci antydotu163! niech no zaalarmuję hrabinę Aurorę albo Herberta.

Schöneich począł skubać swe rudawe faworyty – był to znak dyplomatycznego namysłu; potem wsunął się w tłok rozbawionej młodzieży i rzucając po drodze śmieszne zaczepki dożeglował do kanapy, gdzie piękny Herbert, rozwalony obok rudowłosej Lidii, szeptał zaklęcia i karmił cukierkami. Spojrzał zezem na intruza.

Ale baron bez ceremonii ulokował się z drugiej strony aktorki, na jej falbanach, i flegmatycznie zapalił cygaro.

– Tak, moi państwo – zaczął z sarkastycznym grymasem – powiem wam bajeczkę.

– Eh, nie przeszkadzaj! – burknął Herbert. – Ot, lepiej przekonaj Lidię, żem lepsza partia od Wentzla.

– Tego, mój drogi, uczynić nie mogę, bo mam was obu za złe partie! Najlepszą jestem ja.

Aktorka parsknęła śmiechem, a Schöneich mówił dalej, obserwując spod oka Jana Chrząstkowskiego i Wentzla z Esmeraldą.

– Twój hrabia, piękna Lidio, zachowuje się bez żadnych względów dla ciebie. Widzisz, jak mu oczy się błyszczą do Esmeraldy. To będzie gwiazda sezonu!

Zielone oczy Lidii zamigotały wściekłością.

– Będzie to zatem sezon brunetek! – syknęła.

– A twój książę Herbert, czarodziejko, zostawi cię jeszcze dziś na koszu! – szydził dalej niemiłosierny Schöneich.

– To fałsz! – zaperzył się Herbert. – Panny Lidii nie opuszczę, choćby się świat skończył! Jest moim bóstwem! Nie boję się Wentzla!

– To kwestia nie rozstrzygnięta, bo ci Wentzel zdobyczy nie odbiera. Zajęty jest swoim przyjacielem, panem Żonżoskim.

– Co? – skoczył Herbert. – A ten tu skąd się wziął?

– Przypadkiem. Bawi w Berlinie z siostrą, tą w opalach. Wentzel się nimi zajmuje.

– Teufel164!

– Czy oni ciebie zajmują?

– Nie, ot, tak sobie! Mnie zajmuje tylko panna Lidia! – szepnął melancholijnie.

– Pamiętajże służyć rycersko damie, bo gdy się zachwiejesz, ja ci staję za rywala.

– Żebyś lepiej poszedł sobie do diabła!

– Aha, prawda, przygniotłem falbankę, przepraszam, nie przeszkadzam.

Schöneich ukłonił się bardzo nisko i gdzieś się zapodział, bo go Herbert nigdzie nie spostrzegł. Przechylił się poufale do Lidii i roztaczał obraz swych doskonałości, a jej szczęścia, gdy mu los powierzy.

Tak był zatokowany165 i zachwycony sam sobą, że nie dojrzał, jak tuż za kanapą w cieniu jakiejś kulisy wysunęły się binokle barona i ruda głowa teatralnego posługacza.

Obydwaj szeptali coś tajemniczo, potem sługa głową dał znak, że pojął, i zniknął. Schöneich wynurzył się jak duch z przeciwnej strony i połączył się z Wentzlem i z Polakiem. Wkoło nich zebrała się zaraz gromadka, śmiejąc się i gestykulując.

Zielone, zazdrosne oczy Lidii nie schodziły z nich. Po chwili Wentzel spojrzał na nią, odłączył się od grupy i poszedł, gryząc w zębach cygaro.

– No, Herbercie! – rzekł wesoło. – Dość się bawić w kłusownika, idź na neutralne terytorium.

Aktorka rzuciła się niecierpliwie.

– Pan mi raczy oszczędzić swych impertynencji, bardzo proszę! Nie jestem niczyją zwierzyną; książę jest moim gościem.

Wentzel wzruszył lekko ramionami.

– Doprawdy? Przywiozłem tu panią mymi końmi z mego mieszkania, mieliśmy po teatrze jechać razem na kolację!

– Pojadę z księciem. Może pan sobie wziąć Esmeraldę do pary! – zawołała z furią.

– Zatem daje mi pani odprawę. Jak się podoba. Żeby tylko pani nie została bez pary!

– To mój kłopot – wygłosił Herbert, rozpływając się z powodzenia i triumfu.

Wentzel obojętnie rzucił cygaro przez głowę pyszałka w kąt między kulisy.

– Spalisz teatr! – zawołał Herbert, oglądając się.

– Więc co?? To zapłacę! Życzę państwu powodzenia.

Zawrócił się na obcasie i odszedł.

Czuła para została sama. Towarzystwo, jakby zamówione, trzymało się z daleka; muzyka głuszyła gwar, aktorzy i aktorki snuli się bezustannie ze sceny i na scenę; publiczność hałasowała jak stado potępieńców, za kulisami szampan krążył coraz gęściej, podniecając humory.

Tylko Herbert gruchał i gruchał, nadymał się jak indor, rączki Lidii trzymał w gorącym uścisku, wyfryzowaną modnie głowę chylił nad nią coraz niżej, coraz poufalej.

Nie widział, że naprzeciw niego Schöneich, usadowiwszy się na jakimś koszu, naśladował jego każdy ruch, trzymając w objęciach wypchanego z pakuł bożka Bacchusa. Aktorki i młodzież166 pokładali się ze śmiechu. Jan Chrząstkowski z Wentzlem rechotali bez ceremonii, głośno.

Nareszcie ramię zdobywcy objęło wiotką kibić Lidii, usta jego wyciągnęły się do pocałunku… Wtem trzask, łoskot – i dym buchnął kłębami zza kanapy.

– Feuer167! – wrzasnęło sto głosów jak na komendę.

Herbert skoczył na równe nogi, zaplątał się w koronki Lidii, potknął się – upadł, porwał się i jak wariat rzucił się do drzwi.

– Wasser! Es brennt168! – wrzeszczał nieludzkim głosem.

Kłęby dymu tymczasem rosły, rosły, stawały się coraz czerwieńsze, aż wreszcie łuna pąsowego bengalskiego ognia oblała kanapę, Lidię, plecy bohatera i pokrzywione od szalonego śmiechu twarze obecnych.

– Es brennt! Es brennt! – rozległo się po korytarzach.

Zrobił się zamęt. Policja, strażacy, dyrektor, służba, biegli ze wszech stron, widzowie zaczęli z wrzaskiem uciekać.

– Was gibt's169? Was gibt's? Was brennt170?

– Bengalisches Feuer171 – objaśnił Wentzel prosto w ucho naczelnika straży.

Policjant starszy podniósł głos Stentora172:

– Za ten żart, moi panowie, będziecie odpowiadali przed sądem. W stolicy, w miejscu publicznym, taki zamach na spokój obywateli, trwoga, alarm, to pachnie wieżą173! Kto się tego dopuścił?

Nagle przed srogim pruskim urzędnikiem wyrósł z tłumu Schöneich, ciągnąc za sobą nieszczęsny manekin Bacchusa.

Wziął go za ramiona, postawił frontem i, przykładając jego rękę do piersi wypchanej słomą, rzekł z przejęciem:

– Der da hat's gemacht174! Der Schurke175! Niech wyzna! Złapałem go na uczynku! So ein Halunke176!

Tu zamilkł, biorąc za ucho straszydło, ale natomiast z gardła Bacchusa wyszedł żałosny, piskliwy głosik:

– Ich bin's! Es ist eben Karneval177! Odsiedzę wieżę w post!

Twarz policjanta skurczył śmiech – na to hasło wybuchnęli wszyscy: strażacy, służba, dyrektor – tylko Schöneich zachował spokój i zaczął targać Bacchusa, aż go rzucił do nóg policjanta, i wśród niepohamowanej wesołości otaczających biedny bożek jąkał, łkając:

– Już nigdy nie naruszę spokoju obywatelskiego, darujcie mi ten jeden raz! Byłem pijany! To Sylen winien, to nie ja! Ach, nie zamykajcie do wieży!

Policjant ocierał oczy czerwonym fularem178, kopiąc nogami niewinny manekin, cofnął się do drzwi i uciekł, widząc, że na karnawał nie było lekarstwa; za nim wycofali się podwładni.

Ogień bengalski zgasł od dawna. Lidia sama siedziała na kanapie, szarpiąc koronki i płacząc ze złości. Nie zapomniał i o niej Schöneich. Podjął bałwana, majestatycznie podszedł do niej i posadził u jej nóg.

– Jest to jedyny zbywający kawaler. Wolny i niepodległy jak pani! – rzekł w głębokim ukłonie.

Wentzel nie widział tej sceny, bo klepał protekcjonalnie po ramieniu dyrektora, drugą ręką tkając mu garść przekonywających argumentów. Muzyka ucichła, damy ubierały się śpiesznie, ruszano do odwrotu.

– Na kolację! Na kolację! – wołano.

Powoli opróżniała się sala. Został hrabia, Jan, Esmeralda, Ella Schwan, Schöneich i Lidia zemdlona na kanapie. Ostatni żart dobił ją. Pierwszy aktor całej farsy, Bacchus, leżał na ziemi z rozkrzyżowanymi ramionami, z uśmiechem pijanego zadowolenia na tekturowej twarzy. Baron wezwał przyjaciela.

– Ocuć ją, słyszysz, Wentzel! Obiecaj jej riwierę diamentową179 czy coś równie ożywczego. Niech otworzy oczy, bo ci zostanie bałwan za damę. Ja służę Elli, pan Żonżoski Esmeraldzie. Chyba weźmiesz maszynistę w braku towarzyszki.

– Idźcie naprzód, panowie. Dopędzę was na dole – uspokajał Croy-Dülmen.

Nie wiadomo, jakich użył argumentów, ale nim siedli do powozów, zjawił się, prowadząc pod rękę Lidię, uśmiechniętą, różową, z błyszczącymi oczami.

Taki był wstęp Jana na berliński karnawał.

Co dalej nastąpiło, pozostało mu mglistym wspomnieniem śmiechu, hulanki, toastów, śpiewów; zdawało mu się nawet, że kogoś pocałował, ale ponieważ był niezupełnie trzeźwy, więc nie mógł zaręczyć, kto to był: Esmeralda, Schöneich czy maszynista. W rezultacie zbudził się nazajutrz po południu w gabinecie Wentzla.

Hrabia już się ubierał, a raczej ubierało go trzech lokajów i fryzjer.

Zaczęli przypominać farsy wieczorne i śmiali się jak szaleni, aż nagle hrabia uderzył się w czoło.

– Aha, a interes babki! – zawołał.

– Wcale nie karnawałowej treści – odparł Jan markotnie. – Aż mnie ochota odchodzi wyłuszczać go. Może pan już zapomniał o Mariampolu!

– Chciałbym! – mruknął Croy-Dülmen niewyraźnie. – Jest może list do mnie? – dodał głośniej.

– Pani Tekla powiedziała, że prędzej jej ręka uschnie, niż do Niemca napisze. Zna ją pan. Przy tym była okropnie gniewna.

– Cóż się stało?

– At, tegom się dawno spodziewał. Głębocki sprzedaje majątek. Wie pan, ten pan, co to był.

– Wiem, narzeczony pańskiej siostry.

– Właśnie. Zrujnowały go konie i zbytkowne budowle. Pan tego nie rozumie, jak w gospodarstwie trzeba być wyrachowanym, nie pozwalać sobie na żadne fantazje. Adam handlował końmi, zawsze ze stratą, i murował do końca: tak przyszło i do zguby. Do tego nasze nieszczęsne warunki… At, co tam opowiadać! Bieda – i koniec!

– Przecie mi pan mówił, że posag panny Jadwigi miał ratować fundusz.

– Et! Tej Jadzi nikt nie rozumie… Zresztą ten głupi Głębocki stracił resztę otuchy i energii. Zachorował ze zgryzoty. Odwiedziłem go. Ażem się zląkł, tak się zestarzał. – „Co ci?” – pytam. – „Zabiorą Niemcy Strugę!” – jęczy. – „To nie daj zabrać, czyś baba?” – „Ba, kiedy nie sposób ratować: długi prywatne i bankowe, i procesy!”.

Jan aż się zżymnął, potarł desperacko swą najeżoną czuprynę; hrabia usiadł obok niego i słuchał uważnie.

– Otóż – mówił dalej Chrząstkowski – wróciwszy napadłem na Jadzię: „Słuchaj, dziewczyno, ratuj ukochanego, bierzcie się, ślubujcie piękne rzeczy i płaćcie długi!”. Myśli pan, co się stało?

– Rozgniewała się!

– Żebyż! Wiedziałbym przecie, co myśli; ale ona popatrzyła na mnie jak na idiotę i wyszła z pokoju. Ani słowa! Ot, jak to drewno! Desperacja! Uderzyłem po ratunek do babki. Aj, aj, aj! Szatan mi to doradził, bom podobnej awantury, jakem żyw, nie widział. Furia pani Tekli nie da się opisać. Posłałem po Głębockiego pięciu posłańców, a nim przybył, cierpiałem najniewinniej za wszystkich Niemców na ziemi! Dostało się tęgo Głębockiemu, ale ratunku i pani Tekla nie umiała znaleźć. Nawymyślała mu i wypędziła. W nocy przyszło jej szczególne natchnienie: kazała mnie zbudzić o świcie: myślałem, że się rozchorowała ze złości, i oto com usłyszał: „Ruszaj mi zaraz do Berlina i przywieź ze sobą hrabiego Croy-Dülmen. Powiedz mu ode mnie, że jeśli nie posłucha, to popamięta Teklę Ostrowską!”.

Wentzel się śmiał z całego serca. Widocznie polecenie zrobiło mu ogromną przyjemność.

– Cóż pan na to? – zagadnął Jan.

– Jadę dzisiaj, za godzinę! Boję się strasznie babki!

– A karnawał! Zanudzi się pan u nas.

– No, przecież i u was się bawią. Pan mnie zapozna z sąsiadami, a może panna Jadwiga ofiaruje walca.

– Oj, nasze bale! Po wczorajszym nie zachwycą nikogo.

– Widzę, że pan połknął haczyk Esmeraldy. No, ta nam nie uciecze.

– A bura pani Tekli nie minie! – westchnął Jan. – Straciłem pięć dni zamiast dwóch! Oj, ten karnawał!

– Pokusa! – zaśmiał się Wentzel. – Tymczasem dwie godziny czasu do wyjazdu. Ciekawym, gdzie to Urban…

– Na ślizgawce – objaśnił Jan i opowiedział spotkanie z lokajem.

– Małpa – zdecydował chlebodawca łyżwiarza. – Ja go nauczę moresu! Hej, August! Dostawić mi tu Urbana, skąd chcesz, prędko!

W pół godziny factotum zjawiło się pokornie, milczące, sztywne, w swym czarnym fraku.

Westchnął w duchu na rozkaz pakowania, ale się ze zdaniem nie ośmielił i ruszył na kolej. Po godzinie nie było Wentzla w stolicy. Schöneich zaspał tego dnia – po śniadaniu kazał się wieźć do przyjaciela. Widmo Polski nie dawało mu spokoju.

– Pan hrabia wyjechał – oznajmił mu szwajcar.

– Co? Gdzie? Z kim?

– Z jakimś młodym, nieznajomym panem. Do Poznania, z kuframi.

Schöneich zagwizdał przeciągle.

– Entwischt180! Źle! Trzeba wziąć hrabinę do pomocy! Es wird zu arg181!

Po chwili meldował się w pałacu hrabiny Aurory. Na głowę Wentzla zbierały się gromy najsroższe, bo z rąk kobiecych. A on ich ani przeczuwał!

VIII

Innym się wydał Poznań Wentzlowi. Za pierwszą bytnością zieleniły się łąki, złociły pola – teraz śnieg pokrył całą krainę, życie zamarło.

Pod Braniszczem zadymka ich opadła, poczta nie chciała jechać.

Hrabiego tymczasem, im dalej od Berlina, ogarniała coraz mocniejsza gorączka i niebywałe rozdrażnienie. Wpadł jak furiat na poczthaltera.

Był to ów, wedle Urbana, jedyny cywilizowany człowiek i rodowity Prusak.

– Spitzbube182! Schurke, Lump183! – posypało się na niego z ust kompatrioty184, ku wielkiej uciesze Jana i służby pocztowej.

Znalazły się natychmiast konie i sanki, gdy wtem przybiegł Żyd faktor185.

– Wielmożna pani z Mariampola przysłała konie – oznajmił – oni tu już jeżdżą od trzech dni.

– Oj, oj – mruknął Jan. – To jej wcale humoru nie poprawi. Niech zajeżdżają.

Ruszyli lotną czwórką siwoszów w noc, w zawieję, bez drogi. Urbana zostawiono na pociechę poczthaltera.

– Zmarzniesz, hrabio – mówił Jan patrząc z trwogą na miejskie palto Wentzla i jego malutką bobrową czapeczkę, wsadzoną z fantazją na prawe ucho.

– Jeszcze mi nierychło krew zastygnie. Mam ochotę żywcem ujrzeć panią Teklę i powalcować z Polką. À propos186, czy z pana plotkarz, panie Janie?

– Albo co?

– Te berlińskie saturnalia187 nie dla uszu dam z Mariampola. Kolegi się nie zdradza!

– Czy się boisz, hrabio, babuni? – żartował Polak.

– Przyznam, że więcej pana siostry. Żebyś pan wiedział, jak mnie spytała o Biarritz kiedyś latem. O Je! Spiekłem raka jak student. Te wasze damy z ich powagą Sybilli diabelnie imponują.

– Cóż pan spłatał tak strasznego w Biarritz?

– Ot, zjechaliśmy się wypadkiem z hrabiną Aurorą, moją starą znajomą… i… i… była hrabina z Poznania. Eh, plotka! Nie lubię rumienić się przed panienką. Niech pan milczy o Lidii.

– Dobrze, dobrze! Jadzia nie ciekawa, nie spyta. Zresztą i ja bym dostał mycie głowy za kulisy. Brrr! Jak zimno! Popędzaj, Maciej! A nie błądzim?

– Uchowaj Boże, proszę łaski pana – odparł wąsaty Mazur.

Śnieg zasypywał oczy. Wyglądali jak bałwany białe, wicher przejmował do kości.

Pomimo to Wentzel gwizdał coraz to nowe aryjki z operetek i sypał jak z rękawa anegdoty.

Dziwna radość przejmowała mu duszę. Nie była to miłość dla pięknej Jadwigi, ale zadowolenie próżności i triumf. Babka wzywała go sama. Po co? Kto wie, może powie: kupuj Strugę i żeń się – z kim? Łatwo się domyślić.

A może panna Jadwiga tęskniła za nim… To wezwanie było z jej inicjatywy? Zdawało mu się to zupełnie naturalnym. Tysiąc razy się zdarzało. Przy tym wiózł do Mariampola niespodziankę. Z tego sekretu nie pochwalił się ani przed baronem, ani przed Janem, przed nikim.

Miało to być ostateczne coup du théâtre188.

Z głową napchaną podobnymi myślami nie czuł mrozu, droga mu się dłużyła nieskończenie.

– Gdzież ten Mariampol bogi odniosły? Jedziemy chyba na koniec świata – zauważył po raz setny.

Jan wstał w saniach, rozejrzał się uważnie.

– Za kwadrans staniemy na miejscu – pocieszał.

Zmrok zapadał, dzień zimowy robił się coraz posępniejszy.

– Ot i Męka Pańska189! – oznajmił furman rozwijając sążnisty bat i zbierając silniej lejce.

Wysada zamajaczyła jak rząd olbrzymich grenadierów u wnijścia190 do królewskiej rezydencji; wpadli w bramę przez okropne zaspy; siwosze, parskając radośnie, zaryły się pod gankiem.

– Do oficyny, Maciej! Do oficyny! – krzyczał Jan; ale na odgłos dzwoneczka i walenia z bata w domu zajaśniały światła, stary Walenty ukazał się w progu.

– Pani kazała prosić – rzekł – właśnie piją herbatę.

Młodzi ludzie wysiedli i spoważnieli jak na komendę.

– Teraz bomba pęknie – szepnął Jan, rozbierając się szybko i trąc skostniałe dłonie.

Wentzel uśmiechnął się zagadkowo.

– Chodźmy śmiało.

W jadalni pani Tekla z Jadzią siedziały jak wtedy, same; ale obeszło się tym razem bez rekomendacji. Niemiec poszedł prosto do ręki babki, ucałował ją i wyrzekł powoli, z nadzwyczajnym wysiłkiem pamięci:

– Jestem na rozkazy babuni!

Staruszka aż podskoczyła z podziwu.

– Co? Jak? Kto ciebie nauczył po polsku? Fe, źle wymawiasz! No, no, ale powtórz.

– Co, hrabio? – wołał Jan. – Umiesz po naszemu i torturujesz mnie tyle dni niemiecką mową… to kryminał!

– Nauczyłem się trochę – odparł Wentzel wesoło – żeby mieć prawo obywatelstwa w Mariampolu.

– Szpetnie mówisz, okropnie! – wyrzekła pani Tekla.

– Może babunia woli po francusku?

– Nie, nie! Gadaj, jak umiesz. Cóż robić?

Panna Jadwiga powitała tymczasem brata serdecznym uśmiechem i uściskiem: na ukłon hrabiego odpowiedziała chłodnym pochyleniem głowy.

Ani wzruszenia, ani radości, ani nawet najmniejszego wrażenia.

Walenty podał im herbatę i zakąski – usiedli na końcu stołu.

– Zmizerniałeś, Jasiu – ozwała się panienka, bystro patrząc w szczere oczy chłopaka.

– Co? Zmizerniał? Czemu? Może chorowałeś? – wmieszała się żywo staruszka, spoglądając na wychowańca.

Biedny Jan pod ogniem tych krytycznych oczu spłonął rumieńcem jak panienka, wnurzył nos w filiżankę.

– Broń Boże! Byłem zdrów zupełnie. To podróż…

– Cóżeś robił cały tydzień w tym szwabskim gnieździe? Można było zajechać do Chin. Miałam kogo posyłać191. Jesteś i będziesz rozhukanym błaznem.

Tu Wentzel wmieszał się swą łamaną polszczyzną:

– Pan Jan nie mógł się ze mną spotkać. Rozmijaliśmy się ciągle. Teraz karnawał…

– Karnawał! Czy nie wstyd, żeby dorośli zajmowali się takimi rzeczami. Ale co się po Szwabach można dobrego spodziewać! No, jedzcie. Walenty, daj panom nalewki. Zmarzli! Jadziu, każ przynieść temu Niemcowi piwa do kolacji.

– Dziękuję! Nigdy piwa nie pijam! – zawołał, kłaniając się młodej gospodyni.

– Osobliwość! – zamruczała pani Tekla.

Oczy jej ukradkiem zerknęły na wnuka, korzystając, że wszyscy byli zajęci jedzeniem.

Jan, zaspokoiwszy głód i stłumiwszy pomieszanie, zwrócił się do siostry:

– Jadziu, przywiozłem ci z Berlina piękny prezent za trudy poniesione w moim zastępstwie przy gospodarce. Cóż zdziałałaś, siostrzyczko?

– Odprawiłam pisarza w Olszance.

– Oho! Tak energicznie! Po siedmiu latach służby!

– To ci bynajmniej honoru nie czyni tyle lat dać się okradać!

– Co? Piasecki złodziej? Eh! Ktoś ci plotkę doniósł.

– Ciekawam192 kto i jak mógł mi donieść, kiedy ty sam nazywasz mnie głuchoniemą! – odparła podnosząc brwi. – Przecie, żebym lubiła mówić, a choćby słuchać, rozmawiałabym z tobą.

– Więc ja ci mówię, że Piasecki złodziej – zawołała pani Tekla. – Już bo ty jesteś dobroci i łatwowierności anielskiej. Służba cała ubóstwia ciebie, bo ją rozpieszczasz, tolerujesz usterki, darowujesz najgorsze winy. Pewnie spostrzegłeś od dawna fałsze w rachunkach Piaseckiego i pozwalałeś się okradać.

– At, jakieś tam kilka korców193 pośladu194. Biedak ma żonę…

– Aha, ładną Marcelkę! – zaperzyła się pani Tekla i chciała coś dodać, ale panna Jadwiga rzuciła jej proszące spojrzenie, więc tylko pogroziła palcem Janowi.

– Jak babunię szanuję, takem nawet nie wiedział jej imienia – tłumaczył się chłopak – alem rzeczywiście tolerował ten drobiazg Piaseckiemu.

– Trzeba było oznajmić mi tę tolerancję wyjeżdżając – rzekła Jadzia.

– Złapałaś go na gorącym uczynku?

– A jakże! – odpowiedziała za nią pani Tekla. – Pojechała w nocy z tutejszym rządcą do Olszanki i zastała dwie fury pod magazynem. Był to brat i szwagier pięknej Marcelki ze zdobyczą.

– To trochę za dużo! – wtrącił Jan.

– Zdaje się! Jadzia zażądała księgi i wzięła klucze. Nazajutrz przy sobie kazała odmierzyć zboże i znalazła wedle rachunków dużą superatę195ziarna.

– Miałaś niemały kłopot, Jadziuniu.

– Dwa dni tylko – odparła spokojnie.

– Więcej nieszczęść nie było?

– Owszem: fornal złamał nogę na lodzie, ale sądzę, że się wygoi. Doktor przyjeżdża co dzień.

– A ty go pewnie sama opatrujesz?

Nie było odpowiedzi. Zamyśliła się, przypominając wypadki tygodnia i dodała:

– Zresztą nic więcej. Na listy w interesach odpisałam, zobaczysz w biurze.

Wentzel słuchał i patrzał. Dziewczyna ta była kontrastem wszystkich, które znał i kochał kiedykolwiek. Jego urok, porywający kobiety, na niej jednej nie robił żadnego wrażenia. Nie spojrzała nawet na niego.

– No, no, ja ręczę, że Jadzia dobrze gospodarowała – pochwaliła kogoś po raz pierwszy pani Tekla. – Możesz jej dać prezent. Pewnie coś niedorzecznego.

– Przeciwnie, coś bardzo stosownego. Masz, siostrzyczko.

Staruszka zajrzała przez stół.

– Pierścionek! Nonsens! Wiesz, że ona tego nigdy nie nosi.

– Powinna się przyzwyczaić do obrączki – wygłosił patetycznie Jan.

Panna Jadwiga wzięła do rąk śliczne cacko z turkusem, zmierzyła na palec.

– Mogłabym go chyba włożyć na pierwszy – rzekła z uśmiechem.

– Fe! – oburzyła się pani Tekla. – Wiesz, że po tym poznaje się głupców. Chociaż robisz istotne głupstwo!

Jan wybuchnął śmiechem.

– Babuniu, niech zrobi choć jedno w życiu. Nie będzie mi tak rozumem imponować.

Ciemne, niezbadane oczy Jadzi podniosły się powoli na brata, na jasną skroń wybiegł nieznaczny rumieniec.

– Mogę ci zaręczyć, że zrobię głupstwo, i to olbrzymie – odparła z widocznym rozdrażnieniem. – Za prezent dziękuję.

Przychyliła się do niego wdzięcznym ruchem i pocałowała w czoło.

Wentzel zajadle targał wąsy. Delikatność nie pozwalała mu mieszać się do tej rodzinnej dysputy. Dałby jednak dużo za ten pocałunek. Miał przecie na czole pamiętną szramę z jej winy.

– Kto cię nauczył po polsku? – zainterpelowała pani Tekla wnuka. – Musiał to być nie lada osioł!

– Była to żona mego plenipotenta, Polka.

– Pewnie gadaliście o amorach?

– Skąd to przypuszczenie? Przecież nie popisywałem się odmianą słowa „kochać”. Czy babunia myśli, że to by szło gładziej?

– Et, bredzisz. A czytać umiesz?

– Mogę zastąpić pannę Jadwigę w głośnym czytaniu.

– Dziękuję, ślicznie bym wyszła! Nieprawdaż, Jadziu?

– Nie wiem, babciu. Sądząc z rozmowy, pan hrabia jest bardzo zdolny do języków. Mówi poprawnie.

– Oho, oho! Co ty możesz wiedzieć o tym! Chociażby mówił jak ty, to jeszcze źle. Prusacy wam zupełnie mowę skaleczyli. Za mojej młodości chłop lepiej umiał po polsku niż wy wszyscy teraz.

Wszyscy znieśli pokornie krytykę. Wentzel odważył się pierwszy odezwać:

– Pani Sperling rada była ze mnie…

– Głupia jest twoja pani Sperkel czy jak tam! – zaperzyła się babka. – Jeżeli co umiesz, to zasługa twojej matki, że ci dała delikatne polskie gardło, dlatego niby coś pojąłeś z naszych twardych brzmień. Ale jeśli to ma być podobne do ludzkiego języka, to pianie koguta podobne do śpiewu słowika. No, kończcie kolację beze mnie, a ty, Jadziu, poprawiaj to szwabskie bredzenie.

Podreptała w głąb domu.

– Czy pozwalasz, Jadziu, palić? – spytał Jan.

– Proszę – odparła wstając.

– Ale ty nie zmykaj. Cały tydzień cię nie widziałem. Niech się przypatrzę i nacieszę.

– Istotnie, rozrzewniająca czułość! Tęsknota po mnie wygląda ci z twarzy. Jakżeś się bawił w Berlinie?

– Wcale nie.

– Chcę wierzyć – uśmiechnęła się ironicznie. – Przez cały tydzień zwiedzałeś galerie obrazów i Tiergarten196.

– Pan Jan szukał mnie trzy dzień – przyszedł Wentzel z pomocą koledze.

– Trzy dni – poprawiła, nie podnosząc dalej kwestii.

– A ty nie balowałaś? – zagadnął Jan.

– Nie miałam czasu. Ale à propos, Cesia Żdżarska była tu wczoraj. W środę urządzają kulig do Siewnicy od nich. Zapraszała nas.

– A Głębocki odwiedzał ciebie?

– Był.

– Ileż zagraliście partii w domino?

– Czy ci ta wiadomość potrzebna do statystyki?

– Ach, Boże! Co za gorzka niewdzięczność! Chciałem ci zrobić przyjemność, przypomnieć miłe chwile sam na sam.

– Posiadam dobrą pamięć. Przypomnienie zbyteczne.

– No cóż, jedziesz na kulig?

– Do środy daleko.

– Czy ty nie robisz planów na przyszłość?

– Co do kuligów – nie.

Wentzel zrobił w duchu uwagę, że dziewczyna ta pobiłaby Schöneicha w grze na słowa.

– Byłem w teatrze w Berlinie – opowiadał Jan, zaciągając się tytoniem – dawali jakiś straszny dramat, było pełno trupów.

– Tytułu nie pamiętasz?

– Zapomniałem: Hamlet czy Otello.

– Dwie rzeczy nadzwyczaj do siebie podobne! – zaśmiał się Wentzel, a Jan wtórował z całego serca rad, że rozchmurzy nawet poważne usta siostry.

Wtem w sali rozległy się drobne kroczki staruszki.

– Fe! – gderała już z daleka. – Co tu dymu! Ale ładnie pachnie.

Wetknęła głowę przez drzwi.

– Czy to pan hrabia myśli, że tu przyjechał opowiadać brednie i śmiać się z tym pustakiem? Bardzo proszę, mam interes.

– Służę babuni! – zawołał zrywając się żywo.

– Pierwej słuchaj, a potem służby ofiaruj. Otóż tak jest… Jadziu, jeżeli się zawstydzisz, to nic, bo to prawda i koniec. Tu niedaleko mieszka okropny niedołęga, Głębocki.

146.verboten (niem.) – zakazane, zabronione. [przypis edytorski]
147.gehen Sie zum Kuckuck (niem.) – niech pan idzie do diabła. [przypis edytorski]
148.szwajcar – odźwierny; służący pilnujący drzwi. [przypis edytorski]
149.du Haderlump (niem.) – ty kłótliwy gałganie. [przypis edytorski]
150.rozpacznie – dziś: rozpaczliwie. [przypis edytorski]
151.Kreutz-Element (niem.) – przekleństwo: krzyż pański, utrapienie. [przypis edytorski]
152.dummes Tier (niem.) – głupie bydlę (dosł.: zwierzę). [przypis edytorski]
153.Unsinn (niem.) – nonsens. [przypis edytorski]
154.es geht flott (niem.) – dobrze się składa. [przypis edytorski]
155.admirować – podziwiać, zachwycać się. [przypis edytorski]
156.młodzież – daw. określenie to odnosiło się wyłącznie do płci męskiej, młode kobiety nie były tu zaliczane. [przypis edytorski]
157.salut (fr.) – witaj. [przypis edytorski]
158.so (niem.) – tak; ach tak. [przypis edytorski]
159.boginie z lasku Ida (mit. gr.) – Hera, Atena i Afrodyta, które w lasku na górze Ida kazały Parysowi rozstrzygnąć ich spór, przyznając jednej jabłko z napisem „dla najpiękniejszej”. [przypis edytorski]
160.schön bin ich (niem.) – dosł.: piękny jestem. [przypis edytorski]
161.mein Herr (niem.) – mój panie. [przypis edytorski]
162.mein Fräulein (niem.) – moja panienko. [przypis edytorski]
163.antydot – antidotum; odtrutka, środek zaradczy przeciw czemuś. [przypis edytorski]
164.Teufel (niem.) – diabeł. [przypis edytorski]
165.zatokowany – pochłonięty zalotami; od: tokować: z przejęciem zachwalać swoje zalety i sukcesy (na podobieństwo samców niektórych gatunków ptaków w okresie godowym, które wydają charakterystyczne dźwięki i wykonują odpowiednie ruchy mające wabić samicę). [przypis edytorski]
166.młodzież – daw. określenie to odnosiło się wyłącznie do płci męskiej, młode kobiety nie były tu zaliczane. [przypis edytorski]
167.feuer (niem.) – ogień; pożar. [przypis edytorski]
168.Wasser! Es brennt! (niem.) – Wody! Pali się! [przypis edytorski]
169.was gibt's – co się dzieje. [przypis edytorski]
170.was brennt. (niem.) – co się pali. [przypis edytorski]
171.bengalisches Feuer (niem.) – ognie bengalskie; sztuczne ognie. [przypis edytorski]
172.głos Stentora – bardzo donośny głos; od imienia Stentora, jednego z bohaterów Iliady, herolda w wojsku gr., słynącego z mocnego głosu, nazwanego w eposie „miedzianym” i mającego siłę równą głosom pięćdziesięciu innych mężczyzn. [przypis edytorski]
173.wieża – tu: więzienie. [przypis edytorski]
174.der da hat's gemacht (niem.) – ten tu to zrobił. [przypis edytorski]
175.der Schurke (niem.) – łotr, łajdak, szuja. [przypis edytorski]
176.so ein Halunke (niem.) – taki to łajdak. [przypis edytorski]
177.Ich bin's! Es ist eben Karneval! (niem.) – To ja [zrobiłem]! To jest właśnie karnawał! [przypis edytorski]
178.fular – chusta z miękkiego, delikatnego jedwabiu, wiązana wokół szyi; element daw. stroju męskiego. [przypis edytorski]
179.riwiera diamentowa – kolia diamentowa; od nazwy formy ukształtowania terenów nadbrzeżnych charakterystycznej dla krajów śródziemnomorskich: riwiery, tj. wybrzeża osłoniętego pasmem gór. [przypis edytorski]
180.entwischt (niem.) – uciekł, czmychnął. [przypis edytorski]
181.es wird zu arg (niem.) – będzie źle. [przypis edytorski]
182.Spitzbube (niem.) – szelma, hultaj, łotr. [przypis edytorski]
183.Schurke, Lump (niem.) – łotr, szmaciarz. [przypis edytorski]
184.kompatriota – rodak. [przypis edytorski]
185.faktor (daw.) – pośrednik. [przypis edytorski]
186.à propos (fr.) – w związku z tym, nawiasem mówiąc. [przypis edytorski]
187.saturnalia – tu przen., żart.: huczne zabawy karnawałowe; w staroż. Rzymie uroczystości ku czci Saturna, obchodzone po zakończeniu prac polowych, połączone z zabawami ludowymi. [przypis edytorski]
188.coup du théâtre właśc. coup de théâtre (fr.) – dosł. cios (sztych) teatralny; przen. nagłe a. nieoczekiwane zdarzenie w sztuce, teatralny trik dający dramatyczny efekt. [przypis edytorski]
189.Męka Pańska – tu: przydrożna kapliczka a. figura Jezusa Chrystusa na krzyżu. [przypis edytorski]
190.wnijście (daw.) – wejście. [przypis edytorski]
191.miałam kogo posyłać – dziś raczej: (…) kogoś posyłać. [przypis edytorski]
192.ciekawam – skrócone od: ciekawa jestem. [przypis edytorski]
193.korzec – daw. jednostka objętości towarów sypkich; korzec dzielił się na 32 garnce i wynosił ok. 120 l. [przypis edytorski]
194.poślad – ziarno zbóż gorszego gatunku używane jako pasza. [przypis edytorski]
195.superata – nadwyżka w kasie; sytuacja, kiedy utarg jest wyższy, niż wskazuje ewidencja sprzedanych towarów; oznacza to, że ilość towarów uległa zmniejszeniu bez zarejestrowanej sprzedaży; sytuacja przeciwna nosi nazwę manko. [przypis edytorski]
196.Tiergarten (niem.) – ogród zoologiczny; tu: nazwa rozległego parku w centralnej części Berlina. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают