Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 2

Шрифт:

Nędzny to był triumf. Szpada rozpłatała mu głowę i czoło do czaszki. Schöneich zastał go w szponach trzech chirurgów. Kłócili się po łacinie.

– Musi być znak – wołał jeden.

– Nie będzie przy zimnych okładach – przeczyli dwaj drudzy.

Tu pacjent wmieszał się do rozmowy.

– Albo będzie, albo nie będzie. To się zobaczy przy końcu. Tymczasem róbcie początek, panowie.

– Rozsądne zdanie – potwierdził najstarszy medyk, przyjaciel domu hrabiego, zabierając się do roboty.

Schöneich powitał bohatera uśmiechem.

– Przyszedłem palić owe dokumenty – rzekł wesoło. – Czy ci nie wstyd dać się opiętnować?

– Odbiję się na Assenbergu. Nie nauczył mnie jednego pchnięcia, osioł.

– Przy twym amatorstwie ufam, że się z czasem wykształcisz! Hu! Co to za szczerba! Będzie miał szramę na całe życie.

– Nie będzie przy użyciu zimnej wody! – poczęli wołać medycy.

Staremu doktorowi Voss drgnęła ręka z irytacji. Wentzel skrzywił się z bólu.

– Czego się gapisz! – krzyknął na Urbana. – Idź i uspokój panią we frontowym domu.

– Jaką panią? – zagadnął udając naiwnego Schöneich.

Ciocia Dora spędziła dzień we łzach i modlitwie. Gdy kareta wróciła z dworca i zatrzymała się u lewego skrzydła, a do niej nikt nie przychodził, przemogła wstręt, jaki czuła do tej części domu, i zbiegła sama po nowiny. Wszystkie drzwi zastała otworem. Służba była w ruchu. Dotarła niepostrzeżona aż do sypialni. Ujrzała swego chłopaka w pokrwawionej koszuli, wokoło krwawe szmaty, nad nim trzech rzeźników i Urbana bladego jak ściana. Tylko Schöneich rozparty w fotelu kiwał się tu i tam, gwiżdżąc – a sam ranny dowcipkował po swojemu.

Staruszka już miała wejść, już podniosła nogę, gdy ją przykuł do podłogi żartobliwy głos barona.

– Doktorze, zacerujcie gładko, żeby piękne usta nie obraziły się na szramach.

Ciocia Dora zatuliła uszy dłońmi i uciekła z tego piekła. W takiej chwili – taka mowa! O, czasy! O, młodzieży!

W chwilę potem Urban ją uspokoił ze strony hrabiego, ale ona nie zdecydowała się na powtórne odwiedziny. Miała dosyć próby.

Stary doktor postawił na swoim. Szrama została pomimo zimnej wody i innych sposobów; rozcinała czoło wyraźną poprzeczną bruzdą.

Honor swój niemiecki opłacił Wentzel, a może piękne oczy nieznajomej dziewczyny odjęły mu zręczność i siłę.

Miał pamiątkę po owej burzliwej nocy. Klął ją w duchu, gdy wreszcie wygojony stroił się pewnego wieczora do teatru.

Doktor Voss zjawił się właśnie na zły humor, a nie wiedząc o tym, począł burczeć na wybryki. W rezultacie pokłócili się okropnie: medyk z całą flegmą, Wentzel z ogniem wcale nie germańskim.

Voss potarł swą górną wargę, co robił zawsze, gdy miał wygłosić ważne zdanie, i rzekł:

– Pan hrabia jest niecierpliwy, nierozsądny, i nielogiczny… Typowy Słowianin.

Tego było za wiele. Croy-Dülmen skoczył, jakby skorpiona nadeptał.

– Kreutzdonnerwetter51! – zaklął jak dragon. – Jak mi pan jeszcze piśniesz słowo…

– To co? – prawił spokojnie medyk. – Ja się bić nie umiem, a spostrzeżenie fizjologiczne nie jest przecież obrazą. Pan hrabia rodzi się z Polki, to pewnik; że ród matki wpływa bardzo silnie na dzieci, to drugi pewnik; a że pan bardzo do matki podobny, to trzeci! Dixi52.

– A ja dixi, że wasze fizjologie to brednie, a wy sami stado wariatów! Jestem Niemiec i basta!

– Po ojcu prawdopodobnie!

– Jak to prawdopodobnie? – krzyknął młody człowiek, czerwieniejąc z pasji. – Śmiesz o mojej matce mówić podobny frazes!

– Mówię: prawdopodobnie, bo pani hrabina była Polką, a tamte kobiety są do prawdy podobne. Nasze damy – to co innego. Żeby na przykład hrabina Carolath miała syna, powiedziałbym…

– Daj mi spokój z hrabiną Carolath! Nie ciekawym tego, co powiesz! – przerwał niecierpliwie hrabia. – Idę do teatru. Zeszpeciłeś mnie na wieki, a teraz prawisz brednie, które ci tylko dlatego darowuję, żeś stary! Niech piekło pochłonie chirurgię! Z wami razem, naturalnie! Urban, konie!

W teatrze piękny panicz w krzesłach i piękna pani w loży zamienili krótkie, ale wymowne spojrzenia. Nie było na nic więcej czasu; ale koledzy wzięli w swój środek Wentzla; układano kolację z aktorkami.

Dopiero w antrakcie hrabina Aurora zwróciła swój śliczny profil do drzwi loży i powitała wchodzącego uśmiechem syreny.

Tysiące oczu patrzyło na nich, więc on się ukłonił głęboko i usiadł naprzeciw niej.

– Wyglądamy tak niewinnie jak stary radca z sędziwą ochmistrzynią dworu – zrobił półgłosem uwagę Wentzel.

– Mauvais sujet53! – upomniała go za koncept. – Czy wiesz, że ci ładnie z tą blizną, heros balafré54. Ale bić się nie było o co, doprawdy! Wiesz, ja bardzo lubię Polaków.

– Jakbyś znała choć jednego.

– No, chociażby ty, przez pół.

Rzucił się niecierpliwie.

– Znowu! Ja się dziś wścieknę chyba! Ja nie jestem, nie będę, nie chcę być Polakiem! Co się ludziom dzieje! Sprzysięgli się mnie torturować!

– A to się nie broń, jeśli chcesz, żeby ci dali pokój! Le grand malheur55! Pogadają i ucichną. A jak będziesz się afiszował niemczyzną, to ci na złość będą dowodzili, żeś Polak z krwi i kości.

Pierwszy raz i zapewne jedyny zrobiła hrabina Aurora tak trafną uwagę, ale to nie rozmarszczyło czoła młodego człowieka.

Nie znalazł dla niej uśmiechu, gryzł niecierpliwie wąsy i kręcił brodę.

Trąciła go nieznacznie pantofelkiem.

– Powiem ci coś niemiłego, jeśli mnie nie będziesz bawił. Patrz, ty specjalisto od ładnych twarzyczek, kto to nowy w loży naprzeciw? Co za pyszne opale! Mówią, że to kamienie, qui portent malheur56! Znasz tę damę?

Hrabia machinalnie podniósł oczy, spojrzał we wskazanym kierunku i aż się cofnął z podziwu. Dama w opalach nie był to nikt inny, tylko jego nieznajoma.

Ruch nie uszedł oka hrabiny.

– Ach, comme tu prends feu57! – rzekła z dąsem.

– Nie wiedziałaś o tym? – spytał z lekką ironią.

– Monstre58! – trąciła go znowu pantofelkiem. – Znasz tę damę?… Skąd ona?

– Z San Marino.

– Gdzie to jest? Na prowincji? We Włoszech?

– A gdzieś tam blisko! Nie pamiętam.

Opędzał się od pytań, a oczu nie spuszczał z loży naprzeciw.

Nieznajoma nie była sama. Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn; jeden stary, siwy – drugi młody, blondynek, z jeżowatą czupryną i swawolą w oczach. Rozmawiali z sobą poufale i, o dziwo, obywatelka spartańskiej republiki uśmiechała się lekko niekiedy, a chłopcu iskrzyły się do niej źrenice i co chwila błyskały białe zęby w serdecznej, ochoczej wesołości.

Wentzel Croy-Dülmen wciąż patrzył, znosząc obojętnie impertynencje obrażonej hrabiny. Tupała nóżkami z wściekłości.

– Tu es d'une grossièreté horrible59! Idź, przynieś mi cukierków! Nie połykaj jej oczami. Nie puszczę cię! Nie masz prawa tam iść, rozumiesz? Nie pozwalam! Tam nie ma miejsca dla ciebie. Ten blondynek…

– Auroro! – szepnął z wyrzutem.

– Gdzieś ją poznał? Mów! Że też tobie żadna nie ujdzie! Ach, wpakowałabym cię z przyjemnością na statek admiralski z zakazem odwiedzania portów! Co to za jedna?

– Obywatelka rzeczypospolitej San Marino.

– Tu es stupide60… z tą twoją rzecząpospolitą!

– Cóż robić! Nie mogę cię lepiej objaśnić, bo sam więcej nie wiem!

– A ja ci mówię, że to nie żadne San Marino. To jest niezawodnie ktoś z Polski. Ces Slaves ont leur type à part61. Wiesz, że ona nawet do ciebie podobna.

Nareszcie znalazła hrabina sposób na swego kochanka.

Spojrzał na nią piorunującym wzrokiem, wziął kapelusz, ukłonił się i wyszedł. Była pewna, że już nie spojrzy na lożę.

Po chwili ujrzała go w krzesłach. Istotnie, nie patrzył ani na prawo, ani na lewo, ale na scenę. Zdawał się zajęty jedynie sztuką. W drugim antrakcie przysłał jej stosy cukrów, sam poszedł na cygaro z kolegami. Nie wspomniał o damie w opalach, ale inni już ją spostrzegli.

– Alzatka! – zdecydował Herbert.

– Mniejsza skąd, ale piękna. Co za szyk królewski!

Wertheima nie było. Leczył się jeszcze. Więc Wentzel ze swą znajomością się nie pochwalił. Co prawda, nie było tak bardzo czym.

Przypuszczenie Herberta uderzyło go.

– Byłeś w Alzacji? – zagadnął.

– Dwa miesiące, z komisją rewizyjną.

– Uhm, rewidowałeś! – wtrącił po swojemu półgębkiem Michel von Schöneich.

W głowie Wentzla tworzył się awanturniczy projekt. Odszukać ją, poznać się i rzucić w oczy kolegów Cezarowym: veni, vidi, vici!62! Znad Renu do Alzacji był krok jeden, a reszta fraszki!

– Za pół roku ona będzie moja! – rzekł lekceważąco.

Herbert natychmiast nadstawił uszu. Chwytał w lot każdą inicjatywę.

– Albo moja! – zawołał.

– Nie! – poprawił Wentzel. – Moja albo niczyja!

– Pari63?

– Zgoda! O co?

– O twego „Scherza”!

– I o twego „Fingala”!

– A ja trzymam, że obydwaj zjecie po mydełku – ozwał się Schöneich. – Stawiam swoją czwórkę, zabiorę waszego „Scherza” i Osjanowego bohatera64; każę jutro zacząć rozszerzać stajnię.

– Skąd ta pewność, Michel?

– Popatrzcie jej w oczy, to się dowiecie! No, idę do hrabiny Aurory z wizytą. Będę pocieszał.

– Albo jej trzeba pociechy? – zagadnął łakomie Herbert, jak zawsze gotów korzystać z cudzego projektu.

– I bardzo. Wielka burza opadła fregatę admiralską koło Ziemi Ognistej.

– To i ja pójdę z tobą!

Po skończonej sztuce Wentzel z Herbertem spotkali się na chodniku przed teatrem.

– Widziałeś dokąd pojechała? – zagadnął Croy-Dülmen.

– Wiesz, nie; byłem zajęty. Nie uważałem.

Obydwaj okłamywali się bezczelnie. Śledzili piękną nieznajomą, ale im uszła w tłumie i znikła. Była to dla Herberta pierwsza, dla naszego bohatera druga porażka. Nie zwątpił jednak o sobie, ruszając z dobrą miną do restauracji.

Bankiet przeciągnął się do rana.

III

Ciotka Dora von Eschenbach po raz pierwszy w życiu zgodziła się ze zdaniem siostrzeńca.

Było to nazajutrz. Hrabia zjawił się o południu, zhulany, blady, ziewający pomimo wiosennego słońca. Wyglądał jak uosobienie swawoli i nadużycia.

– Co ciocia zamierza robić latem? – spytał. – Bo przecież na bruku tutaj siedzieć nie podobna65. Kto żyje, wyjeżdża.

– Wybieram się w odwiedziny do majora.

– Czemuż nie do Dülmen? Po cóż egzystuje to zamczysko? Wydaję rokrocznie parę tysięcy marek na reparację. Niechby ciocia obejrzała z bliska gospodarstwo pana rządcy.

– A ty się tam nie wybierasz?

– Ja, ciociu, mam na to lato wyżej głowy zobowiązań, ale dla cioci poświęciłbym chętnie wiosenne wyścigi. Mogę towarzyszyć do Dülmen.

– Mój nieoszacowany, kochany chłopaku! Za tę przyjemność, zrobioną starej, spotka cię wielkie szczęście. Zobaczysz!

„Bodajem tylko66 zobaczył! – pomyślał hrabia, nie przeczuwając, że w głowie ciotki owo szczęście miało już określony wiek, postać, imię i nazwisko, co wszystko razem składało nadobną Emilię Koop, jedyną córkę majora”.

Od dawna upatrzyła ją sobie ciocia Dora na anioła stróża dla swojego jawnogrzesznika; projekt był gotów, opracowany w najdrobniejszych szczegółach; brakowało jednej małej rzeczy – zgody Wentzla, ale ciocia Dora wierzyła w cuda. Każda rzecz wydawała jej się możliwa.

A ofiara szła nieopatrznie na zastawioną wędkę.

Po tygodniu pałac Pod Lipami opustoszał. Konie odprawiono do dóbr, służba w części pojechała nad Ren, pozostali włóczyli się po bawariach67, firanki były spuszczone, szwajcar drzemał w swej loży.

Za to Dülmen zawrzało ruchem. Na baszcie, co spoglądała w sine wody Renu, wiatr rozwiewał herbową chorągiew, po dziedzińcach rżały konie, skomliły ogary, biegali tu i tam masztalerze i lokaje. Rządca zaprzestał wieczorów w miasteczku przy piwie, nie chodził podśpiewując z fajką w zębach i nosem zadartym. Zmalał, skurczył się, schudł; z oczu pana zgadywał myśli.

Do kaplicy ciocia Dora sprowadziła kapelana i śpieszyła, ile mocy, z wykończeniem swej złotej stuły na ślub wychowańca.

Intryga szła jak po maśle. Wentzel sumiennie odwiedzał opiekuna, major urządzał na jego cześć polowania i pikniki; wesołe życie stolicy i ogólne uwielbienie szło w ślad pięknego panicza. Wiejskie piękności nie umiały ukryć swego zachwytu; panowie okrzyczeli go pierwszym dżentelmenem i wzorowym kolegą.

Gdzie się pokazał, zwracał wszystkie oczy. W walcu czy na koniu, przy bankiecie czy na łowach – był niezrównany.

Do doskonałości brakło mu, wedle majora i ciotki, tylko żony.

Po dwóch tygodniach wiejskich wakacji panna Dorota von Eschenbach uznała, że wpływ przyrody i wiosny musiał dostatecznie podziałać na umysł hrabiego; wyobrażała go sobie sielankowo rozmarzonym – i pewnego wieczora zaprosiła się z robótką na gawędę do mieszkania młodego człowieka.

Wieczór był istotnie romantyczny. U stóp zamczyska Ren szumiał, przez otwarte okna wdzierał się pachnący powiew wiatru i zaglądał sierp nowiu. Wentzel leżał na kanapie, palił cygaro i gwizdał Lorelei; o kim myślał przy owym śpiewie, można się domyślić.

Panna Dora odchrząknąwszy zagaiła rozmowę:

– Czy nie myślisz posłać jutro bukietu Mili Koop? Są przecież cudne azalie.

Hrabia się ocknął jak ze snu.

– Bukiet majorównie? Czy ona się jutro konfirmuje? – zapytał.

– Ale co ty gadasz! Wszakże to dorosła panienka!

– Przerosła! – mruknął.

– Jak to? Sam kwiat!

– Nie uważałem. One tu wszystkie dziwnie do siebie podobne. Różowe, białe…

– To ładnie!

– Uhm! Czy ciocia stuły jeszcze nie skończyła?

– Będzie na czas, chłopaku, będzie! – zaśmiała się kiwając głową.

– To mnie najwięcej obchodzi. Ale nie rozumiem ochoty ślęczenia nad podobnym głupstwem. Czemu ciocia lepiej nie strzela do celu?

– Fi! – strzepnęła rękami staruszka. – Więc bukietu nie zaniesiesz Mili?

– A to po co?

– No, przecież major twój opiekun!

– A, no to jemu się należy bukiet.

– Rodzicom najlepiej odsłużymy się w dzieciach. Przez pamięć na staranie majora warto zająć się córką. Ty tak umiesz być miłym, gdy chcesz.

Ciocia Dora osładzała pigułkę tysiącem pieszczotliwych uśmiechów i spojrzeń.

– Co ciocię tak zajmuje major i jego familia?

– Mój Wentzel, to są ludzie rzadkich przymiotów. Mila jest wzorową córką, gospodynią, wykształcona, ładna, czuła…

– O, i bardzo! – wtrącił hrabia.

– W jej ręce może każdy złożyć z ufnością honor domu. Potrafi stworzyć ognisko, zająć się porządkiem, nie zhańbi nazwiska, a mężowi da szczęście, spokój, dzieci uczyni dobrymi chrześcijanami i patriotami…

– Ciociu, proszę tchu nabrać! Ta tyrada grozi zapaleniem płuc. Wierzę ślepo w doskonałości panny Koop, obowiązuję się przez wdzięczność dla majora wystawić jej pomnik na rynku w Dülmen i wypisać to wszystko na marmurowej płycie.

– Możesz zrobić coś lepszego, co uszczęśliwi ją, ciebie, mnie i majora: ożeń się z nią!

– Tylko tyle! Odrobina! – zaśmiał się szyderczo.

– Pewnie, że to nic wielkiego. Major przyjmie cię z otwartymi ramiony68, a Mila…

– Panna także ramion nie odmówi.

– Mila cię pokocha.

– O tym nie wątpię!

– Więc cóż, zgoda? – spytała ciocia Dora, wstając na wpół.

Hrabia się przeciągnął, ulokował wygodniej na kanapie i ziewnął nieznacznie.

– Proszę mi powiedzieć, ciociu, skąd ten gust do swatania? Ojciec mój nie był szczęśliwy w małżeństwie.

– Źle wybrał, źle wybrał! Nie słuchał mnie! – wołała żywo.

– Ciocia sama nigdy nie była zamężna…

– Ach, co tam mnie wspominać!

– Bo ciocia jest dla mnie ideałem. Ożenię się z ciocią albo z nikim. To moje ostatnie słowo!

Na to niespodziewane zakończenie staruszka podskoczyła w fotelu, poczerwieniała i zbladła, upuściła z rąk robotę.

– Wentzel! – zawołała zgorszona.

– Tak jest, ciociu! Tod oder Turandot69! Bezkarnie się nie obcuje z ideałem. Przysięgałem sobie ciocię zbałamucić: to mój cel i marzenie.

Panna Dora poczęła dygotać jak w febrze. Trzęsły się jej siwe loki i bezzębne usta, i ręce obciągnięte70.

– Fi, fi, fi! – zawołała zdyszana. – Oto za moje starania i poświęcenia! Wstydź się, takie słowa do mnie… Żaden mężczyzna nie śmiał! Fe, obraza boska! Jesteś doprawdy zuchwalec, lekkomyślny młodzik! Umywam ręce. Bóg świadkiem, chciałam cię ratować, zatrzymać na drodze do zatracenia. Pozwalasz sobie na nieprzystojne rozmowy… fi, szkaradne! I ty mówisz o marzeniu! Kłamstwo! Ty nie wiesz, co to marzenie!

Podczas tego wybuchu panna Dorota cofała się do drzwi. Przy ostatnich słowach znikła za portierą, żegnając zuchwalca ruchem pełnym wzgardy. Pozostał sam.

Pusty śmiech, który hamował całą siłą, rozrywał mu piersi. Wychylił się za okno i puścił wodze wesołości.

– A to mi się udało! Ciocia wyperswaduje sobie matrymonialne zaczepki. Cha, cha, cha! Przebiła się własnym ostrzem! Przysięgnę, że uwierzyła w połowie i będzie mnie unikała jak złego ducha. Drzwi zatarasuje! Co za oburzenie niebotyczne! A ten gest ostatni: „Ty nie wiesz, co to marzenie!”. Spojrzysz, już ją masz! Kto mnie miał czułości i sentymentalizmu nauczyć?

Rozejrzał się po niebie i ziemi. Błyszczące w księżycu fale rzeki wzbudziły obraz jasnowłosej czarodziejki.

– Pięknie by mnie Aurora przyjęła, gdybym jej marzenie zaproponował; albo Lidia czy baronowa Liza! Miałbym się z pyszna! Cha, cha! No, spaliłem mosty za sobą. Nie pokazywać mi się przed oczy cioci! Cóż robić teraz?

Znowu spojrzał w nocny krajobraz i półgłosem nucić począł:

 
Zum Rhein, zum Rhein, zum deutschen Rhein,
Wer will des Stromes Hüter sein!
Lieb Vaterland, magst ruhig sein,
Fest steht und treu die Wacht am Rhein 71!
 

– Istotnie, siedzę tu jak szyldwach w tym zamczysku! Do diabła patriotyzm! Zostawię posterunek cioci w wierne ręce! A żeby też spróbować szczęścia na tamtym brzegu. Hm… piękna nieznajoma, kto wie, czy nie sprzeniewierzy się swej nienawiści. Byle ją odszukać. Urban!

Factotum 72 wyrosło73 jak spod ziemi.

– Pakować! Jutro jedziemy do Kolonii.

Wentzla czyn od myśli był bardzo niedaleko.

Nazajutrz ciocia Dora otrzymała przez lokaja wonny opoponaksem74 bilecik hrabiego:

„Ze skrwawionym sercem i rozdartą duszą odjeżdżam! Tak srogiego wyroku znieść nie jestem w stanie. Słowa cioci były płomieniem, co mi duszę oczyścił. Będę się uczył marzyć, działać i pokutować. Jeżeli nie wrócę więcej, to proszę mnie w swych modłach nie omijać. Odjeżdżam złamany, z rozpaczą w sercu.

Biedny Wentzel”.

– Co to jest? – wrzasnęła staruszka. – Gdzie hrabia?

– Wyjechał dziś rano – oznajmił sługa.

– W którą stronę?

– Na stację kolei. Konie już wróciły.

– Oh, Herr Jesu! Okropność! Gdzie Urban?…

– I Urbana nie ma.

– Niech Fryc siodła! Pojedzie do majora. Dam mu list.

Goniec poleciał cwałem. Pod wieczór major się zjawił, cały wzburzony.

– Alle Wetter75! – klął na wstępie. – Cóż to znowu przystąpiło do tego junkra!

– Ach, majorze, straszny cios nas dotknął…

– Do rzeczy, do rzeczy! Krótko i węzłowato! Pani pewnie coś zmalowała nie w porę?

– Ale gdzież tam! – panna Dorota załamała ręce. – Przemówiłam do jego rozsądku i serca o naszej Emilci.

– No, a on co na to? Uciekł, der Schurke76.

– Uciekł dzisiaj, a wczoraj… a wczoraj…

– Cóż wczoraj?

– Wczoraj oświadczył się o mnie!

– Potztausend77! Zwariował! – huknął major, wytrzeszczając oczy.

– Zwariował – potwierdziła cicho jak tchnienie skonfundowana panna Dorota.

– A to nam się udało! Gdzież pojechał?

– Nie wiem! Straciłam głowę!

– W to wierzę, schwere Not78! A to kawał wisielca! Zostawił list może? Cóż tam stoi?

– Przeprasza, obiecuje poprawę i zmianę. Prosi o modły.

– Tfu! Może obiecuje do klasztoru wstąpić? Będzie się biczował w Biarritz przy hrabinie Aurorze! Halunke79!

– Majorze! Co za mowa nieprzystojna! Kto wie, kiedy dobre natchnienie ogarnie człowieka?

– Co mi pani bredzi! Wentzel urodził się na wisielca i będzie wisiał. Natchnienie… to mi się podoba. No, teraz go straciliśmy na wieki! Taki piękny projekt diabli wzięli. Mila się rozkochała, majątki graniczą, królewska fortuna! Czy ten błazen się kiedy nad czym zastanowi, porachuje, pomyśli sekundę porządnie! Wiatr i koniec. Traci zdrowie, młodość, fundusz! Kpi ze starych! Hej tam, lokaje! Posłać kogo na stację, niech spyta, dokąd hrabia brał bilet!…

Po godzinie masztalerz wrócił. Hrabia wziął bilet do Francji.

– A co! Oto i natchnienie! Poleciał hulać do Paryża – huczał w pasji bas majora.

– Dlaczego zawsze złe posądzenia? – przeczył dyszkancik cioci Dory.

– Bo są fakty.

– Może się zmienić.

W rezultacie rozjechali się w gniewie i zerwali stosunki.

Panna Dorota odczytywała co dzień list grzesznika i pracowała fantazją. Po miesiącu wypisała sobie klerykalną francuską gazetę i szukała pilnie, czy gdzie nie znajdzie wiadomości o kartuzach80 i nazwiska Wentzla w nowicjacie.

Z tego wynika, że wyobraźnia cioci Dory pracowała i za rozum, i za logikę, i za zdrowy sens. Umiała robić sto mil na godzinę. Ale o pięknym paniczu zaginęły wieści.

IV

W jednym z najszykowniejszych klubów berlińskich zebrało się pewnego wieczora na obiad grono wesołej młodzieży.

Była to jesień. Panicze zbierali się zaledwie – jeden z dóbr, drugi z wyścigów w Baden, trzeci z morskich kąpieli, inny z ferii parlamentu. Więc i rozmowa skakała z przedmiotu na przedmiot: wyścigowce, psy, ostatnia komedia, modna śpiewka, anegdota zakulisowa, scenka miłosna z podróży, trente et quarante81, głośna sprawa kryminalna. Każdy dorzucił słowo, dwuznacznik, żart; kielichy krążyły gęsto, po deserze zapalono cygara i papierosy. Michel von Schöneich, rozparty w rogu stołu, kręcąc wąsiki i uśmiechając się z dyskretną ironią, studiował kolegów przez szkła swych impertynenckich binokli. Przy uczcie grał zawsze rolę tureckiego pieprzu. Nazywano go nawet „Papryką”. Tego dnia był wyjątkowo lakoniczny – co zwróciło uwagę Herberta, który koncepty młodego dyplomaty zbierał starannie i nazajutrz produkował za własne.

Schöneich wiedział o tym i każdy swój żart zaczynał od słowa: „Herbert mówił…”, zwiększając jeszcze owym wstępem wesołość towarzystwa.

Herbert siedział naprzeciw, a obok niego średnich lat mężczyzna w marynarskim mundurze.

Był to szczęśliwy małżonek hrabiny Aurory Carolath, przybyły na krótki urlop z archipelagu Ladronów.

Małżeńska wizyta udała się niefortunnie. Żona dotąd bawiła w Biarritz: admiralski list i codzienne depesze nie robiły na niej żadnego wrażenia. Nie raczyła nawet odpisać.

Owych dwóch naprzeciw siebie oglądał Schöneich z miną amatora inwentarza. Nosili niezawodnie w jego myśli zoologiczne określenie.

– Czy ci braknie konceptu, Michel? – zagadnął ktoś z boku.

– Słucham, czy nie posłyszę wieści o Wentzlu. Przecie go ktoś z was musiał spotkać.

– Nie było go w Baden. Konie jego wzięły tam trzy nagrody.

– Zapraszałem go na polowanie… Żadnej odpowiedzi.

– Nie spotkałem go w Ostendzie.

Podniósł się chór głosów.

– Szczególne! Poleciał chyba na księżyc, bo i w domu panna Dorota go opłakuje.

– Jesteśmy obydwaj poszkodowani, panie baronie – wtrącił markotnie admirał. – Pan szuka przyjaciela, a ja się nie mogę żony doczekać…

„Uhm… te obie zguby pewnie się znalazły” – pomyślał Schöneich.

– To jednak osobliwość! – zawołał Herbert. – Przez cztery miesiące Wentzel nie zrobił głośnej awantury. Ani jednego pojedynku.

– Nikt go nie zaczepił z polskiej strony jak ja! – zaśmiał się Wilhelm Wertheim.

– Może się ożenił i święci miodowy miesiąc.

– To ostatnie nadzwyczaj prawdopodobne! – potwierdził szyderczo Schöneich.

Wszyscy wybuchnęli homerycznym śmiechem82.

– Może umarł?

– Pewnie pojechał do Konstantynopola!

– A może go pan, hrabio, spotkał na Ladronach?

Robiono coraz dziwaczniejsze przypuszczenia.

– A ja wiem, co się z nim stało! – ozwał się Herbert wydymając się jak paw.

– No, no, że też ty coś wiesz nowego! – szydził Schöneich.

– Przegrał zakład ze mną. Wstydzi się pokazać i żałuje „Scherza”.

– Jaki zakład?

– O piękną damę, kiedyś w teatrze.

– Aha, na wiosnę… Ta w opalach! Wiemy, wiemy. Znalazłeś ją? Słuchamy!

Herbert uśmiechnął się triumfująco. Wypił kieliszek wina, rozparł się jak basza i odchrząknął do narracji. Schöneich odchrząknął także.

– Było to w Ems…

W tej chwili za drzwiami rozległo się szastanie lokajów i głos rozkazujący.

– To dobrze. Otwieraj!

Herbert zamilkł. Na progu stał Wentzel Croy-Dülmen we własnej osobie.

– Prosit83Mahlzeit84! – powitał wesoło.

– Aaaa! – rozległo się na wszystkie tony.

Porwano się gromadnie z powitaniem. Dobry kwadrans krzyżowały się wykrzykniki, pytania, śmiechy, koncepty; potem usadowiono ulubieńca na honorowym miejscu i zaczął się formalny szturm ciekawości.

Schöneich rzucił binokle, oparł łokcie na stole, oglądał przyjaciela od stóp do głowy; sam nie badał, ale słuchał, obserwował, kiedy Wentzel kłamał czy prawdę mówił. Podrzucał co chwila nieznacznie jakiś dowcip.

Admirał pierwszy przyszedł do słowa.

– Czy nie spotkał pan przypadkiem mojej żony? – zagadnął naiwnie.

– I owszem. Miałem przyjemność podróżowania jednym pociągiem – odparł spokojnie.

– Czyż tylko jednym pociągiem? – zamruczał Schöneich.

– Jak to! Kiedyż pan wrócił?

– Przed godziną. Ledwiem się przebrał i rozmówił ze Sperlingiem, i oto jestem.

– Więc Aurora już jest?

– Jest i czeka na pana niecierpliwie.

– Uhm, niezawodnie! – burczał gdzieś w pobliżu niemiłosierny dowcipniś.

Admirał rzucił cygaro na obrus, zapomniał rękawiczek, nie wziął reszty z pieniędzy i wyleciał, ubierając się na schodach.

Za nim pogonił grad dowcipów.

– Pośpiech wart szczęśliwych rezultatów. Fregata zawija do portu w archipelagu Wysp Złodziejskich, po hiszpańsku Ladrony! – objaśniał serio baron.

Wentzel z miną niewiniątka spożywał obiad. Opadnięto go znowu na wyścigi.

– Coś porabiał tyle czasu? Można było podbić Europę!

– Objechać kraj cały! Napisać strategiczne dzieło!

– Posądzają, żeś się ożenił, żeś się sturczył, żeś umarł nawet!

– Lidia lada dzień…

– Co lada dzień? – przerwał niespokojnie.

– Lada dzień wypowie ci służbę. Urlop jej się sprzykrzył! – krzyczał Herbert.

– Czemuś nie przyjechał na polowanie?

– Znalazłem dziś zaproszenie na biurku.

– Gdzież ciebie szatan nosił?

Wentzel zaspokoił głód i pragnienie – zabrał głos.

– Byłem, koledzy, w srogich opałach. O mało mnie nie ożeniono.

– A to gdzie?

– Nad Renem.

– Pewno z Emilią Koop! – zawołał Schöneich.

– Naturalnie. Czy ciebie ciotka wtajemniczyła?

– Jakżeś się obronił?

– Uciekłem i schowałem się we Francji.

– Aha, żeglowałeś po admiralskim morzu!

– Broń Boże! Studiowałem naszych sąsiadów.

– Kierujesz się na ambasadora, wedle mojej rady. Winszuję.

– Nie, mam zamiar wydać dzieło statystyczne!

– O pięknych damach! No, no, te sąsiedzkie studia musiały cię słono kosztować.

– Ani grosza. Jeździłem od miasta do miasta, od domu do domu prywatnymi ekwipażami.

– W roli sąsiada?

– W roli stroiciela fortepianów. Czegóż się śmiejecie? Mein Wort85! Miałem kamerton i klucz.

– Cha, cha, cha! A toś im urządził instrumenty! Pyszny koncept! – śmiał się Herbert.

– Zostawiam ci go do dyspozycji w razie potrzeby.

– I twój Urban stroił fortepiany?

– Urban udawał, że ma niezawodny sposób wypędzania szczurów. Ladaco, jeszcze się obłowił. A ja przywiozłem trzysta franków cioci Dorze jako trofea mych trudów. Żebyście ją widzieli w tej chwili! Radziłem za ten kapitał nabyć chińskie dziecko!

– Gdzież się zjechałeś z admirałową?

– Po drodze, wypadkiem86. Mein Ehrenwort87!

– Chcemy wierzyć, chcemy! – kiwał głową Schöneich. – A wiesz, co się tymczasem stało z twym „Scherzem”?

– Pochwalił mi się dżokej, ledwiem wysiadł w domu. Wygrał 25 000 w Baden.

– Uhm?… To i koniec. Herbert dowodzi, że koń już jego.

– Jego? A to jakim sposobem?

– Znalazł piękną nieznajomą.

– Cooo?… Herbert! Potz Blitz88! Gdzie? Jak?

– Było to w Ems… – zaczął dumnie triumfator.

– W Ems?… Ty tam jeździłeś?…

– A tak. Towarzyszyłem pani…

– Mniejsza, komu towarzyszyłeś. Więc ta dama była w Ems na kuracji? Kto ona? Włoszka?…

– Ale gdzież tam! Poddana pruska z Poznania.

– Taak? Nie może być!

– Ależ niezawodnie. Czytałem w spisie gości…

– No, no, do rzeczy! Nie kłóćcie się. Polka czy Hotentotka, dość że kaducznie piękna! Wygrałeś zakład? Posiadłeś jej serce?

– Tak prędko?! Za wiele wymagasz!

– Dostałeś pocałunek?

– Nie, tak dalece…

– Uścisk dłoni, spojrzenie, obietnicę?

– Nie.

– Cóż pleciesz o wygranej?

– Bo jestem na drodze do wygranej. Znalazłem ją, wiem, jak się nazywa, gdzie mieszka; posłałem jej bukiet z cyklamenów…

– Który przyjęła?

– No, nie… odesłała…

– A to dopiero droga szczególna do wygranej! Jesteście obydwaj fryce89. Zabieram sobie „Scherza” i „Fingala”. Wentzel stroił fortepiany, a ty posyłałeś bukiety… nieprzyjęte. Istotnie, rezultat zdumiewający!

– Powoli, powoli, powoli Michel! – zawołał Croy-Dülmen. – Jeszcze termin nie upłynął. Niech Herbert powie, co zdziałał.

– Przecie już słyszałeś. Dostał figę.

– Dostałem fotografię! – pochwalił się właściciel „Fingala”.

– Pokaż, pokaż! – zawołali wszyscy.

Herbert dobył z pugilaresu ozdobną kartkę. Tak, była to ona, ta sama cudownie piękna dziewczyna o dumnych ustach i poważnych, głębokich oczach.

Schöneich z kolei wziął fotografię, obejrzał i ruszył ramionami.

– I takiej ty posyłasz bukiety? Przyznaj się, że i tę podobiznę kupiłeś u fotografa.

– A, no, prawda! Przecie nie mogłem prosić, bo…

– Boś jej głosu nie słyszał.

– Owszem, ale mówiła do swej towarzyszki.

– Więc była i eskorta?

– A jakże. Stara, okropna megiera w przeraźliwej żałobie. I panienka ubierała się czarno. Chodziłem za nimi jak cień i może wreszcie znalazłbym sposobność poznajomienia się, choć z trudem, bo ci Polacy trzymają się klanem, gdyby nie to…

– Że usłyszałeś impertynencje…

– A gdzież tam! Na domiar nieszczęścia pod koniec sezonu przyjechał do nich jakiś facet, jak siarka chłop, i nie odstąpił na krok.

– Pewnie narzeczony.

– Nie, krewny. Nazywali się po imieniu.

– No, więc ty go wyzwałeś i zabiłeś…

– Jakże, bez powodu? Dałem za wygraną i wyjechałem, ale mam plan obmyślony, niezawodny.

– Ciekawym usłyszeć ten twój plan pierworodny! – szydził Schöneich

Croy-Dülmen zrazu słuchał zawstydzony.

Herbert okazał się rozumniejszy od niego.

Była to hańba, skaza na opinii.

Ale w miarę opowiadania uspokoił się zupełnie. Przeciwnik, wedle wyrażenia barona Michała, zjadł mydło. Więc hrabia uśmiechnął się lekceważąco, sięgnął po ananas i począł go krajać na wety90. A Herbert roztaczał swój plan.

– Jadę do Poznania, kupuję w sąsiedztwie majątek i zaczynam starać według wszelkich form. W ostateczności gotówem91 się ożenić.

– Jeżeli cię zechcą! – mruknął Schöneich.

– Mnie?! – oburzył się magnat.

– Żebym był panną, to bym odmówił.

– Kto by tam tobie proponował!

– Możem nieładny, nieszykowny?

– Śliczny! – parsknął śmiechem Wentzel. – Jakże się wabi ta piękna Polka, Herbercie?

– Jadwiga.

– One wszystkie widocznie Jadwigi.

– Albo znasz więcej tego imienia?

– Moja matka była Jadwiga – mruknął niewyraźnie, spuszczając oczy nad talerzem.

– Nazwisko dzikie, trzeba się zakrztusić: Chrząstkowska…

– Jak? Co?

Hrabia upuścił nóż na stół: twarz jego wyrażała okropne zdumienie i komiczny przestrach.

– Chrząstkowska! – powtórzył Herbert, kalecząc niemiłosiernie wyraz i krzywiąc się, jakby jadł cytrynę.

51.Kreutzdonnerwetter (niem.) – do stu piorunów; a niech mnie kule biją. [przypis edytorski]
52.dixi (łac.) – rzekłem. [przypis edytorski]
53.mauvais sujet (fr.) – nic dobrego; urwis. [przypis edytorski]
54.heros balafré (fr.) – bohater z blizną. [przypis edytorski]
55.le grand malheur (fr.) – wielkie nieszczęście. [przypis edytorski]
56.qui portent malheur (fr.) – które przynoszą nieszczęście. [przypis edytorski]
57.comme tu prends feu (fr.) – jak ty się zapalasz. [przypis edytorski]
58.monstre (fr.) – potwór. [przypis edytorski]
59.tu es d'une grossièreté horrible (fr.) – okropny z ciebie grubianin. [przypis edytorski]
60.tu es stupide (fr.) – jesteś głupi. [przypis edytorski]
61.ces Slaves ont leur type à part (fr.) – ci Słowianie mają swój odrębny typ (tj. są rozpoznawalni). [przypis edytorski]
62.veni, vidi, vici (łac.) – przyszedłem, zobaczyłem, zwyciężyłem; tymi słowami miał Gajusz Juliusz Cezar zawiadomić o swoim zwycięstwie nad Farnakesem II, królem Pontu, po bitwie pod Zelą w 47 r. p.n.e.; lakoniczna fraza przekazuje informację zarówno o wyniku wyprawy, jak również o łatwości i szybkości pomyślnego wykonania zadania. [przypis edytorski]
63.pari (fr.) – zakład. [przypis edytorski]
64.Osjanowy bohater – Fingal, jeden z bohaterów występujących w tzw. Pieśniach Osjana, wydanych w 1760 r. przez Jamesa Macphersona jako tłumaczenie z języka gaelickiego utworów celtyckiego barda imieniem Osjan; mimo że szybko (w 1805 r.) starożytny epos okazał się falsyfikatem, a rzekomy tłumacz autorem, tekst zyskał ogromną popularność w dobie romantyzmu i był tłumaczony na liczne języki w całej Europie; najpopularniejsze tłumaczenie fr. Pierre'a Le Tourneura z 1777 r. nosiło tytuł Osian, fils de Fingal, barde du troisième siècle: Poésies galliques (Osjan, syn Fingala, bard z trzeciego wieku: Poezje gaelickie). [przypis edytorski]
65.nie podobna – nie sposób, nie można. [przypis edytorski]
66.bodajem tylko – żebym tylko. [przypis edytorski]
67.bawaria – tu: piwiarnia. [przypis edytorski]
68.z otwartymi ramiony – dziś popr. forma N.lm: (…) ramionami. [przypis edytorski]
69.Tod oder Turandot (niem.) – śmierć albo Turandot; nawiązanie do imienia tytułowej bohaterki sztuki Carla Gozziego Turandot opowiadająca o okrutnej księżniczce chińskiej, która swoim kandydatom na męża zadawała niczym Sfinks trudne zagadki, a tych, którzy nie odgadli czekała śmierć; na podstawie dramatu powstała opera wł. kompozytora Giacoma Pucciniego (1858–1924), dokończona (przez Franco Alfano) i wystawiona dopiero po jego śmierci, w 1926 r. [przypis edytorski]
70.ręce obciągnięte – tu zapewne: wyprostowane, wyciągnięte wzdłuż ciała. [przypis edytorski]
71.Zum Rhein (…) die Wacht am Rhein – słowa niem. pieśni patriotycznej Die Wacht am Rhein (Straż na Renie) autorstwa Maximiliana Schneckenburgera (1819–1849), która wykonywana do muzyki Karla Wilhelma zyskała ogromną popularność, szczególnie podczas wojny prusko-francuskiej; odczytywano ją wtedy (i wielokrotnie później w historii) jako przeciwstawienie się francuskim pretensjom do Alzacji i Lotaryngii oraz uznawaniu Renu za naturalną granicę Francji. [przypis edytorski]
72.factotum (łac.) – totumfacki; osoba zaufana, spełniająca usługi wszelkiego rodzaju. [przypis edytorski]
73.factotum wyrosło – w odniesieniu do zaczerpniętego z łaciny rzeczownika rodzaju nijakiego factotum (totumfacki) autorka konsekwentnie stosuje czasowniki również w formie nijakiej. [przypis edytorski]
74.opoponaks – słodka mirra; wonna żywica używana do wyrobu perfum, kadzideł itp. [przypis edytorski]
75.alle Wetter (niem.) – przekleństwo: do stu piorunów. [przypis edytorski]
76.der Schurke (niem.) – łotr, łajdak, szuja. [przypis edytorski]
77.potztausend (niem. przekręcone Gotts tausend Sakrament) – przekleństwo: do stu diabłów itp. [przypis redakcyjny]
78.schwere Not (niem.) – ciężka bieda; wielki kłopot. [przypis edytorski]
79.Halunke (niem.) – łajdak, łotr. [przypis edytorski]
80.kartuzowie – zakon kontemplacyjny o surowej regule, zał. w XI w. we Francji. [przypis edytorski]
81.trente et quarante (fr.) – dosł. trzydzieści i czterdzieści; nazwa hazardowej gry w karty (inaczej Rouge et Noir, tj. czerwone i czarne) spopularyzowanej w XVII w. we Francji. [przypis edytorski]
82.homeryczny śmiech – niepohamowany, głośny, szczery, serdeczny śmiech; Homer w Iliadzie wspomina o „nieugaszonym śmiechu” bogów. [przypis edytorski]
83.prosit (niem.) – na zdrowie (forma toastu). [przypis edytorski]
84.Mahlzeit (niem.) – pora posiłku. [przypis edytorski]
85.mein Wort (niem.) – dosł. moje słowo; słowo daję. [przypis edytorski]
86.wypadkiem – dziś: przypadkiem. [przypis edytorski]
87.mein Ehrenwort (niem.) – moje słowo honoru. [przypis edytorski]
88.potz Blitz (niem.) – przekleństwo: do pioruna, a niech to itp. [przypis edytorski]
89.fryc (daw.) – nowicjusz, początkujący, debiutant, gapa; por. frycowe (płacić). [przypis edytorski]
90.wety (daw.) – deser. [przypis edytorski]
91.gotówem – skrócone od: gotów jestem (przykład konstrukcji z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают