Читать книгу: «Lato leśnych ludzi», страница 6

Шрифт:

– Trzej starcy dużo widzieli. Całą kronikę puszczy znają. Oddajmy im pokłon i cześć!

Odkryli głowy i szli chwilę w skupionym milczeniu, aż Pantera niepoprawny rzekł:

– Mnie się widzi, że ten stary, co mu trochę głowa łysieje, ma lokatora w dziupli.

– Co zaś? – zdziwił się Rosomak.

– Nie wiem. Może ryś. Chociaż tegośmy jeszcze nigdy nie spotkali. Może kuna, tchórz? Otwór wydaje mi się jakby świeżo podrapany. Ja dopilnuję.

– I ja! – szepnął prosząco Coto.

Pantera tylko głową skinął, bo się pilnie rozglądał i orientował. Wreszcie wnurzył się w las trzcin pokrywających brzeg błotnisk. Las to był zielony górą, zeschły od dołu, wyższy nad ich głowy, tak że po chwili tylko po ruchu suchych kit można było poznać ich ślady. Stopy kaleczyły haniebnie twarde pniaki i z trudem rozdzierali gąszcze. Rosomak głową pokręcił. Nawet on się „cudował”, jakim sposobem człowiek bez węchu łasicy i oczu kota wynajdzie w tym zielonym odmęcie gniazdo małej ptaszyny.

Toteż wędrówka długo trwała; musiał Pantera nieraz zbłądzić, ale wreszcie przykucnął do ziemi i rozchyliwszy suche badyle, pokazał im marnie usłane gniazdo z szuwarów, a w nim pięć błękitnawokropiastych jajeczek.

Żuraw, mniej zajadły do ornitologii, spytał ocierając pot z czoła:

– Naucz mnie, jak się to znajduje taką igłę w stogu siana!

– Ano tak. Na błocie jak kierz30 z kitą rogoży31 w środku – ot ten! – A naprzeciw trzeba mieć tamtą brzozę – ot! – jak ręce rozciągnąć; a wtedy trzeba szukać – tego!

I zdjął z wierzchołka szuwaru czarne pióro cietrzewie, przywiązane nitką.

– Pantero, niecnoto! – zawołał Żuraw – dobrałeś się do moich narzędzi; toć to jedwab opatrunkowy!

– Nie znam się na tym. Szukałem kiedyś nici do zeszycia podartej kurty, wziąłem, co znalazłem – odparł niefrasobliwie Pantera. – Ot, mam resztę w kieszeni!

I oddał mu sumiennie brudny, splątany węzeł drogocennych nici.

– Od troglodyty pierwsze wcielenie! – burknął Żuraw, odrzucając śmiecie.

Rosomak troskliwie zebrał gniazdo i jaja do kolekcji i uczył Cota.

– Śliczny to i rzadki ptaszek, krewny słowika, ale wcale nie solista. Za to ma śliczną błękitną tarczę na piersi. Niech żyje Pantera za tę zdobycz!

– To i koniec! Wódz się niczym nie chwali? Ani Coto?

– Wybrnijmy stąd i niech zabezpieczę jajka. Widziałem coś ślicznego, ale pewnie poszło. Zaprowadzę was w każdym razie.

– Poszło? Co może być takiego?

Ale Rosomak milczał i gdy stanęli na trwałym gruncie, wskazał ręką daleko widoczny świerk i tam się skierowali.

Gdy mijali jakąś wrzosem pokrytą haliznę, nagle ujrzeli coś czerwonego, sunącego pędem po ziemi.

– Kuba! – ucieszył się Żuraw.

Chr, chr! radosne i Kuba już był na jego ramieniu, zziajany, mokry, z bokami zapadłymi.

– I jak to szelma nas odnalazł! – podrażnił go Pantera. – Chałupa zamknięta; ani orzechów, ani mleka!

Ale Żuraw czekał widocznie na swego faworyta, bo wkrótce w zanadrzu jego rozległo się zapalczywe gryzienie orzechowej skorupy i zazdrosne mruczenie, by nikt się nie ważył do udziału w uczcie.

Świerk, do którego przyszli po długim pochodzie, nie był to Janosik – nazywał się Widz. Konary gęste i rozłożyste tworzyły jakby stopnie, a na samym szczycie była uczyniona z paru łat platforma. Stamtąd dobrą lornetką można było objąć cały raj leśnych ludzi.

Poszedł pierwszy Rosomak z Panterą i po chwili rozległo się ze szczytu:

– Jest! Nie poszło!

Skoczył tedy Coto niecierpliwy. Dał mu Pantera lornetkę i wskazał kierunek.

– Widzisz polankę w gąszczu? Brzozy, jak wianek, wkoło!

– Widzę! I tam coś stoi, skubie trawę – sarna! I coś się przy niej rusza – w ciapki, małe. Jakie śmieszne!

– Wczoraj się pewnie ulęgło! Wypatrzyłem przed wieczorem. Dobrze stąd obserwować, nie płosząc. Zresztą polanka wkoło błotem otoczona – ciężki dostęp.

– I chatę widać, i wodną siatkę, i bezbrzeżne bagna i Czarne Oko już poznaję, i jezioro. Można sobie zrobić, stąd patrząc, mapę i wszędzie trafić. Jutro zaraz zrobię! – zawołał Coto.

– I chmurę widać, co na nas idzie. Oj, bo też skwar trapił. Na ziemię i hajda na pusty ląd! Bo tu pioruny lada moment zagrają!

Ukryli pod świerkiem torby i zwierzchnią odzież, gniazdo i puszkę z kwiatem, siekiery i nawet kapelusze; w bieliźnie tylko i z odkrytymi głowami patrzyli w niebo, oczekując rozkosznej kąpieli.

Wicher zaszamotał lasem, porwał się z nim za bary, zawył nagle; kędyś w puszczy z trzaskiem zwaliło się drzewo – błysk oślepiający wypisał na czarnej chmurze swój mocarny znak.

Zakotłowało się – lunął deszcz, zadygotało powietrze gromami – wicher darł liście, całe gałęzie – zda się, zwali drzewa.

Coto oślepiony, ogłuszony spojrzał po towarzyszach. Pantera gryzł suszoną rybę. Rosomak osłaniał fajkę, by mu nie zgasła. Żuraw zdjął koszulę, owinął w nią Kubę, a tors swój w deszczowej kąpieli rozcierał garścią mchu. Żaden nawet okiem nie mrugał na bezustanne olśniewające błyskawice i jakby głuchy był na ryk piorunów.

Coto postanowił też okazać niefrasobliwość i zaczął gwizdać, ale Pantera dość niedelikatnie trącił go w bok.

– Jak On gada, milczeć, robaku! – krzyknął wśród huku gromu. – Jest czego słuchać z uwagą. To też boży wykład!

– A jeść suszoną rybę wolno?

– Wolno, bom głodny. Ale nawet głupi kos wie, że gwizdać podczas burzy nieobyczajność chamska jest. Ot, masz karę.

Z chmury wraz z ulewą sypnął grad, zrazu drobny, potem coraz bujniejszy. Coto rękami osłonił głowę, a potem, naśladując towarzyszy, zaszył się, ile można, pod mech i wrzosy. Lodowe kulki prażyły boleśnie; zabielała od nich polana.

Pantera wreszcie wyskoczył i zaszył się pod jałowiec; umknął też, czerwony jak rak, Żuraw, nie zapomniawszy zabrać owiniętego w koszulę Kuby. Ale był to ostatek burzy. Chmura posunęła się na wschód, wyjrzało słońce.

– Teraz kłusem do chaty – zakomenderował Rosomak.

Zebrali swe graty i pobiegli. Pantera wnet się na czoło wydostał i zniknął w gąszczu. Żuraw w biegu naciągał kurtkę. Coto, dzwoniąc zębami, plątał się w zdartych chodakach. Rosomak suchą odzieżą osłaniał drogocenne gniazdo. Ale się wnet rozgrzali i gdy dobiegli chaty, parowała ich bielizna.

– Obejdziemy się bez chininy – rzekł Żuraw, wchodząc do izby.

Pantera już rozniecił ogień na kominie i wnet czterech nie leśnych, ale dzikich, nagich ludzi wśród śmiechu przebierało się w suchą bieliznę i odzież.

– Teraz ino spać – rzekł Coto.

– Doprawdy? A robotę zdać na skrzata – oburzył się Pantera. – Zbieraj te mokre łachy i rozwieś porządnie na strychu! Drew też stamtąd rzucić do sieni, podłogę do sucha wytrzeć, kartofli na kolację obrać, Hatorę wydoić! Widzisz przecie, że tamci już się wnurzyli w swe preparaty zielne i jajeczne. Jazda!

– Co tu jest jednak roboty!

– Aha, a tyś z początku się nudził i łaził po krzakach. Tutaj wszystko tak pracuje. Jak się czasami zmęczę, to tylko popatrzę na tę modraczkę, co karmi jedenaścioro żarłoków, albo na raniuszka, co buduje swe gniazdo! To trochę kłopotliwsze niż nasza robota!

Poszli boso do szopki. Hatora, sucha, przeżuwała flegmatycznie, Łatana Skóra była też rozsądnie pod dachem.

– Patrz jakie to mądre! Wróciło sobie w porę do chaty i patrzy na nas z politowaniem. Wynoś się, Kis! – odpędził węża i przykucnął do dojenia.

– Weź no, Coto, pęk ziela, zatknięty za strzechą, i wytrzyj nim małą!

Łatana Skóra obwąchała zielę, ręce Cota i pozwoliła łaskawie dotknąć córki. Maleństwo też przychylnie poddawało się operacji.

Gdy Pantera skończył doić, nalał mleka w skorupkę dla węża, a potem wynalazł w kącie garnek i rzekł z cicha:

– Kropelkę też daję małej, ale Żuraw o tym nie wie. Szkoda niebożątka, jeszcze trawy nie skubie, a komary tną. Naści, rośnij zdrowo!

Patrzyli przyjaźnie. Wąż wnurzył głowę do mleka, źrebię ssało garnuszek z lubością.

– Pantera – rzekł Coto. – Słyszycie? Co to tak dziwnie terkoce? Jaki to ptaszek?

– To? – posłuchał Pantera. – To znak długiej słoty. To żmija!

– Nie może być! Węże są przecie nieme.

– Chodź, zobacz. Tylko cicho!

Stąpając ostrożnie, z wolna, w kierunku głosu, ujrzeli na ścieżce do wody żmiję. Na pół zwinięta, podnosiła tylko głowę i wydawała monotonne – trrr – na bardzo wysoki ton.

Pantera oddał Cotowi skopek, cofnął się do szopki bez szelestu i nagle skoczył ku gadowi. Miał laskę w ręku, uderzył raz i drugi. Terkotanie umilkło, błysnął białawy brzuch i gad martwy rozciągnął się, jak sznur, na ścieżce.

Pantera zmiażdżył mu głowę i rzutem laski cisnął daleko w gąszcze.

– Ot, masz ptaszka! Rzadko się odzywa, ale głos ma. Straszna moc tego plugastwa tu była, gdyśmy osiedli. Zabijaliśmy tuzinami co dzień. Hatora była pogryziona i klacz, i ja. Tamci boso nie lubią chodzić, więc się ustrzegli.

– Ale że to nie śmiertelny ten jad!

– Przecie mamy doktora! Ale gorączkowałem parę dni. Odrowąż nauczył mnie potem, jakie ziele jest pomocne. Zwierzęta je same znajdują, byle dłużej w dziczy żyły. Odzyskują pierwotny instynkt, zatracony przez oswojenie.

Wrócili do chaty.

– Gad trąbi – będzie słota – oznajmił Pantera, trącając Cota i oczami pokazując towarzyszy.

Żuraw w jakieś specjalne waty i bibuły spowijał różowy kwiat, Rosomak wydmuchiwał jajka. Żaden się nie odezwał.

– A na jadalnym stole tylko chleb i sól.

– Gdzie nasza wieczerza?

– Niedziela – nic się nie gotuje – mruknął Żuraw, a Rosomak przerwał dmuchanie i spytał:

– Zabiłeś gada?

– Zabiłem i chcę kartofli suto omaszczonych i gęstych – mam dosyć płynów!

Nie otrzymawszy odpowiedzi, przyniósł ze spiżarni kartofli i zaczęli je z Cotem obierać.

– W słotę co robić! Nuda! – rzekł chłopak. – Miałem jutro uczyć się pływać, rysować mapę, pilnować, co mieszka w dębie! A tu siedź w izbie!

– Czasami dobra słota! Mnóstwo się zbierze roboty. Zobaczysz, jaki tu bywa warsztat! No, rozpalaj ogień!

Rosomak skończył robotę, wyszedł z chaty i wróciwszy, rzekł:

– Tak! Będzie chłód i słota dni kilka. Nareszcie znajdę czas poreperować siatki i kosze.

– A ja – pokatalogować zielnik! – dodał Żuraw.

– A ja – nas wszystkich obszyć i obłatać – rzekł Pantera.

– A ja? – spytał Coto.

Rosomak wskazał półki z książkami:

– Historię nowych znajomych poznać!

Zapalił fajkę, zdjął ze ściany skrzypce i po chwili zaczął grać.

– Ot, dopiero prawdziwy niedzielny bal! – szepnął Pantera.

Coto się zasłuchał. Jakieś nieznane, dziwne melodie wygrywał Rosomak. Jakby jakaś opowieść to była, baśń, marzenie. Po chwili Żuraw zaczął mu dopowiadać na jakiejś cudacznej, powiązanej z kilku trzcin czy łóz fujarze.

Na dworze wieczór posępny zapadał; niebo, zawleczone chmurami, ciemniało i gasło. Żarzyły się węgle na kominie, buzował ogień na kuchni; daleki chór żab był cichszy niż zwykle, jakoś krócej odegrały hejnał żurawie. Ale smętku nie było ani w przyrodzie, ani w muzyce. Czuć było, że za chmurą stało mocarne majowe słońce, że to tylko chwila tęsknoty i zadumy – w młodości.

– Czyje to, wuju – spytał Coto, gdy Rosomak przerwał i smyk przykręcał.

– Leśne, majowe! – uśmiechnął się grajek-amator.

I Coto zrozumiał, że to był śpiew puszczy podsłuchany przez leśną duszę człowieczą.

Słota

Monotonne dudnienie deszczu po dachu zbudziło Cota. Zaspał, bo w chacie panował ruch roboczy, izba zawalona była prętami łozy, łykiem dartym, rybimi koszami i królował wśród tego Rosomak, już pracą zajęty.

– Leje – rzekł – będzie najmniej trzydniówka. Tamci poszli po kwiat Żurawia.

Coto pobiegł do kąpieli. Hatora i klacz w otwartych drzwiach szopki rozmyślały, czy warto narażać na szwank swe skóry, i ziewały na przemiany. Kis, błyszczący nową suknią, mizdrzył się w lusterku krynicy; zmoknięte ptaki siedziały pod parasolkami liści.

– Co mam robić? – spytał chłopak, gdy połknął śniadanie.

– Do czego masz ochotę?

– Nauczyć się od wuja koszykarstwa.

– Nietrudna nauka! Wytocz dobrze nóż i szykuj mi, ot tak, witki. Dobieraj starannie gładkie, giętkie, długie! Materiału tu nie brak.

Zaznajomił się Coto z przyborami rybołówstwa, z ich pierwotnym a dowcipnym urządzeniem, z nazwą i teorią użycia.

Łozy, leszczyna, brzezina i konopne sieci stanowiły jedyny materiał, nóż – jedyne narzędzie. Gdy patrzał na ręce Rosomaka, zdało mu się, że i robota jest fraszką, tak łatwo łoza się gięła, rozszczepiała, nabierała żądanej formy, wiązała szczelnie i mocno, jak żelazny drut.

Ale gdy chciał sam pleść i wiązać, wszystko się buntowało, nie słuchało ręki, łamało, rozłaziło niesfornie. Chłopak zrazu opuścił ręce desperacko i chciał roboty zaniechać, ale zawstydził się i zaciąwszy zęby, zaczął ze złością z łozą upartą się borykać.

– Psiakrew! Ja cię zmuszę! – warknął.

– Nie po naszemu! – pokręcił głową Rosomak. – Nic tak nie zdziałasz, przestępując nasz leśny zakon. Ta łoza dała nam swe wici na użytek, ale tnąc je, dziękowałem jej za dar, a teraz gnąc je, życzliwie o niej myślę. Nie wolno się gniewać: gniew, jak bumerang, wraca do tego, co go cisnął. Udziela się niepokój wewnętrzny rękom, że szarpią, łamią, psują zamiast tworzyć, i powstaje wokoło rozgniewanego i zło życzącego prąd szkodliwy. Przeproś, chłopcze, łozinę, ona dobra, tylko twe ręce niewprawne. Patrz i ucz się najłatwiejszych ruchów, ujęć, łączeń, a ucząc się, myśl przychylnie o tym tworzywie i wżyj się w jego charakter i właściwości. Wtedy robota będzie dobra!

I zaczął spokojnie i cierpliwie układać palce chłopaka, kierować jego ruchami.

– Wuj się nigdy nie gniewa?

– Człowiekowi nie wolno używać słów „nigdy” i „zawsze”. Mogę najwyżej rzec, że staram się gniewać jak najmniej. Uważaj, nie przyciągaj za mocno tego łyka, a tę grubszą wić przed gięciem przygrzej nad ogniem, to ci się stanie giętsza, a palce lewej ręki tak trzymaj!

– Oj ta dana, oj dana! Rokicino kochana! – zaśpiewał wchodzący do izby Pantera, mokry i ziemią umazany. – Przynieśliśmy „trepek królewny” na noszach, jak królewskie regalia. Ulewa, wicher, chłód – na pohybel komarom i innemu szkodliwemu robactwu! Widziałem całe stadko morskich mew: muszą być srogie wichry na Bałtyku, co je aż tak daleko zagnały. Uparty Żuraw poszedł z piłą do tej huby, a ja mam obiad gotować. Czy są ryby?

– Jeden pyszny szczupak. Kosz był dziurawy, więc się drobiazg wysupłał.

– Oj! Nawet go wódz oczyścił. Udał nam się wódz! Ale widzę, że Coto ma już bąble na rękach. Przestań partolić, skocz na warzywnik, przynieś szczawiu i nowin! Okryj plecy siermięgą, bo nie nastarczymy suszenia szmat!

Pobiegł Coto i wrócił z mokrym szczawiem i ze złymi nowinami.

– Coś wyłamało płot i stratowało kartofle – pewnie Hatora.

– Bardzo proszę nie obmawiać Hatory; to sprawka łosia albo kozła! Zaraz zobaczę. – I korzystając z okazji, prysnął od gotowania obiadu.

– Ten – byle biegać! – zaśmiał się Rosomak i zaczął sam gospodarzyć przy kuchni.

Pantera wrócił po dobrej godzinie już nie mokry, ale jak gąbka, co wodą nasiąkła.

– Źle! Nasze kartofle zwęszyły dziki. Możemy się z nimi pożegnać.

– Mają dobry gust – rzekł filozoficznie Rosomak.

– Można na nie zapolować, kiedy szkodniki – wyrwał się Coto.

– To i na nas można polować, bo my też lubimy kartofle.

– Ale swoje!

– Jeszcze niewielu ludzi szanuje cudzą własność, a ty chcesz karać dzika, pramieszkańca boru! I zabijać – jakim prawem? Zrobimy koło warzywnika pomost na drzewie i jak się zanęcą, będziemy mieli pyszne studium. Kartofli dostaniemy od Odrowąża.

– I to racja! – zgodził się Pantera, ale Coto milczał nieprzejednany.

– Takem się spocił onegdaj, motykując! – zamruczał.

– My też – ruszył ramionami Rosomak. – Trud i praca same w sobie są przyjemne i zdrowe, a za kartofle dziki ci się jeszcze odwdzięczą, zobaczysz!

Po chwili wrócił Żuraw – druga gąbka – i ledwie do obiadu „wałęgi”, jak ich nazwał Rosomak, osuszyli siebie i izbę.

Ale potem ulewa i chłód tak się wzmogły, że nikt za próg się nie wychylił. Zaspany Kuba wylazł ze swego baraniego rękawa i ziewając, przyłączył się do kompanii; zziębły Tupcio zaszył się w posłaniu Pantery, a ludzie zajęli się pilnie robotą. Pantera u okna łatał odzież, Żuraw zajął cały stół atlasami i zielnikiem. Rosomak coraz to wyrzucał przed chatę zreperowany kosz. Coto, pomimo bąbli, mozolił się z łozą, ale zamiast wymysłów, pogwizdywał „Koszykarza”.

– Może byś wziął ode mnie lekcję łatania, ty derusie, rekrucie! Patrz, jakeś kurtę urządził! Wisiałeś pewnie na jakimś sęku, zanim całe plecy się podarły.

– Ej! Mnie się nie chce takiej babskiej roboty! – mruknął lekceważąco chłopak.

– Co to jest babska robota? Nie każę ci dzieci rodzić ani karmić, co jest jedynie specjalnie kobiece. Zresztą każda robota każdemu człowiekowi przystoi. Nawet może ja lepiej łatam niż Drozdowa.

– Pantera zna tylko jedną kobietę – Drozdową!

– Już piętnaście zim się swarzymy32: można poznać.

– A Pantera nie miał żony?

– Żony? A ty miałeś?

– Ja jeszcze nie, ale Pantera już gna pewnie trzydzieści lat.

– I siedem, rekrucie. Ale mi to jeszcze nigdy do głowy nie przyszło.

Począł się śmiać i zwrócił do Żurawia:

– Doktorze! Może byśmy sobie pofundowali po żonie?

– Spirea palustris! – zamruczał Żuraw, pisząc.

– A wuj był przecież żonaty! – rzekł Coto.

Rosomak milczał chwilę, bo zębami przytrzymywał wić.

– Tak. Miałem żonę i matkę! Obiedwie zmarły, ale żyją w mej duszy czczone i bardzo umiłowane. Dlatego dziwię się, gdy kto lekko o tych rzeczach mówi i w ogóle rozmawia, i równie mi dziwnie, gdy słyszę wyrażenie: baba, babskie. Zdaje mi się, że tacy nie pamiętają, kim jest matka, siostra, żona, albo są nieszczęśliwcami, którzy tych trzech rodzajów istot najświętszych nie mogli kochać ni szanować.

Coto spuścił głowę i poczerwieniał, ale Rosomak dobrotliwie po głowie go pogładził.

– Leśny zakon, chłopcze! Miłować, szanować!

Zapanowało chwilowe milczenie, ale niespokojny Pantera wyjrzał oknem i krzyknął:

– Patrzcie! Nie mówiłem? Dudek wyleciał ze skrzynki.

– Doskonała okazja prysnąć od łatania i jeszcze raz zmoknąć! – zaśmiał się Rosomak.

– Nie! Mam dosyć. Ale nie wiem, dlaczego, jak zwykle w słotę, nie zaśpiewamy chórem! Tylko niech wódz zawtóruje na skrzypcach, bo inaczej nie wytrzymam. Żurawiu! Zaczynaj prym!

– Poczekaj do wieczora! Teraz byśmy na próżno sprzątali, by znowu się roztasowywać. Ja za godzinę kosze obłatam, Żuraw zawalisko roślin uporządkuje. Tymczasem możemy śpiewać niekunsztownie – ot, jak trznadle!

I zaintonował „Koszykarza”, Coto i Pantera przyłączyli się ochoczo, ale bez wielkiego talentu. Żuraw czasami nerwowo ręce do uszu podnosił, aż wreszcie począł spiesznie składać swe rośliny i oswobadzać stół.

– Ratunku, Pantero! Bierzesz jeden ton pierwszy, a potem nagle dwa tony wtóru. Przestań, bo wszystko sobie w uchu poplączesz.

– Co tam, byle wesoło! – odparł figlarz ze śmiechem. – Właśnie tak wyciągałem, żeby ciebie rozdroczyć. Teraz będzie koncert.

Coto bawił się całą duszą. Pieśń po pieśni: ludowe, narodowe, kipiące krakowiaki i oberki, smętne rusińskie dumki płynęły z pełnych płuc, aż dygotały ściany chaty, aż im się śmiały oczy, pokraśniały twarze. Kuba skoczył na piec przerażony, Tupcio stoczył się z łóżka i ukrył w kąt; za płotem ukazały się, zapatrzone ze zdumieniem w okno, głowy Hatory i klaczy. A oni na przemian śpiewali i śmiali się z uciechy.

– Taka słota się nie sprzykrzy – rzekł wreszcie Coto.

Nie sprzykrzyła mu się, choć trwała tydzień. A ile się nauczył. Na trzeci dzień już związał porządny kosz na ryby, wiązał sieć prawie tak prędko jak Rosomak, łaty wstawiał geometryczne, a poza tym ile się nasłuchał tajemnic puszczy, ile przewertował atlasów, wykuł teorii z Naumanna, Brehma i Taczanowskiego, a ile się nauczył nowych pieśni, śmiesznych zagadek i przypowieści Pantery, a ile razy zmókł, zmarzł, bez żadnej szkody dla zdrowia, a jak się zżył z towarzyszami, jak się czuł swojsko wśród nich, o tyle starszych, a tak młodych duszą!

Aż któregoś dnia dostąpił zaszczytu, że Rosomak posłał go w swoim zastępstwie, by przejrzał parę bliższych koszy rybnych! Oni z Panterą założyli w izbie warsztat stolarski; obrabiali brzozową czeczotę na skrzynki, które Pantera fabrykował bardzo kunsztownie zimą.

– Przywiąż sobie od razu dwa pęcherze pod pachy, bo się utopisz! – rzekł chłopcu na pożegnanie niepoprawny kpiarz.

Ale Coto nie był już nowicjuszem. Wylał wodę z czółna i naśladował ruchy Rosomaka powolne, obrachowane. Nawet z braku fajki trzymał w zębach łodygę tataraku.

Parę razy zmylił drogę wodną, ugrzązł z czółnem w szlamie, paru „hatów” nie odnalazł, ale w rezultacie nawet się z głową nie skąpał i ze sporym workiem ryb do domu zawrócił. Nagle, wśród jakiejś gęstwy trzcin, w ciasnej „prości” usłyszał tuż obok głos ludzki.

Jak już zdziczał i stał się ostrożny na wzór tubylców puszczy, okazał to jego ruch, z jakim wiosłem się całą siłą odepchnął i ledwie się obejrzawszy, umknął. Mignęła mu jakaś głowa, wyrastająca nad chaszcze, i tyle.

Gdy wylądował i wszedł do izby z rybami, rzekł „widziałem człowieka!” takim tonem, jakby mówił „widziałem hipopotama”.

– Co znowu! W tę słotę! To chyba jakiś śmiertelnie chory do Żurawia. Kładki muszą być znowu pod wodą.

Żuraw stęknął i czekał na los.

– A może to był leśny duch? Uważałeś, jedno miało oko czy parę? Róg sterczał na głowie?

A Coto szczerze raportował:

– Nie trafiłem do wszystkich „hatów” i dwa razy ugrzązłem na mieliźnie. Ale ryby przywiozłem. Są szczupaki i jazie.

– Ho, ho! Jakie to już mądre i gadające, ten projekt na leśnego „ludzia”.

Pantera wytrząsnął ryby w ceberek i zaczął je sprawiać, a Coto się przebierał u ognia, gdy wtem skrzypnęły drzwi wejściowe i głęboki głos pozdrowił.

Zerwali się wszyscy. Oczy Rosomaka zabłysły tak, jak błyszczały tylko do jego ukochanych ptaków, uśmiechnął się radośnie Żuraw i wszyscy jednym głosem odpowiedzieli:

– Witajcie, ojcze!

Do izby wszedł olbrzymi chłop. Twarz miał suchą z orlim nosem, parę siwych bystrych oczu, usta osłonięte przystrzyżonym siwym wąsem, na głowie gęsta, krótka, szpakowata czupryna, a w całości swej typ przepyszny, sarmackiej siły i powagi. Miał na sobie burą kapotę, nogi w rzemiennych chodakach; przy jednym boku borsuczą torbę, przy drugim łubiankę, puzderko, na plecach strzelbę pistonówkę, za pasem rzemiennym siekierę. Pozdrowiwszy, podniósł oczy na Królową i odmówił ich zwykłą modlitwę: Salve Regina, potem zaczął się rozbierać i zawieszać swe rzeczy w alkierzu Pantery na zwykłych widocznie miejscach, i mówił, odpowiadając na ich pytania.

– Byłbym już u was, synkowie, dawno. Co mi kładki! Ja znam przejścia zawsze dostępne! Ale mi córka wnuczkę urodziła i trochę zachorzała. Musiałem tedy być za gospodynię i niańkę. A potem chrzciny! Trza było całą „okolicę” ugościć. Teraz już z wami zostanę aż przez sianokos. Trawy, widzę, dobre, ale z rybami ubogo w tym roku. Za wielka woda i jeszcze dolało. Ale od nowiu stanie dobra pogoda. Ale widzę, chłopak wam przybył do kompanii. Swój czy cudzy?

– Siostry syn! – odparł Rosomak.

– Jasnooki i czarnowłosy, jak wasz ród. Krzepki w sobie i suchawy, pożyje długo, byle rozum miał. A mądry dzieciuch! Jakiem na niego zawołał, to ino okiem rzucił i umknął. Tak, chłopcze, zawsze czyń, jak w pustce obcego spotkasz. Obcy a wróg – to prawie jedno!

Stary był widocznie u siebie. Zajrzał do spiżarni, do sieni, do komory, umył ręce, rozwiesił swą kapotę na piecu, rozsiadł się ze swą kobiałką33 za stołem.

– Gościńce przyniosłem. Tytoń swój zeszłoroczny, na podziw się udał. A te nici na siatkę, z samych płoskuni, odebrane po źdźble. Nie zerwie się, nie zgnije! A taki pantofel macie?

– Remizowe gniazdo! – krzyknął Pantera.

– A to dla doktora z tej góry piaszczystej nad rzeką! Trudno było żyć wtedy, kiedy tą siekierą trzeba było i drzewo ciąć, i zwierzynę zabić!

– Przepyszny okaz – radował się Żuraw.

– Jasiek tego mnóstwo nazbierał i trzyma dla doktora schowane w swironku34. Są i skorupy, i całe garnki!

– Skarby!

– Jak dla kogo. Dobrze uciechę sprawić. Jako dla mnie kiedyś Chorążego strzelba! Nie znaleźliście przypadkiem?

Potrząsnęli głową; była to mania starego: odnalezienie strzelby ukrytej w czasie powstania.

Pantera dostał parę przepysznych rzemiennych chodaków, a resztę zawartości kobiałki stary zaniósł do spiżarni.

– Magda napchała jaj i manny. Powiada, że czajcze się sprzykrzą! A teraz dajcie no robotę i powiadajcie, jak się wam wiodło do przybycia!

Zaczęły się opowieści. Stary zabrał się do wiązania sieci, oni do swych robót.

Przed obiadem Coto wymknął się za Panterą do obrządku zwierząt i spytał:

– To ów sławny Odrowąż? A on kto taki właściwie?

– Mędrzec nad mędrce w leśnym bycie. On to z nami chałupę stawiał, on nas wszystkiego, co umiemy, uczył. Dla niego nie ma nic nieznanego tutaj.

– A on chłop! Bo mnie się zdaje, jakby z matejkowskich rycerzy ożył.

– Jego pradziady byli dworzanami pradziadów Rosomaka kiedyś, jak cały ten szmat lądu i wody do tego rodu należał. No i tak trwało przez wszelkie katastrofy. Ten Odrowąż był ze stryjem Rosomaka w powstaniu, uratował go od śmierci i Sybiru, wywiózł za granicę, i ledwie go ubłagano, zmuszono, by przyjął folwark w nagrodę. Ma tedy folwark, dworek, jedynaczkę córkę tak urodziwą, jak ziemia w maju, zięcia mruka, ale bardzo porządnego człowieka, Szczepańskiego, wnuka Jasia – no i nowo narodzoną wnuczkę, niewiadomego mi jeszcze imienia. Co lato tamci spędzają z nami parę tygodni, bo koszą siano po polach, ile im siły starczy, w czym i my im pomagamy, a stary, byle miał czas wolny, z nami bytuje. Zimą pilnuje naszego raju!

Gdy na trąbkę przyszły do obroku zwierzęta, Odrowąż je obejrzał starannie, uwolnił od kleszczów, których Pantera nie dopatrzył, pochwalił źrebię, dojrzał dziurę w dachu obórki i zaraz ją zapchał szuwarami, a wracając do chaty, rozejrzał się po niebie i ziemi, zawęszył i rzekł do Rosomaka:

– Jutro będzie pogoda, a że woda zgórowała na niższe zalewy, możemy poszukać ryb w szuwarach z nakrywką.

– Wuju, i ja popłynę! – zawołał Coto.

– Terefere kuku! Popłyniesz, ale po ziemi ze mną i z motyką do kartofli – zaprotestował Pantera. – Kto z garnka żyje, musi do garnka przysporzyć.

Coto milczał, wdrożony do posłuszeństwa leśnego, ale łamał głowę, jak by i robotę załatwić, i rybołówstwa nie stracić. Jakoż, zaledwie sprzątnęli po obiedzie statki, chwycił motykę i pomimo słoty popędził na warzywnik. Wrócił triumfujący przed wieczorem i zastał w chacie tylko Żurawia.

– Odziobałem całe pole. Wolnym na jutro.

– Pantera tego właśnie chciał.

– A gdzie tamci?

– Popłynęli obejrzeć wysokość wody, ot! wracają. Przynieś no wody z krynicy!

Wrócili i wnet się zabrali do porządkowania jakiegoś cudacznego kosza, który Rosomak zniósł ze strychu.

– Podobne do muchołówki, takiej szklanej – zauważył Coto.

– Twój wujko – majster do rybołowu. Zobaczysz, jaka to sztuka.

– To weźmiecie mnie z sobą?

– Popróbujemy, czyś udały. Rybactwo – to jak gra w karty, ślepa rzecz. Bywa kompan szczęśliwy, bywa i złooczny. Popróbujemy, jakiś ty!

– Umiem już kosz nastawić i pływać ma mnie wuj nauczyć, i racze pieczary znam nad jeziorem, i wiem, jak się każda ryba zwie.

– Nawet i taka, co piszczy? – uśmiechnął się Odrowąż. – I pewnie kiełbie umiesz łapać?

– Nie, piszczącej nie znam ani kiełbi. Niech mi ojciec opowie o strzelbie z powstania – będę słuchał do północy.

– Hej, gadki się prawi po św. Marcinie albo spoczywając w skwarne, niedzielne południe. O tej porze światła nie wypada świecić wieczorem. Ze słonkiem trza iść spać, na żurawia wołanie wstawać.

Jakoż stary wypił kubek mleka na wieczerzę i zaraz poszedł spać do alkierza Pantery, który ulokował się na stryszku chaty.

Coto postanowił świtu nie zasypiać, lecz zbudziły go nie trąby żurawie, ale monotonny, przeciągły głos ludzki.

To Odrowąż odmawiał godzinki, a na świecie był pogodny ranek.

– No, odwalona słota-wiedźma – rzekł wesoło Pantera, zeskakując z góry, i stanął nasłuchując.

– „Tyś niezwyciężonego plastr miodu Samsona”. – To jeszcze dobrą chwilę potrwa, nim dziad skończy – szepnął. – Chodź, pokażę ci pływanie.

Świat deszczem obmyty, aż oczy rwał krasą. Polecieli prawie nadzy do ruczaju i Pantera po swojemu wciągnął chłopaka od razu w głęboką zatokę, że się wnet zaczął topić i bezradnie, rozpaczliwie miotać w wodzie. Tedy go podtrzymał i bawiąc się, sztuki pływackie pokazując, ośmielił, lęk przemógł, sposobów uczył.

– Nie takie to straszne, jak się zdaje – rzekł Coto, gdy po pierwszej próbie na brzeg się wydostał.

– Nie ma tu nic strasznego, bo jakbyś się nawet utopił, to raz śmierć! – zdecydował filozoficznie Pantera, wycierając się garścią szuwaru i naciągając suchą bieliznę.

Gdy wrócili na śniadanie, Odrowąż godzinki odśpiewał i ozuwał się na przyzbie.

– Zaraz ruszymy? – spytał Coto.

– Ryba nie zwierz, nie żeruje o świcie. Lubi słonko, jak owad! Chyba wiosną z łuczywem jej się szuka i bije. I za godzinę będzie czas!

Nie kwapili się. Przy śniadaniu zaczęli sobie opowiadać różne rybackie wydarzenia; potem wypalili po parę fajek i nareszcie ruszyli.

Na przodzie czółna zajął miejsce Rosomak, mając pod ręką cudaczny swój kosz. Odrowąż umieścił się w tyle, a Coto przykucnął w środku.

– Do koszów i zaglądać nie warto – woda poszła wyżej hatów. Od razu płyńmy za jezioro w tatarak! – rzekł Rosomak, biorąc się do wiosła.

Coto podziwiał, jak czółno w ich wodzy zwrotne było, zwinne, lekkie. Przemykało przez ciasne przesmyki, kręte prostki. A oni, wiosłując od niechcenia, gwarzyli o zwierzu i o borze, o życiu letnim i zimowym tej bożej głuszy; tylko nie było mowy o ludziach.

Wreszcie wypłynęli na bezbrzeżną połać zatopionych nizin, porosłych szuwarami i tatarakiem. Z rzadka, jak bukiety, stały łozowe krzaki i wypryskały nad kobierzec zielony czuby wodnych żabieńców i kobylnika.

Badawcze oczy rybołowców objęły to wodne pole. Umilkli, fajki wsunęli w zanadrze, przygotowali się do roboty.

Odrowąż wiosło ujął staranniej, Rosomak swoje wziął w lewą rękę i z koszem w prawej stanął na samym czubie łodzi, kędy tylko na dwie stopy było miejsce i najlżejsze zachwianie groziło przymusową kąpielą.

– Może ja pomogę wam wiosłować, ojcze – rzekł Coto.

– Cyt! Siedź cicho! Nie przeszkadzaj! – fuknął dziad, wpatrzony w Rosomaka. Czółno posuwało się powoli, prawie dnem muskając o trawy.

Rosomak oczami badał toń i niekiedy ruchem wiosła wskazywał kierunek. Coto oczy wytrzeszczał, ale nic nie widział i nic nie rozumiał.

Nagle Rosomak kosz w wodę cisnął i nogą go przydeptał, jednocześnie wiosłem utrzymując łódź w miejscu. Było to mgnienie oka, ale w tej sekundzie Odrowąż swoje wiosło zaparł w grunt, a Rosomak nogę cofnął, kosz poderwał i wytrząsnął zeń sporego szczupaka.

– Udało się. Dobry czas! – uśmiechnął się Odrowąż, wyjmując wiosło i garnąc znowu wodę powolnym ruchem.

30.kierz (daw.) – krzak. [przypis edytorski]
31.rogoża (bot.) – pałka, roślina rosnąca na brzegach jezior, rzek i bagien. [przypis edytorski]
32.swarzyć – kłócić się. [przypis edytorski]
33.kobiałka – nieduży wiklinowy koszyk z wikliny lub z łyka. [przypis edytorski]
34.swironek (daw.) – schowek, magazyn. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
190 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают