Читать книгу: «Lato leśnych ludzi», страница 7

Шрифт:

– Jakże to? Jak wuj wiedział, że tam jest ryba? – spytał Coto, aż oszołomiony tą sztuką.

– Uważam na ruch trawy, gdzie ryba żeruje. Nie zawsze się trafi! – odparł Rosomak spokojnie.

– To straszna sztuka, wuju, tak się utrzymać: i siebie, i kosz, i łódkę. Jak wuj to potrafi! – zachwycał się chłopak. – Ja bym się skąpał.

– I jam się nieraz skąpał i z innym sternikiem nie dam rady. Rybactwo takie wymaga, by dwaj byli jak jeden. Widzisz – ot tam! – ryba chodzi!

Umilkł, znowu się cały we wzrok skupił i naprężony do rzutu i skoku, ruchem lewej ręki dawał znaki.

Zapał ogarnął Cota. Podniósł się i aż drżał. Znowu rzut kosza, małe drgnienie łodzi, przedziwna zwinność rybaka w utrzymaniu równowagi i znowu błysnął w słońcu biały brzuch ryby, spadając z kosza do czółna.

– Dzieciuch ma szczęście! – rzekł Odrowąż. – Zbieraj ryby do torby i nie stój, bo mi zasłaniasz!

– Boże, żebym ja tak potrafił! – westchnął chłopak.

Bywały jednak rzuty chybione. Wtedy Rosomak mruczał: – pudło! – a Odrowąż spluwał w wodę. Bywała zdobycz marna; płotka, drobiazg! Wtedy Rosomak mruczał: – szlak znaczy, jakby krynolinę nosiła – a Odrowąż komenderował chłopcem:

– Wyrzuć do wody z powrotem, nie dla nas taki towar!

Po tym zielonym łanie płynęli zygzakiem, nawracając, krążąc, pochłonięci namiętnością łowiecką, nie rachując ani czasu, ani sił. Słońce dogrzewało mocno, po twarzy Rosomaka spływał pot; chłopcu od wpatrywania się latały płatki czerwone przed oczami. Aż wreszcie z kosza na dno łodzi spadło coś czarnego wielkości talerza.

– Ot i „czerepacha”, tfu! – splunął Odrowąż. – Już nic nie złowim po niej.

– Żółw! – krzyknął Coto. – Będę go hodował!

A Rosomak spojrzał na niebo, odłożył kosz i zstąpiwszy w środek łodzi, usiadł i wydobył fajkę.

– Południe, ryby w głąb poszły. Możemy spocząć. Pod ławką jest torba z chlebem. Jedz, chłopcze!

Starsi palili, rozglądając się. Ptactwo wodne krążyło z wrzaskiem, czajki i hryce najzuchwalej dopadały i łajały intruzów.

– Dzieciuch ma szczęście! – ozwał się nagle Odrowąż, dając wyraz myślom, które snuł. – Bo i z rodu szczęśliwego ma krew, choć nazwisko inne. Tak to, chłopcze, możesz się górnie nosić. A żebyś wiedział, w czym rodu szczęśliwość: w tym, że umie jednako, bez lęku, tracić i nie rachuje dając. Trzeba dać – wszystko da, ani się zawaha, ani pożałuje. Tego nie potrafi ni głupi, ni cham! Na to potrzeba wiele razy wszystko stracić, wszystko oddać! Powiadał mi mój dziad, co był w insurekcji z panem, że nawet podjezdek w stajni nie ostał, a sprzedali nawet guzy od szat. A jak się mój dziad frasował, to pan się śmiał: „Co się krzywisz, jakbym na marmuzele35 stracił! Rzeczypospolitej dano – skrypt mam”. I szramę głaskał na twarzy! – Zadumał się Odrowąż, fajka mu zgasła i potem jakby do siebie zamruczał:

– Jaśnie wielmożna Pani! Trza jej wszystko dać. Tak się należy!

Wytrząsł fajkę, wstał, wziął za wiosło i pchnął czółno.

– Popróbujemy na Pohybelniku: tam jazie okrutne się trafiają, a może i sum z głębi na mieliznę wyjdzie.

Pokręcił głową Rosomak.

– Tam spód torfowy, jałowizna, zimno. Kierujcie przez jezioro na zalany ług!

Rozpoczęły się znowu łowy.

– Wuju! – zaczął prosić Coto – żebym ja raz spróbował! Już widzę ruch ryby, już rozumiem, jak wuj nakrywał. Raz jeden spróbuję!

– Niech zbędzie ochoty! Tu płytko, nie grząsko. Niech się skąpie: woda ciepła! – poparł go Odrowąż.

– Co się mam skąpać! Potrafię!

– Na wszelki wypadek zdejm koszulę i zzuj chodaki! – rzekł Rosomak.

– Ale ja czuję, że potrafię! – upierał się chłopak. – To tylko zrazu wydaje się takie trudne. Teraz rozumiem.

Rosomak zeszedł ze swego stanowiska, oddał mu wiosło i kosz.

Coto stanął na krawędzi, zachwiał się, podtrzymał wiosłem.

– Na obu nogach twardo i śmiało stój.

– Ja wiem, tylko… o, już stoję.

– Wiosło podnieś, bo czółno trzymasz bez ruchu! – komenderował Odrowąż.

– Zaraz, zaraz! Tak się to zdaje łatwe. O, już!

W tej chwili stracił równowagę i głową naprzód wpadł w wodę.

– Aha! Już! – spokojnie rzekł Odrowąż.

– Mówiłem: zdejm koszulę! – dorzucił równie spokojnie Rosomak.

Chłopak zerwał się na nogi i chwytał oddech. Trochę się zląkł, a najbardziej stracił rezon. Wgramolił się do czółna, a Rosomak, jakby nic nie zaszło, wyłowił wiosło, kosz, kapelusz i zajął znowu swe miejsce.

– Oczom wszystko łatwe się zdaje, jako myśli i językowi! – rzekł Odrowąż. – Nic to! Skąpiesz się raz i drugi, za trzecim dostoisz. Potem, kosz ciskając, znowu się skąpiesz, a wreszcie sposób zrozumiesz i byleś uparcie chciał i rybactwo lubił, to będzie ciebie i łódź, i woda, i ryba słuchała. Władzę nad każdą rzeczą tak można wziąć.

– Ojcze, na lewo, żywo! Tam coś wielkiego chodzi! – szepnął Rosomak.

Podał się naprzód, wyprężył i skoczył. Cisnął kosz i siebie zarazem. Woda bryznęła pod nim, zakotłowało w koszu; – nie podnosił go, ale przez wierzchni otwór ramię zanurzył.

– Jest! Jakiś ludojad! – zawołał.

Odrowąż czółnem zawrócił. Coto, zelektryzowany, skoczył też do wody i do kosza się cisnął.

Po chwili trudu Rosomak zdobycz przytrzymał, Odrowąż wiosłem kosz podważył, Coto go do czółna wygarnął:

– Sum wąsacz! Osobliwość! Trzymajcie pod koszem, bo wyskoczy! No, teraz do domu wracać. Udało się jak w bajce.

– A czemu wuj nie zrzucił koszuli i chodaków? – zaśmiał się Coto, gdy obydwaj, do cna zmoczeni, znaleźli się w łodzi.

– Bo mi nie poradziłeś! – uśmiechnął się Rosomak.

Teraz dla rozgrzania parli łódź żywo, a Odrowąż takie znał prostki i przesmyki, że ani się obejrzeli, jak byli w swej przystani.

Rosomak huknął: nikt mu nie odpowiedział, tylko Kuba przyśmigał po gałęziach i skarżył się, że głodny. Odezwała się też klacz i nawet apatyczna Hatora oznajmiła, że jej się należy południowy obrok. A słońce stało dobrze po południu. Chata była pusta. Na stole leżała kartka od Żurawia, że przyszedł po niego chłop o ratunek dla chorej żony i że wróci zaledwie na noc. Ale Pantera o sobie żadnego nie składał raportu i Rosomak głową pokręcił.

– Figiel jakiś komuś płata, albo zaspał w puszczy. No, bierzmy się do roboty! Rozpalaj ogień, chłopcze, i przebierz się! Ja domowników nakarmię i krowę wydoję. Zaraz trzeba ryby oprawić, bo upał. Naści, Kuba, orzechów, nie lamentuj!

Odrowąż nie dbał o obiad i o spoczynek. Zaraz suma na trawę wywlókł, zabił i jął śluz ze skóry wiechciem i popiołem oczyszczać. Coto skoczył mu do pomocy.

– Pantera opowiadał, że raz w brzuchu suma znalazł żydowskie „bogomolie”. Podobno połknął cyrulika, który się utopił.

– A pantofle strawił! Ho, ho, Pantera widział pewnie i króla wężów z kamykiem, co czyni niewidzialnym. Tego kamyka on często używa!

– On także opowiadał, że dał gadzinie rozdrażnionej gałązkę lipową do ugryzienia. No, i gałązka zrobiła się gruba jak kołek. Czy to być może?

– Wszystko być może, byle znalazł się głupi, co kłamcy uwierzy.

– On mi obiecał to pokazać, tylko żmij nie spotkaliśmy tymi czasy.

– Jak się trafi żmija, to właśnie lipowej gałązki nie będzie pod ręką.

Rosomak przyniósł im mleka i chleba; na gotowanie obiadu nie było czasu.

Zajęli się wszyscy trzej sprawieniem ryby i tęgo się zmachali, gdy wreszcie ukazał się Pantera, niosąc w ręku przepysznego zielonogłowego kaczora.

– Byłem u pszczół na Puchaczym Ostrowiu! – zagadał swą fugę. – Lada dzień będą się roić! Okrutna siła! A wracając, patrzę: z sosny zrywa się jastrząb i coś błyszczy przy rososze. A to on, szelma, kaczora tego tam przyniósł i zaczął drzeć. Ot, na szyi znaki. Odebrałem! Ale i wam wyprawa się udała. Suma pod nakrywkę wódz wziął! Ot, majster. Dajcie, ojcze, zastąpię was! Palcie fajkę od komarów!

Odrowąż się wyprostował, obejrzał kaczora i krzesząc ogień z fajki, powoli odparł:

– Z sumem też osobliwość się stała. Płyniemy, płyniemy – patrzymy: sokół leci i bęc – coś nam w czółno upuścił. Tenci sum był.

– Ho, ho! Musiał nie sokół, ale nurek być – zaśmiał się Pantera.

– Nie. Sokół i pewnie ten sam, co tego kaczora na wodę ułowił.

I Odrowąż pokazał dziób ptaka rozdarty żelazem haczyka.

Coto na razie nie zrozumiał i patrzył zdumiony, aż go objaśnił wybuch śmiechu Pantery.

– Ot, i dopatrzył. Przed wami nic się nie ukryje. Mówiłem ci, rekrucie, mędrzec nad mędrce ten nasz nauczyciel.

– No, to opowiedzże, jakeś polował? W jeziorze, z harbuzem na głowie?

– Nie. Z brzegu, na Tęczowym Moście. Kaczki tam stadami żerują. Nawlokę kijanek na haczyki, puszczę na wodę, a sam leżę i czekam. Fatyga niewielka, a sznurki od wędek o nogę zaczepić, to i przespać się można. Jak kaczka się złapie, to sama znać da i obudzi, za nogę ciągnąc!

Rosomak ryby oprawiał, i ani słowem się nie odezwał, ale milczenie to dobrze Pantera rozumiał, bo po chwili zaczął się usprawiedliwiać.

– Właściwie myślałem, że się szczupak złapie, ale te kaczki takie obżarte, że szuflują błoto, na nic nie zważając. No i te kaczory – to nicponie. Gniazda nie patrzy, samki nie pilnuje, o małe nie dba. Łobuzy błotne! Prawda, wodzu? Rozpustniki to i byłyby pewnie nawet pijaki, żeby kto tam na bagnie wódkę szynkował.

– Jeśliś się uczynił kaczym misjonarzem, to w ten sposób obyczajów nie poprawisz.

– Zawszeć o jednego zbereźnika mniej!

– Pozostali cnoty nie nabiorą, ale chytrości w unikaniu misjonarza!

– Gotowe! – zawołał Pantera, prostując się. – Teraz niech nam doktor gotuje głowę suma, a ryby do pieca! Ażeby wódz na mnie nie był krzywy za tego marnego kaczora, to ja powiem, żem odkrył osobliwość. No – mówić?

– Pleć, pleciugo! – zaśmiał się Odrowąż.

– Znalazłem gniazdo kaczki na drzewie. Dalibóg – na sośnie!

Rosomak ruszył ramionami. Coto parsknął śmiechem.

– Bywa! – potwierdził Odrowąż. – Nawet ci opowiem, jak małe wyprowadza, bom widział: brała każde w dziób, znosiła na ziemię i kładła łapkami do góry. Leżały spokojnie na grzbiecie, aż zniosła ostatnie. Wtedy każde odwróciła na łapki i poszły za nią sznurkiem do wody.

Nikt mu nie zaprzeczył, a Coto jął się napierać, żeby go Pantera zaraz do gniazda prowadził.

– W niedzielę pójdziemy. A teraz, Pantero, chatnym ładem się zajmij, bo Żuraw wróci późno w nocy. Zresztą on już swój miesiąc odsłużył. Na ciebie kolej.

Pantera obładował się rybami i ruszył do chaty, pośpiewując:

 
Oj dej dy dy, oj dy dy,
Zaginali mnie do bidy!
Oj do bidy, do jakiej.
Dali łatać przetaki.
 

Bujne wyprawy, wałęga po puszczy, cudaczne łowy i pomysły – wszystko trzeba było przerwać, zaprząc się do orki domowego gospodarstwa na cały długi miesiąc.

Przez chwilę osowiały był Pantera, potem coś sobie wymyślił na pociechę, bo zaczął pogwizdywać i uśmiechać się do siebie, i zabrał się do roboty z wielkim rozmachem.

Znój

Zapanowało nad ziemią słońce w całej potędze. Wieczorne zorze nie gasły. Ledwie się stały bursztynowe na zachodzie, już wschód opalowy się czynił i po krótkiej nocy budził się świat do czynu. Bujały liście, kwiaty, słały się dywany coraz barwniejsze, po wszystkich gniazdach samki ogrzewały jajka lub zaczynały karmić pisklęta. Miodowa woń biła ku niebu z polan kwietnych, upajała szarą chmarę pszczelą, podniecając do rójki. Jak srebrne flety grały po lesie wilgi, ostatni przybysze letni! Nie było to jeszcze lato, ale zaczynał się znój i gorączkowa praca tworzenia owocu z kwiatu, hodowania przyszłości.

Pod sosnami w słońcu zabarwiły się poziomki; w cieniu wystrzeliły pierwsze wielkie dzwonki; łąki zaczerwieniały od smółek.

Wszystkie te oznaki zbierał w myśli Pantera, przykuty do chaty, oczekując na coś, co go uwolni od gotowania i krzątania gospodarskiego.

Obierając kartofle, sprzątając, piorąc bieliznę, rąbiąc drwa, zawsze zerkał w kierunku kładek, które prowadziły do dalekich ludzkich osiedli.

Aż pewnego odwieczerza, gdy szykował ryby do suszenia, posłyszał szelest w chaszczach i na polanie ukazał się chłopak wyrostek.

– Jasiek! A gdzie matka? – krzyknął Pantera, czując wielką ochotę do fiknięcia koziołka z uciechy.

– Idzie z ojcem i siostrą. Bo wiecie, mamy dziecko! – Marynka! A gdzie dziadzio?

– W puszczy. Aleście marudzili z przybyciem w tym roku!

– Czekalim na ciotkę, która się aż do Kalwarii pieszo ofiarowała. Nie można było domu bez opieki ostawić! A wiecie? W tym roku już i ja koszę!

Stanął chłopak wyprostowany i dumny, że znoju już jest godny, jak sławy. Na ramieniu niósł już kosę i grabie i spod kresów słomianego kapelusza patrzały mu zuchwało czarne oczy. Kosę starannie zawiesił w cieniu, pozbył się torby i spencera36 płóciennego i skwarem spragniony, poszedł do wiadra z wodą.

A na polanę wyszło dwoje ludzi. Kobieta smukła, wysoka, z dzieckiem na ręku i mężczyzna czarniawy, obładowany kosami, grabiami, łozową kołyską i torbami.

– Pochwalony Jezus! – pozdrowiła kobieta, uśmiechając się z serdeczną życzliwością.

– Na wieki! Witajcie, matko! – odparł Pantera. – Oczy wypatrzyłem, tak was wyglądam! Łąki czerwone, gotowe do cięcia, a was nie ma i nie ma.

– Ale za to robotnica nam przybyła! – zawołała wesoło.

Pantera zdjął kapelusz, ukłonił się nisko szerokim ruchem.

– Panie ojcze, pani matko! Pięknie proszę o rękę tej panienki.

– Z miłą chęcią. Bierzcie i trzymajcie! – zaśmiała się, podając mu dziecko.

Pantera wziął je na ręce.

– Witam cię, panno młoda, i biorę cię sobie za żonę. Wolno pocałować? Bardzo trafnie w matkę się udała. Oczki masz jak barwinek, a włoski ciemne. Na warkocze i ząbki jeszcze trzeba poczekać, widzę! Proszę panią do chaty, zaraz gniazdo jak dla wilgi uszykujemy!

– Kiedy żona dała wam córkę, mnie wypada dać posag! – rzekł czarniawy zięć Odrowąża, zdejmując z ramion swój ładunek i podając misterny łozowy koszyk na sznurach, pierwotną kołyskę.

W parę chwil instalacja nowo przybyłych została dokonana wedle corocznego porządku. Kobieta z dzieckiem zajęła alkierz, posłanie Odrowąża wyniesiono do sieni. Dla Cota i Szczepańskiego z synem wysłano obficie siana na górze i Szczepańska wnet objęła chatne rządy.

Pantera bawił się dzieckiem, przekomarzał z matką i promieniał radością, że zbył żmudnego obowiązku po dziesięciu tylko dniach dyżuru.

Udawało mu się tak co roku.

Ruszyli też zaraz we trzech obejrzeć trawy i wrócili wszyscy razem, bo się wnet zhukali w puszczy.

Coto wnet się z Jaśkiem zapoznał i zaczął napierać się kosy.

– Jakże to! – nudził Rosomaka – on ma tylko trzynaście lat i kosi, a ja mam szesnasty.

– Ho, ho, ja mam trzydzieści siedem i ledwiem się dziś ożenił. Pojąłem waszą wnuczkę – ojcze. Zaraz, ledwiem ją poznał, bo bałem się, że mnie Żuraw ubiegnie! – śmiał się Pantera.

– No i na teściową zdałeś swą robotę.

– Ale za to wyręczę żonę w grabieniu. Coto, dostaniesz kosę, nie lamentuj, mam zapasową. A dogodzę ci przez wdzięczność, żeś mi doradził małżeństwo. Pyszny wynalazek! Zaraz mi przybyło powagi!

I na zadokumentowanie tej powagi dał susa w gąszcze, zabeczał jak kozioł i krzyknął:

– Hej, Jasiek, Coto! Kto goni Panterę?

Chłopcy pognali.

– On ich godzinę będzie wodził, a wreszcie gdzieś się przyczai, zmami, że i do wieczora będą szukali! – zaśmiał się Odrowąż.

Jakoż, gdy przyszli do chaty, zastali Panterę z „żoną” na ręku i z Kubą na ramieniu. Trochę tylko był zdyszany.

– Gdzie chłopcy? – spytał Rosomak.

– Szukają Pantery po puszczy.

Rosomak i Żuraw powitali Szczepańską, ale Odrowąż nie dał długo gawędzić.

– Póki jasno, narządźcie i poklepcie kosy. Jutro z rosą trzeba zaczynać!

Wziął tedy każdy kowadełko, młotek, kosę bez rękojeści i rozpoczęło się staranne, delikatne kucie.

– Hej! Kwiaty, zioła, manny, kostrzewy, tomki wonne i kto was tam zliczy i nazwie! To wasza śmierć kosę ostrzy i zębi! – rzekł Rosomak jakby z żalem i z cicha, że go tylko druh Żuraw słyszał.

– Jedno dla drugiego żyje i ginie. Zostanie w ziemi korzeń, jak dusza! – odparł Żuraw.

Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń! – podzwaniały po stali młotki, jakby dawali sygnał roboczego boju, a Odrowąż, jak wódz, każdą kosę, niby klingę szabli, pod słońce obejrzał, za godną uznał lub sprawić jeszcze polecił, a dla Cota sam ostrze wyklepał, w rękojeść osadził.

A właśnie i chłopcy nadbiegli zziajani, zamoczeni, w odzieży podartej, ale rozbawieni i śmiejący się, niosąc w triumfie kapelusz i chodak Pantery.

– Tropiliśmy jak ogary, ale Pantera od ogarów śmiglejszy – wołał Coto.

– Rzuciłem wam chodak i kapelusz i widziałem, jakeście lecieli z nosami u ziemi, a ja siedziałem na Proszalnej Babie, nisko nad ziemią, a potem zeskoczyłem i poszedłem do chaty. Z was – rekruci, myśliwi z torbą na śliwy!

Odrowąż skinął na Cota i wyprowadzał go na polanę.

– Masz, dzieciuchu, kosę. Przypatrz się, jak osadzona. Tu oto ostrze założone na dzierżak, pierścieniem żelaznym i klinkiem umocowane. Czasami bywają okazje u nas, że się na sztorc oprawia, i wtedy kosiarze już się kosynierami zwą i koszą wraże łby. Narzędzie to tedy szanowne i nobilitowane, więc trzeba je szanować i utrzymać w takim ochędóstwie, jak żołnierze broń utrzymują, bo nie wiadomo, kiedy i na co będzie potrzebne. Rozumiesz?

– Rozumiem, ojcze! – odparł Coto, mimo woli prostując się, jak szeregowiec przed wodzem.

– To dobrze. Jak nauczysz się ciąć trawę, pokażę ci, jako się robi, gdy na sztorc założysz. Teraz tedy ujmij ot tak, stój prosto, ramionom daj rozmach i za każdym rzutem przy końcu zakosu prawą koniec ostrza nieco w górę poderwij. Ot tak! Nie kręć się cały jak wiatrak, ino w krzyżach, jak na śrubie się obracaj. No! próbuj!

Coto stanął w pozycji, zaczął machać.

– Niczego sobie. Pojmiesz! – zachęcał go stary. – Ramiona rozprężaj, nie garb się. Swobodnie, drobno zagarniaj, grzywy nie zostawiaj, podrywaj u końca. A jak czujesz, że tępieje, popraw menteszką. Ot tak! W takt, równo – możesz zagwizdać: „Ej ostre, ej ostre, ej ostre kosy nasze”.

– A jak na sztorc postawię, to będzie: „Bartoszu, Bartoszu, nie traćwa nadziei” – zaśpiewał Coto.

Uśmiech wygładził bruzdy na licu Odrowąża.

– Umiesz? Pewnie matka nauczyła? No to i chwała Bogu! Zdasz się do roboty.

– „Bóg pobłogosławi, ojczyznę nam zbawi” – podchwycił Jasiek.

– Panie! – rzekł Odrowąż do Rosomaka – może już oni doczekają sądu i wolni będą!

– Może oni, może ich dzieci lub wnuki. Sprawiedliwość przyjdzie i sąd być musi – odparł poważnie Rosomak.

Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń! wydzwaniała lita stal kos. Chłopaki zawzięcie słali pokosy. Ledwie ich zwołano na wieczerzę, a potem, leżąc obok siebie na sianie, gwarzyli.

– Ja bym chciał dostać się do Ameryki! – mówił Jasiek. – Ojciec powiada, że tam już jest z naszych wojsko, co tu przyjdzie Mochów i Szwabów prać.

– U nas w szkole jest tajny związek wojskowy. Po nocach się ćwiczą. Mają rangi i odznaki, i przydomki. Ale to wielki sekret i małych się nie przyjmuje, bo mogą się wygadać. A za zdradę kara śmierci. Ten, co stoi na czele, nazywa się Kruk, i tylko dwóch wie, który to.

– Ja bym się chciał nazywać Strzała.

– A ja – Tur!

– Spać, smyki! – zawołał Pantera ze swego legowiska. – Koszulę to jeszcze w zębach nosi, a już spiskuje. Wojaki, Tury, Strzały! A do krynicy po wodę w nocy lęka się iść, a byle za furtką, to już zabłądził! Ojczyznę chce odwojować gębą, ale sam sobie w żadnej biedzie nie poradzi!

– To się pokaże przy sposobności – odparł zuchwale Coto i zaczęli szeptać z Jaśkiem.

Zdawało im się, że wcale nie zasnęli, toteż bardzo byli zawstydzeni, gdy ich Pantera wyciągnął z siana za nogi, wołając, że kosiarze czekają.

Ranek był ledwie perłowy i słońce nie wstało, gdy ruszyli szeregiem za przodownikiem Odrowążem, znacząc ślad ścieżki na rosie. Stary półgłosem odmawiał pacierze, a wszyscy milczeli.

– Śniadania nie będzie? – spytał Coto Jaśka.

– Z rosą najlepiej się kosi. Jak słońce wstanie, matka śniadanie przyniesie. W południe będziemy spać.

Wyprowadził Odrowąż swą gromadkę na szeroką haliznę wśród lasu, przeżegnał się i zakos pierwszy położył. Za nim stanął Rosomak i po kolei wyciągnęli się w szereg, siekąc równe sznury, ścieląc jednostajne wały trawy.

To głupstwo! – myślał Coto, machając zajadle za Żurawiem, który czynił jakby od niechcenia, ruchem swobodnym, bez wysiłku. Doszedł do skraju Odrowąż i zachodząc na następny zakos, po robocie spojrzał.

– Coście się tak zgrzali, chłopcy! Za łakomo zajmujecie, ot, grzywy zostawiacie! Drobniej, wolniej, bo do południa nie wytrzymacie!

– Ale o! Wcale nie ciężko! – odparł Coto, zsuwając kapelusz z czoła i stając w pozycji do ostrzenia kosy.

– Zobaczymy tę łatwość jutro! – ozwał się Pantera. – Machasz jak wiatrak skrzydłami, i znaczny37 będzie twój pokos na każdej polanie. Szczęście, że jutro ani ręką nie ruszysz po tym impecie. A kosę ostrząc, nie gap się na drozdzie gniazdo, ale patrz, jak i po co pociągasz menteszką, bo i do południa ostrze bez klepania nie starczy.

Ale Coto w swej zarozumiałości ino ramionami rzucił:

– Pantera zawsze do mnie coś czuje!

Legł jeden pokos i drugi, aż się ukazała Szczepańska ze śniadaniem. Spoczęli tedy w cieniu na krótką chwilę posiłku i wrócili do pracy. Słońce poczęło mocno dogrzewać; kosili tylko w bieliźnie, pot spływał po twarzach i rękach, lica gorzały krwią. Nie odzywał się nikt, rozprężały się płuca pośpiesznym tchem, spiekały się wargi pragnieniem.

Gdy zachodzili na nowy pokos, ledwie był czas obetrzeć twarz rękawem, a już niestrudzony Odrowąż odsadził się naprzód i słał trawę na nowy wał.

Aż wreszcie na słońce spojrzał i stanął.

– Jedenasta! – rzekł – teraz poleżymy, prześpimy się, posilimy, aż żar spadnie. Na wieczorną rosę trza poczekać!

Na to hasło sforna jego komenda w mig się rozprzęgła, stawiając kosy jak broń na placu boju.

Pokazało się, że kosząc, każdy coś sobie upatrzył. Rosomak odszukał łozowy krzak i wynalazł w nim gniazdo. Żuraw nożem wykopywał jakiś korzeń, Szczepański wyrąbał specjalnie zgiętą brzostową gałąź. Odrowąż wycinał hubę dębową. Pantera dopadł do na pół dojrzałych poziomek.

Tylko chłopcy padli na ziemię jak martwi i natychmiast zasnęli.

Nie słyszeli sygnału na obiad; nie było sposobu ich rozbudzić.

– Niech śpią – zadecydował Rosomak – przyniesiemy im tu jedzenie. Ochwacili się doszczętnie.

Gdy się zbudzili, był wieczór. Zerwali się, obejrzeli – byli sami na skoszonej polanie. Obok nich stały dwojaki z jedzeniem i dzbanek z wodą.

– O Jezu! – krzyknął Jasiek – przespaliśmy cały dzień.

– I jak im się pokazać na drwiny Pantery – jęknął Coto.

Zamyślili się frasobliwie.

– Bo i wstyd! – szepnął Jasiek, bliski płaczu.

– Już lepiej wcale się nie pokazywać.

– A jakże?

– Uciec.

– No i co?

– Gdzieś osiąść osobno w puszczy na jakimś niedostępnym oblewie.

– Ty możesz, ale ja nie! Matka będzie się trapiła – odparł poważnie Jasiek. – Chyba jej powiem.

– No to leć i powiedz.

Pobiegł Jasiek, a Coto zaczął tworzyć plan owego osobnego bytu: schroniska na drzewie, posiłki z jagód i jaj ptasich, zaczął mu się ten projekt podobać, gdy nadbiegł Jasiek.

– Matka mówi, że dziadzio zostawił dla nas rozkaz, żebyśmy poszukali raków na wieczerzę. Umyślnie nas zostawili.

– Może to nieprawda?

– Matka mówiła, słyszysz? Matka i za górę złota nie powie nieprawdy! – oburzył się Jasiek i gotów był do bójki, gdyby tamten ośmielił się pisnąć.

Miał już z sobą siatki i torby i na przełaj ruszyli do jeziora.

– Bolą cię kości? – spytał Coto.

– Iii, nie! Trochę! – bąknął Jasiek.

Woda orzeźwiła ich i brodzili z rozkoszą, a że raki dobrze się brały, po trosze zapomnieli i wstydu, i zmęczenia.

Gdy wrócili ze zdobyczą do chaty, tamci zawzięcie klepali kosy; jakby nikt ich nie zauważył, a przy wieczerzy Pantera stękał, że rąk i nóg nie czuje ze zmęczenia, a inni mu przytakiwali.

– Po lacku robimy, nie po chłopsku – rzekł Odrowąż – a nawet i chłopi połamani się czują na początku. Nic to, trza się wykąpać i przemóc. Za parę dni zapomnimy! Żeby ino ten upał deszczu nie sprowadził.

Pokładli się zaraz spać i Coto śnił, że po dachu bębnią krople ulewy i można będzie leżeć w sianie do południa.

Ale był to tylko sen i zdało mu się, że chwilę zaledwie spoczywał, gdy go zaczął budzić Pantera. Pogodny świt wzywał do znoju.

Ale Coto podniósł się i ze stuknięciem na powrót upadł na posłanie. Okropny ból wszystkich muskułów, kości, ścięgien wyciskał mu łzy z oczu, przyprawiał o mdłości.

– Nie mogę się ruszyć! – wyjęczał z płaczem. – Zostawcie mnie! Chyba to paraliż.

– Paraliż! Czego to się zachciewa? Przemęczyłeś się, niezwyczajny roboty. Teraz się przemóż, bo inaczej tydzień męczyć się będziesz. Każdy z nas trochę nadwerężony, ale to się w robocie rozejdzie! Zęby zatnij i ruszaj się! Ot, i Jasiek skurczony i krzywy, a chodzi.

– Nie ruszę się, nie mogę! – płakał Coto.

– No to leż, płakso, smarkaczu!

– Damy ci imię Robotna Gęba! – zadrwił Pantera i zniknął w otworze strychu. Coto, jakby po policzku, zerwał się i potniejąc z bólu, dopełzł do drabiny.

Zginie, a nie zostanie. Umrze, ale bez wstydu. Ból aż mu kurczył twarz, ale niesłychanym wysiłkiem zszedł na dół. Wszyscy chodzili sztywno: to go pocieszyło.

– Bardzoś połamany? – spytał Jaśka.

– Nie pytaj! Strach, jak wszystko boli. Nie chce się słuchać, bo jak uważasz, to aż w gębie kwaśno się robi. Tamci nic po sobie nie pokazują, więc wstyd mazać się! Matka mówi, żeby się wykąpać, woda ból wyciągnie. Chodźmy!

Coto zawlókł się do kąpieli i rzeczywiście tyle go to wzmocniło, że mógł iść bez wielkiej męki. Ale gdy stanął w szeregu z kosą, myślał, że zemdleje przy pierwszym ruchu.

Szczęściem nikt go nie pędził. Kosili małe polanki, rozpierzchli się po zakątkach. Za nim kosił Rosomak i folgował. Gdy po chwili stanął, by oprawić ostrze, rzekł:

– Chłopcze, będziesz miał teraz dla trudu ludzkiego zrozumienie i cześć, bo sam to przecierpisz, co inni znoszą. Nie kosić się uczysz, ale przechodzisz szkołę zrozumienia pracy. Jutro już ci lżej będzie, ale pamięć bólu zachowaj!

Coto obejrzał się, że są sami, i rzekł z cicha:

– Ale, wuju, po co my się tak męczymy, żeby bydło Odrowąża miało siano.

Rosomak się uśmiechnął.

– A po coś się obejrzał i z cicha mi to mówisz? Czujesz, że zła to myśl. Przestań robić; jeśli tak czujesz, na nic twój trud.

– No, ale naprawdę tak jest.

– Naprawdę pracujemy dla pracy, z ochotą. Mniejsza o to, czyje bydło przekarmi się naszą pracą, byle sytość stworzeniu-pomocnikowi dał nasz trud. W mróz zimowy to siano da ciepło i siłę bydlęciu, które pracuje dla człowieka. Współtowarzysz to poczciwy! Zagarniaj, chłopcze, starannie tomki pachnące, groszki i tymotki i myśl, jak ci wdzięczne będzie zwierzę za opiekę i pożywienie. A czyje ono? Nasze czy nie nasze? Niech o tym myśli taki, co nie rozumie, że ino dusza jest nasza własna, a wszystko inne – dzierżawne i czasowe!

Umilkli, tylko z cichym szelestem słała się trawa, i Coto wstydził się swego odezwania.

– Hop, hop! Śniadanie! – rozległo się wołanie Szczepańskiej. – A co? Ruszacie się, chłopaki? – spytała.

– Ee, całkiem przeszło! – odparł Jasiek.

– Jutro już im nie nastarczymy! – rzekł Żuraw.

– Jutro wyprawimy ich, żeby ruszyli pokosy.

– Jeżeli pogoda posłuży, w sobotę trzeba stóg złożyć. Siano będzie jak szafran. Trzeba się zwijać, bo z pełnią się zasłoci! I głuchy święty nas posłyszy!

– Jaki głuchy święty? – spytał Coto.

– A ten patron od deszczu. Przykazał mu Pan Bóg: idź, gdzie proszą, a on dosłyszał: idź, gdzie koszą. No i byle posłyszał ostrzenie kos, leje!

O południowej przerwie Żuraw zawołał Cota, by mu pomógł w kopaniu leczniczych korzeni, i zaprowadził go na pierwszą skoszoną polanę. Usiedli na pokosie już chrzęszczącym i Żuraw rzekł:

– Masz gorączkę, chłopcze, i możesz dostać zapalenia stawów. Weź ten proszek i rozbierz się. Trzeba cię wysmarować! Jak się zaniedbasz, odleżysz tygodnie.

– Jaki doktor dobry! – szepnął wzruszony Coto. – Istotnie, ledwie żyję!

I poddał się cierpliwie masażowi, a potem zasnął w cieniu, nakryty z lekka wonnym sianem, i zbudził się, jakby odrodzony.

Przy obiedzie dowiedział się od Jaśka, że i on przeszedł przez umiejętną kurację doktora.

– On taki dobry, że aż strach! – mówił Jasiek. – Dwa lata temu odratował mnie od śmierci! – tyfus miałem. I we dnie, i w nocy mnie pilnował, bo i matka ledwie była wstała!

– No, chłopcy. Wy już do grabienia się bierzcie, a starajcie się nam nastarczyć. Pojutrze całą gromadą stóg stawiamy! – zakomenderował Odrowąż.

Była to folga w znoju, inny ruch ramion i niejednostajny wysiłek.

A największa była dla chłopców uciecha, że pracowali pod komendą „matki”.

Matką nazywali Szczepańską wszyscy.

Była dla tych wszystkich mężczyzn symbolem majestatu kobiecego, a zarazem kobiecego czaru i wdzięku. Żeby godnie czcić, a zarazem kochać, dali jej tę nazwę szczytną a pieszczotliwą zarazem.

Więc rano Coto brał na plecy kołyskę, Jasiek grabie, „matka” na ręce „pannę młodą” i szli do roboty.

Kołyskę zawieszano w cieniu na drzewie, dzieciak, osłonięty od owadów, zasypiał, a polany, gdzie grabili, rozbrzmiewały wnet śpiewem i śmiechem.

Coto zaraz zrozumiał, jak się siano zbiera w wały, jak się je potem gromadzi na „szczynki” i znosi na grabiach wysoko, nad głowę, i kładzie na kopice. Oni znosili, „matka” składała; uwijali się na wyścigi, podnieceni, rozbawieni, ze śmiechem, pomimo że skwar smalił ich lica, a pot parował na plecach. A gdy skończyli kopicę i chłopcy odpoczywali, i dopadali chciwie do bakłaszki38 z wodą, „matka” odwiedzała gniazdo, zawieszone na gałęzi, dobywała swe pisklę, karmiła je i ucałowawszy, usypiała, kołysząc i nucąc.

Dzieciak był widocznie zdrów, bo nie grymasił i jakby rozumiał, że nie mają ludzie czasu do zabawy, zasypiał posłusznie.

Czasami od kosiarzy dochodziło ostrzenie kos i pod wieczór zjawiał się Pantera, jak mówił, w konkury do żony. Brał dziecko na ręce i nosił je, pokazując kwiaty i motyle, i prawił różne gadki.

Matka zostawiała ich wtedy i szła do chatnego gospodarstwa.

Umiała je prowadzić i miała czas na wszystko. Chata była umyta i ukwiecona, posiłek zwarzony, bydlątka dopatrzone, odzież i bielizna uprana. Gdy wracali z roboty, mogli spoczywać, nawet drwa znajdowali urąbane i pościele czysto zasłane, a kobieta uśmiechnięta, jasna wewnętrzną szczęśliwością, miała dla każdego dobre słowo, żart i staranność.

W duszy Cota, którą miasto, koleżeństwo i złe książki już skaziły, odzywały się czasem głosy jakby wstydu i skargi. „Matka”! Jakże on bywał dla swojej zuchwały, lekceważący, niechętny! A profesorowa! Boże, czy Pantera o niej zapomniał, czy nie zażartuje kiedy wobec tej „matki”, i co ona wtedy o nim pomyśli? A wiersze, które pisał do Wandy Albersonówny, znajomej ze schodów, rozczochranej, rudej zalotnicy-pensjonarki!

Przechwalał się przecie z jej zaczepek, spojrzeń i chichotu przed kolegami, mówili przecie często o rozpuście i drwili z panien. Coto nie śmiałby odezwać się o tym do Jaśka, z którym przecie zawarli przyjaźń i zmawiali się na różne awanturnicze wyprawy, i snuli fantastyczne życie.

35.marmuzela (gw.) – panna z miasta, która lubi się stroić. [przypis edytorski]
36.spencer (z ang.) – krótka kurtka. [przypis edytorski]
37.znaczny – tu: widoczny. [przypis edytorski]
38.bakłaszka (reg.) – manierka. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
190 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают