Читать книгу: «Lato leśnych ludzi», страница 5

Шрифт:

– A kiedy będą moje leśne chrzciny?

– Gdy ci się otworzą leśne oczy i uszy i gdy poczujesz leśną duszę w sobie.

Coto przyglądał się szarej polance, pokrytej zeschłą trawą.

– I jak się to uchowa? Pod każdą stopą, bez żadnej ochrony? Na pastwę wszystkiego!

– Uchowa się. Za kilka tygodni wyleci gromadka, będzie się radować latem; jesienią powędruje za morze, ani dba, ani się troszczy! Ma wielką moc w sobie, słucha Prawa i wierzy, że życie dostała, by żyć, a zatem żyć będzie. Właściwy byt ziemi stanowią słabi i mali, a posłuszni swemu zadaniu. Słyszysz go? Już się raduje! Potwór minął, samiczka wróciła do chałupki, a on tam na najwyższych czubach olszyn uwija się, żeruje i niewielki śpiewak powtarza swą melodyjkę: cilp, calp, calp! Cilp, calp, calp! Od wczesnej wiosny do późnej jesieni go słyszę i muszę się do niego uśmiechać, takie to zabawne.

– Teraz i ja go słyszę, i zapamiętam.

Rosomak przystanął.

– Widzisz ten olbrzymi jałowiec? Od trzech lat znajduje się tam gniazdo dzwońca. Co roku pewnie je ta sama para dobudowuje wyżej, że aż stąd widać mech. Zobacz, czy szczęśliwie przezimowały i czy mieszkają.

Coto poskoczył, rozchylił z trudem zwarte igliwie, wspiął się na palce.

– Są trzy jajka – błękitne, czerwone cętki!

– Ano to szczęśliwie wróciły! Niechże się latem cieszą!

– Wuj to każde drzewo zna.

– Prawie. Są znajomi bliżsi i dalsi. Są wybitne osobniki w tym narodzie: jedne wiekiem stare, inne urodą wspaniałe; inne wdziękiem za oczy chwytające. Nie ma dwóch jednakich – ino trzeba patrzeć. Tu można patrzeć, poznawać, rozróżniać, aż się żyje wśród wielkiego towarzystwa, złożonego z tysięcy jednostek. Nawet ich charaktery poznać można, obcując jako my. Żuraw z Panterą imionami zwą różnych znajomych i całe historie o nich prawią, gdy w niedzielę oddajemy wizyty.

– Jak to?

– Ano, zobaczysz! Pojutrze niedziela.

Szli chwilę w milczeniu, wreszcie Coto się odezwał:

– A jakich gniazd wuj dotąd nie znalazł?

– Podróżniczka, remiza, strzyżyka i trzciniaka świerszcza. No – i czyża, który wedle legendy kładzie doń jakiś kamyk, co je czyni niewidzialnym.

– Ale ja i o tych ptakach nigdy nie słyszałem ani je znam. Wuj mi da ornitologię.

– Pięć, w różnych językach, z barwnymi tablicami.

– To wracajmy do domu! Zaraz się biorę do roboty.

– Wróćże sam, ja jeszcze zboczę w te łozy.

Coto obejrzał się bezradnie.

– Nie trafię.

– Spróbuj! Kieruj się ciągle na wschód! Po drodze miniesz polankę z wielkim świerkiem, który ci ma być po lewej ręce, potem przejdziesz około trzech brzóz – jedna ze złamanym wierzchem – i znajdziesz we wrzosach ścieżkę. Przy starej choinie, gdzie kupę szyszek naniósł dzięcioł, skręć na prawo i tam już trafisz na szlak do Tęczowego Mostu. Jakbyś zbłądził, nie denerwuj się, usiądź i słuchaj: niebawem Żuraw z chaty da sygnał obiadu. Wtedy posłyszysz klekotkę Hatory łakomej i ta cię na polanę doprowadzi.

Coto pokręcił frasobliwie głową, westchnął i zawrócił.

Rosomak poczekał, aż zniknął w gąszczu, i uśmiechając się, z daleka ruszył za nim. Chłopak zabłąkał się po chwili, zaczął kluczyć, kręcić się w prawo i w lewo, wreszcie po wielkich trudach dobrnął do polanki ze świerkiem. Wtedy posłyszał sygnał obiadowy, a wnet „bambołę” Hatory.

Gdy jej rogaty łeb ukazał się w chaszczach, Coto odetchnął i puścił się jej śladem, na nic nie zważając. Ale Hatora też nie pilnowała się żadnego szlaku: rżnęła prosto – łozy nie łozy, błoto nie błoto, ruczaj nie ruczaj.

Szczęściem, że była syta, więc się zbytnio do obroku nie kwapiła, bo by jej nie sprostał.

Zziajał się, zamoczył, podrapał twarz i ręce, aż spocony wydostał się na szlak szerszy i ujrzał przed sobą śmiejącego się Panterę.

– Po łoskocie myślałem, że jakiś niedźwiedź zmartwychwstał i goni Hatorę. A to ci pilno do miski, rekrucie. Brniesz jak łoś, na prostki, przez bagno!

– Pantera wie, że sam, sam znalazłem gniazdo świtunki? Mam jajko!

– Drozdowa co dzień w kurniku też znajduje jajka! Taka sztuka! Świtunka! Wielka mi parada! Ja znalazłem hajstra.

– Co to takiego?

– Czarny bocian leśny. Wódz się ucieszy. Niedaleko było tego miejsca, gdziem łozę darł.

– Będziemy razem wydmuchiwać!

– Razem to trudno, ale zaraz ci pokażę, jak się robi, ino chudobę obrządzę.

Pobiegli obaj do osady. Oparty o płot, już Rosomak czekał.

– Nie zbłądziłeś? – spytał.

– Owszem, ale uratowała mnie Hatora.

– Nie łże – będą z niego ludzie! – rzekł Pantera.

Coto poprosił zaraz o podręczniki i nawet nie czuł głodu, tak się tablicami zajął.

– I to wszystko, to mnóstwo tu jest, żyje, gnieździ się, śpiewa! – zawołał zdumiony, gdy zasiedli do posiłku.

– Alboż tylko to! A ssaki, a gady, a owady, a rośliny! Tu jest tylu mieszkańców na ziemi, co gwiazd na niebie.

– Ludniej niż w mieście stołecznym.

– Tylko wybieraj, z kim chcesz zawrzeć bliższe stosunki. Damy ci listy polecające; ja do ryb i gadów, Żuraw do badylów, wódz do ptasiego rodu! – rzekł Pantera.

– Onegdaj byłem proszony na wesele jaszczurek z Wdowiej Polany. Galanto23 się odbyło: pan młody miał zielony fraczek, panna młoda kostium popielaty, bo zaraz pojechali na miodowy miesiąc pod wykrot wśród wrzosów. Sikory, naturalnie, plotkowały, żaby grały, drozd odśpiewał: Veni Creator24; były różne mowy i przemowy familii, alem zapomniał, co prawili – wiem tylko, że w posagu był pień zmurszały pełen liszek i mrowisko przy nim.

– Do ptaków mam największą ochotę.

– To wodza stosunki. Ale jak cię gadzina utnie, to nie będziesz gada lekceważył. A wężowego króla ze srebrnym kamykiem na głowie wódz ci nie pokaże, a ja wiem, gdzie mieszka.

– No i „domowego” też mu pewnie pokażesz – uśmiechnął się Żuraw.

– Daj no tymczasem jaja do spreparowania! – rzekł Rosomak.

Zajął się Coto, zainteresował, ciągnęło go do tablic i do tekstu, i do kolekcji, i do poszukiwań, i ledwie doczekał się końca południowego obrządku i rozporządzenia zajęć i wypraw, po czym pełen zapału znalazł się na ścieżce, obładowany sporą torbą, krocząc za Rosomakiem, który niósł na ramieniu rozwidloną tykę, a w ręku wypchanego puchacza.

Wyszli na piaszczyste polany, z rzadka brzozami i sośniną porosłe, i zatrzymali się wreszcie u wielkiego krzaka jałowca. Spojrzał Rosomak na słońce.

– Trochę za wcześnie. Długo posiedzimy, ale to dobra dla ciebie próba. W ptaszniczym zawodzie należy mieć cierpliwość indyjską. Ptactwo najruchliwsze jest rano i wieczorem, o południu lubi sjestę. Masz dobry wzrok?

– Niezły.

– No to zajmujemy stanowisko!

Na szczycie drążka umieścił puchacza i wbił tykę mocno w ziemię, tuż przy jałowcu. Z torby wydobył coś w rodzaju namiotu z lekkiej zielonkawej tkaniny i rozstawił na patykach, nadając jej kształt jakby rozszerzenia krzaka; na szczycie przytwierdził pęk sosnowych gałęzi. Wsunęli się obydwaj do środka, zasunęli wejściową szparę.

– Usiądź jak najwygodniej i nie ruszaj się! Myśliwi na cietrzewich tokach siedzą w budkach z gałęzi, na mrozie, czasami sześć godzin – to ciężkie; trzeba cierpieć, bez ruchu. Nam tyle czasu nie trzeba. Tyka nazywa się w starym języku łowieckim stark, a nasza kryjówka szaterek. Teraz wyszukaj w tkaninie parę okrągłych otworów i wyglądaj!

– A na co polujemy?

– W ten sposób można polować na jastrzębie, wrony, sroki, sójki. Nie znoszą one puchacza i ledwie go dojrzą, napadają z wrzaskiem. Kiedyś miałem żywego w tym celu i przez jedną jesień zastrzeliłem różnych rabusiów sto kilkadziesiąt sztuk.

– To szkoda, że wuj nie wziął strzelby.

– Teraz niechętnie mieszam się do spraw tego państwa. Nie czuję się w prawie wydawania wyroków i spełniania kary. Tutaj panuje ład i większy od mojego rozum. Wszystko w tym świecie się wiąże, uzupełnia, spełnia jakiś obowiązek, służy jakiemuś wielkiemu, często dla nas niezrozumiałemu prawu, utrzymuje przemądrą równowagę. Obserwując, przekonałem się, że kto staje się nad prawo zuchwały, silny, drapieżny, nawet za liczny, bywa doprowadzony do miary wyrokiem Władzy, co tym rządzi. I już chyba bardzo rzadko, gdy mnie zaślepi mój rozum, występuję czynnie w obronie małego i słabego. Patrzaj, uważaj! Jak zwykle, pierwsze sikory dojrzały puchacza i popłoch wznoszą. – Zniżył głos i objaśnił:

– Sikor mamy pięć gatunków, tych pospolitych. Ta żółtawa z czarnym krawatem – to bogatka – największa i najzwyklejsza; tamta na brzózce – to modraczka, istny błękitny klejnocik. Uboga sosnówka i czubatka jeszcze nie dosłyszały wieści. A oto zlatuje zięba, samiec z ceglastą kamizelką, no i rozumie się, buńczuczny karzeł – wołowe oczko, ten by na orła się rzucał. Widzisz?

– Widzę! Jakie to cudne!

– Oho! Już i reszta drobiazgu w sukurs leci. Rudzik, ten z pomarańczowym przodem, gajówka, mniszek i malutka piegża, i żółtawy zaganiacz, i kropkowana spodem muchołówka. Patrz, co za gromada! A teraz flegmatyczne poświerki się ruszyły. A wszystko łaje, wymyśla, klnie, urąga, jedno drugie podjudza. Wiec!

– A ten taki cętkowany, co tak szyję wyciąga i głową kręci?

– To krętogłów! Spryciarz, symulant. No, ale teraz musimy ratować puchacza. Już skrzeczą sójki i sroki, i ot! jastrząb wisi nad polaną. Skończone widowisko, bo dojdzie do awantury, poleci pierze z puchacza i nasza sztuka drugi raz się nie uda.

Rosomak rozsunął płótno i rozprostował członki. Śpiewacza rzesza rozproszyła się, obsiadła dalsze drzewa, rajcowała, cudowała, wreszcie rozpierzchła się po lesie, roznosząc żałosną wieść.

– Zbójca ze Starych Chojarów ukazał się w jasny dzień na Wdowiej Polanie! O dolo, o losie! Wrócił, wrócił!

– Cyt, cyt, cyt! – uspokajały sikory. – Leśny duch go dojrzał, ukazał się, pojmał go, uwięził! Cyt, cyt! Za kratę wsadzi!

– A jak nie uwięzi, to nic, to nic, to nic! Ja mu jutro oczy wydziobię! – woła zziajany królik malutki.

A Rosomak wracał z Cotem, i ten, cały przejęty, „wydawał” lekcję.

– Już niektórych znam, tych barwnych: zięba, rudzik, modraczka, bogatka! Mam w oczach! Teraz będę czytał ze zrozumieniem.

– Zaludnia ci się pustka tutejsza. – Tu Rosomak uszu nastawił na jakieś fujarkowe gwizdanie i skręcił w tym kierunku.

Natknęli się na Żurawia, który, idąc zamyślony, zasłuchany, pogwizdywał na fletni z wierzby.

– Kosy ci będą odpowiadać, tak doskonale je naśladujesz.

– Jak się dobrze wsłuchasz, odnajdziesz rytm kujawiaka w kosiej arii.

– Dokąd idziesz z workiem na plecach?

– Ano, piątek! Chleb nam mieli dostawić do Tęczowego Mostu.

Rosomak pozbył się swego ładunku, ukrył pod płachtą puchacza.

– To chodźmy też na koncert!

Ruszyli ścieżyną za Żurawiem.

– Teraz słuchaj! Nie patrz, nie myśl, tylko słuchaj! – szepnął do Cota.

Zbliżał się późny, pogodny, majowy wieczór, pora najświetniejszych arii.

Coto oczy przymknął, cały się w słuch zamienił. Zrazu słyszał tylko gwar, potem zaczął w zgrai akompaniatorów i orkiestry rozróżniać solistów.

Na tle monotonnego poszumu puszczy i akordu żabiego ze szczytów drzew brzmiała pieśń, duet srebrnego gwizdania. Flecik Żurawia powtarzał głos tenorowy, pierwszy.

– To drozd-śpiewak i kos popisują się! – szepnął Rosomak. – Kos trzyma prym! – jakby wyrwasy taneczników, krótkie przyśpiewki mieszały się z duetem.

– To zięby i trznadle hulają i dwuwiersz poddają.

– Hej ha! Chłopcy z dziewuchami, ostro!

– Brawo, brawo, brawo! – rzuciła przelatująca kukułka.

A wtem zgłuszył i zakasował duet mistrzowski trel słowika.

Rosomak kapelusz uchylił.

– Cześć, mistrzu Bekwarku! – uśmiechnął się.

Lutnista opanował całą rzeszę śpiewaczą. Górował nad chórem i orkiestrą, zmógł wszystkich. Kunsztowna, pełna łkań, namiętnych zwierzeń, miłosnych szeptów, zapamiętałych przysiąg i zachwytów, płynęła pieśń miłosna wiosny.

Uciszyło się wokoło, ludzie przystanęli zasłuchani. Żuraw flecik swój wsunął w zanadrze.

Nagle pieśń się urwała. Rosomak wskazał na szary cień przenikający wśród gałęzi.

– Bandyta! – rzekł.

– Sowa zbój, zbój, zbój! – zapaplały sikory czujne i popędziły w ślad za nią.

W głowie Cota formowały się słowa, rytm, napływały rymy. Czuł, że napisze śliczny sonet.

A oto stanęli nad Tęczowym Mostem.

– Zostań tu! Za chwilę wrócimy – rzekł Rosomak, wchodząc z Żurawiem do brodu.

Plusk i rozmowę ich słyszał zrazu Coto, a potem zajął się znowu koncertem.

Tu nad wodami nie było solistów, tylko gwar wiecowy, okrzyki, oklaski, gwizdy, śmiechy, nawoływania, przerywane ponurym warczeniem bąka.

Aż surmy żurawie zagrały donośnie hejnał wieczornej straży.

Obładowani tygodniowym zapasem chleba wyszli z brodu Rosomak z Żurawiem.

– A co to krzyczy tak przeraźliwie? – spytał Coto.

– To ze swych letnich legowisk pułki żurawi tak co dzień witają i żegnają słońce. Czas do chaty.

Gdy stanęli na polanie, znaleźli Panterę zajętego ściąganiem z trawy i z gałęzi upranej bielizny. Hatora i Łatana Skóra ze swą miniaturką-córeczką chodziły za nim, dopominając się obroku, Kuba pokazywał łamane sztuki na lipie, ogień błyskał z chaty.

– Zrewidowałeś kosze rybne, Pantero? – spytał Rosomak.

– A jakże, alem ryb nie sprawił. Czekam na Cota.

– Owszem, owszem! – ofiarował się ochoczo chłopak, porywając mokry worek na specjalną do tej roboty ławkę przy wodzie, i zapamiętale zabrał się do dzieła.

– Wariacie, zapal kurodym i okryj plecy płachtą, bo cię komary pożrą! – wołał mu Pantera.

Istotnie plaga błot była klęską tego raju, ale Coto postanowił znieść cierpienie jak czerwonoskóry Indianin i nawet gwizdał przy robocie.

Po chwili Rosomak przyszedł mu z pomocą i dym fajki odpędził chmarę komarów.

– Widzę, że nasz rekrut chce się do szczepu leśnych ludzi wkręcić – rzekł Pantera, stając nad nim.

– Chcę! – rzekł Coto, rękawem ocierając twarz, że stała się krwawa.

– I wydaje ci się bohaterstwem dać się na łup komarom. A właśnie obroń się im – to leśna sztuka. Patrz, nam mniej dokuczają. Wódz broni się fajką, Żuraw jakimś octem swego wynalazku, a ja mam ziele. Mała Łatana Skóra już by zdechła, żebym jej nie smarował codziennie trzy razy.

Ruszyli do chaty z oczyszczonymi rybami i Coto spytał:

– A właściwie kiedy ja będę leśnym „ludziem”? Mnie się zdaje, że już wiele rzeczy umiem, już nie błądzę, ptaszki rozpoznaję.

– A leśnego ducha widziałeś? Nie zląkłeś go się? A byłeś w nocy w puszczy? A szedłeś przez trzęsawiska, co się gną pod nogami, jak skorupa? A pływać umiesz? A wiesz, co robić, jak cię w wodzie kurcz chwyci? A potrafisz się poratować, gdy cię daleko od chaty żmija utnie? Hej, hej, rekrucie, daleko ci jeszcze do bytowania w tym raju!

– Nauczę się! – uparcie rzekł Coto.

Zasiedli do wieczerzy i Żuraw rzekł:

– Oznajmiam, że kładki do ludzkich siedzib musiały już z wody wyjrzeć, bo miałem już dziś pierwszą pacjentkę: baba z febrą i wrzodziankami. Bardzo się ucieszyła, że jesteśmy, i skończone moje dni spokojne!

– Można by kładki popsuć.

– Chłopi jak bobry – zreperują w mig! Trudno, trzeba radzić, przysiągłem! – westchnął Żuraw.

– Pojutrze niedziela, Coto! – rzekł Pantera. – Dotąd nie bywałeś z nami, boś popłakiwał po krzakach, ale teraz wiedz, że w święta po pacierzach ruszamy kupą w las i każdy się chwali jakąś osobliwością, którą przez tydzień wypatrzył. Trza i tobie z czymś wystąpić.

Jutro cały dzień szukaj leśnego ducha. On lubi w dzień siedzieć pod wykrotami lub w świerkowych gąszczach. Maleńki jest, tylko głowę ma wielką i jeden róg na czole. W nocy cały świeci jak próchno.

Tu Pantera złapał myszkującego pod stołem Tupcia i usadowiwszy go na kolanach, podał mu miseczkę z ikrą i wątróbkami rybimi i gładząc po złożonych igłach, dalej prawił:

– „Domowego” naszego chatnego także jeszcze nie znasz. Jest w każdym domostwie taki skrzat, co psoci lub pomaga, stosownie do humoru. Nasz ze mną żyje w zgodzie, wodza szanuje, ale dla doktora nie ma żadnego respektu. A początek niechęci stąd, że doktor nasypał kiedyś na podłogę zielonego lukrecjowego proszku. Skrzat, strasznie łakomy na słodycze, zjadł, no – i odtąd znienawidził Żurawia. Prawda?

– Musiał ci się skarżyć! – roześmiał się Żuraw. – Ratowałeś go pewnie w przypadłościach.

– Coto! – zawołał Rosomak – słuchaj Pantery, potem ci kiedyś stary Odrowąż jeszcze więcej cudów borowych opowie. Ale to sobie zapamiętaj: jeśli chcesz być leśnym „ludziem”, musisz w sobie zatracić lęk, gniew, wychować zaś w sobie, aż cię zupełnie ogarnie, miłowanie wszystkiego i wszystkich, co tu z tobą żyją i bywają pod bożym słońcem. A teraz spać; jutro o świcie pójdziesz ze mną daleko, na starą porębę. Będziemy kopali pnie na szczapy.

Coto wyszedł jeszcze przed chatę. Oswoił się z nocą tyle, że powędrował aż na polanę, unikając jednak bliskości gąszczy, i chwilę stał, nasłuchując.

Noc w puszczy nigdy nie ma majestatycznej ciszy nocy pól: w głębiach boru zawsze coś szumi, szeleści, czai się, przemyka, błyska, chrzęści. Żerują, rabują, mordują w ciemnościach.

Dwa ptaki poczęły krążyć nad polaną lotem nietoperzy, rozległo się żałosne „pau”, „pau”, skrzydła musnęły po skroni chłopaka; gdzieś niedaleko zatrzeszczała sucha gałąź pod niewidzialną stopą. Zawrócił szybko do chaty.

A każdy z nich pójdzie w tę noc, w te ciemności, drogi nie zmyli! – pomyślał i westchnął. Miał w sobie lęk!

Ale gdy się znalazł pod dachem, uczuł się bezpieczny, znużony, senny.

Rozebrał się prędko i zasnął, oswojony już ze swym twardym posłaniem.

Zbudziło go miarowe stukanie w ścianę tuż przy głowie. Zerwał się i nagle ujrzał straszną zjawę.

W głębi sieni, przy ścianie, patrzała nań twarz świetlana, wielka, jarząca, żywa. Mrugały oczy świecące, poruszały się usta szerokie, jakby coś mówiły lub chichotały bez dźwięku. I całe to unoszące się w powietrzu widziadło, zda się, płynęło ku niemu. Chłopak, zrazu skamieniały z wrażenia, wrzasnął nieludzkim głosem i rzucił się ku drzwiom, w ciemności nie mogąc odnaleźć klamki.

Ale drzwi się otworzyły i głos Rosomaka spytał spokojnie:

– Co ci, chłopcze?

– Wuju, tu coś strasznego się ukazuje!

Jasna poświata nocy objęła sień; widziadło znikło.

– W ciemności widzialne! – szepnął Coto, trzymając się rękawa Rosomaka, który drzwi zamknął. – Widzi wuj?

– Widzę! – odparł, kierując się ku zjawie, i roześmiał się zapalając zapałkę. – Oto dlaczego wciąż mi brak tutek szklanych! – rzekł. – Pantero! – zawołał głośniej.

Milczenie. Tedy poszedł do izby, zapalił lampkę i przyprowadził Cota do mniemanego ducha.

Do ściany misternie na nitkach i ćwieczkach przytwierdzone były, tworząc dwoje oczu, nos i wielką gębę, szklane tutki, pełne świętojańskich robaczków. Wszystko to jarzyło się, ruszało, kłębiło. Coto patrzał zawstydzony, ale go Rosomak pocieszył.

– Nie dziwię się, żeś wrzasnął. Ale to spryciarz! No, trzeba to biedactwo wypuścić na swobodę, a że już na świt się zbiera, pójdziemy powitać las przed ledwuchną.

– To ptak?

– Skowronek borowy. Tak go zwie nasz szanowny Kluk kanonik.

Pozdejmował całe urządzenie, zajrzał do alkierza.

– Pantera prysnął na nową wyprawę, figiel spłatawszy! Bądź gotów na to, że to nie ostatni, i wypleniaj lęk.

Wyszli na podsienie chaty i usiadłszy na podwalinie, ozuli chodaki. Świat był ledwie perłowy, a głębie przesycone rosą i ciche. Ruszyli ścieżynami niewidocznymi, a mówili szeptem, nie śmiąc ciszy mącić. Rosę, moc powietrza i słowa Rosomaka wchłaniał w swą młodą duszę Coto.

Niedziela

Dzban świeżego mleka i bochen chleba postawił na stole Żuraw, nie rozpalając wcale ognia na kuchni; więź kwiatów Pantera przyniósł i obetkał nimi obraz Królowej; z komory Rosomak wyniósł dla każdego czystą odzież i bieliznę.

– Niedziela! – zaśmiał się Coto i pobiegł do kąpieli, zostawiając na przyzbie, na pokaz wszystkim, pierwszą parę własnoręcznie splecionych łykowych chodaków.

Był z nich dumny jak z arcydzieła, toteż mocno się stropił, gdy za powrotem ujrzał je w rękach Pantery.

– Masz drugą parę na zapas? Bo my dziś cały dzień w pochodzie; obiad w torbie, wrócimy dopiero na noc do chaty. A to partactwo i dwóch godzin nie wytrzyma. Patrz, na podeszwie nie zawleczono podwójnie, uszy przedrą się od sznurka, pięta nie osłonięta. Będziesz kusztykał boso od południa.

I cisnął pogardliwie arcydzieło.

– No, nieźle! – zdecydował pocieszająco Rosomak po obejrzeniu.

A Żuraw popatrzał i dał chłopcu z zapasu inną parę.

– Zostaniesz boso, żmija cię utnie i będę miał kram z leczeniem! – zdecydował.

Arcydzieło zostało wyrzucone za płot.

Wypucowali się, przebrali, zjedli śniadanie i poszli wszyscy pod krzyż. Rosomak odmówił pacierze, odśpiewali „Kto się w opiekę”.

Coto był przejęty ceremonią i zgorszony, że go Pantera wciąż trącał i oczami pokazywał ptasią skrzynię lęgową, zawieszoną wysoko na brzozie.

Ledwie skończyli, Pantera krzyknął:

– Wodzu, dudek jest w tej skrzynce!

– Widziałeś?

– A jakże! Jakeśmy śpiewali: „Ciebie on z łowczych obieży wyzuje”, łeb wysadził i czub nastawił, taki ufny! Pokazywałem Cotowi, ale nie zrozumiał, że kolegę tam ma!

– A jak się nazywa dudek po łacinie? – spytał Coto.

– Pewnie Coto vulgaris.

– Radzę ci nie cytować łaciny, bo Pantera cię przezwie i tak zostanie! – zaśmiał się Rosomak, patrząc z radością na brzozę.

– To już który nowy mieszkaniec skrzynek? – Zaczął liczyć: – Pierwsze osiadły wszędobylskie sikory: bogatka, modra i uboga, potem czarne muchołówki, krętogłów, następnie szpaki, dzięcioły, dudek siódmy.

– Ósme szerszenie, dziewiąte rude myszy – cytował Pantera – no, i my w naszej skrzynce! Dziesięciu osadników w puszczy.

– Jazda! – zakomenderował Rosomak. – Torby z jedzeniem na ramię, siekiery za pas; każdy jakiś sprzęt do swych kolekcji i zdobyczy. Chałupę kołkiem zatknąć, obrok dla towarzyszy postawić u płotu – i w pochód!

Zakrzątał się każdy i poszli.

Dzień był świąteczny, pogodny, za upalny nawet.

– Poświęci nas majowy deszcz po południu – rzekł Żuraw, rozglądając się po niebie.

Idący na czele Rosomak zaintonował ich leśny hymn. Radosna pieśń objęła las i ich dusze jakimś żywiołowym junactwem25.

 
Powiedziesz ty, powiedziesz nas,
Na ten słoneczny szlak,
Gdzie kwitnąć sercom i pieśniom czas,
Gdzie szumu czeka uśpiony las,
Gdzie czeka lotu ptak!
 

– Kto ma zdobycz osobliwą, niech idzie na czoło i prowadzi! – rzekł Rosomak.

Żuraw się wysunął: – Mam dwa kwiaty i grzyba.

Szli teraz bez ścieżki, jakimś fantastycznym zygzakiem, omijając to skłębione gąszcze, to grzęzawice.

– Żeby cię tak tu zostawić samego! – rzekł Pantera do Cota.

– Spróbujcie, wybrnę! – odparł zuchowato.

Wreszcie w jakimś zadrzewionym mokradle, złożonym z brzóz, podszytych zielskiem, stanął Żuraw i wskazał.

Sam jeden – plama barwy i subtelnego wdzięku – wznosił się smukły kwiat o fantastycznej formie.

– Kwiat pewny, zwany trepkiem królewny. Kwiat nie większy od lilii polnej! – zacytował Żuraw i zaraz przypadł do ziemi, by całość rośliny zdobyć do swego zielnika.

– Szkoda! – rzekł Rosomak. – Tak cudnie wykwitł wśród chwastów, sam jeden, jak piękna dusza wśród ordynarnego tłumu. Wykopać go, z wielką bryłą przenieść do ogródka!

– Racja! Zrobię to jutro.

Rozkoszowali się widokiem długą chwilę, aż Pantera, szpiegujący wzrokiem gałęzie drzew, rzekł do Cota:

– Widzisz tę brzozę przy haliźnie, ze zgrubieniem przy konarze, na lewo?

– Widzę! – odparł ten po chwili szukania.

– A widzisz takie czarne dutki, co z tego zgrubienia na wsze strony wychodzą?

– Widzę.

– A wiesz, co to jest?

– Mech.

– Po wierzchu, a wewnątrz?

– Wewnątrz? Pewnie narośl na drzewie.

– Wewnątrz ze siedmioro ptaszków: a to czarne, co na zewnątrz wychodzi, to ich ogony.

– Nie może być! Pójdę, obejrzę.

– Idź ostrożnie, bo tam grząsko. To mieszkanie jeszcze jednej sikory. Raniuszek, cały ptak mały jak orzech, tylko ogon taki wspaniały. Jakim cudem tyle się tego zmieści w tej mchowej chałupce, bo bywa czasem dziewięć sztuk? Ale na ogony trzeba ściany dziurawić.

– Wuj ma takie gniazdo?

– Mam! Zresztą tego ruszyć nie można, bo zamieszkałe.

Gdy Coto dotknął brzozy, by się na nią wdrapać, zaruszał się mchowy domek.

Z otworu, misternie okrytego, z boku zaczęły wyfruwać białe kulki puchu; nadlecieli rodzice, powstał zgiełk, pisk.

Jedno tylko pisklę dostał do rąk Coto; obejrzał, pocałował i puścił do kompanii.

– Śliczności! – rzekł wracając. – Doprawdy, do kwiatów podobne. Żal mi, żem spłoszył.

– Nic to! Czasami takie małe żarłoki zamęczają rodziców za długo. Patrz, jakie to już lotne. Dadzą sobie radę!

Ruszyli dalej, coraz głębiej zapuszczając się w bagna; wreszcie znaleźli się wśród istnego łanu irysów w kwiecie.

– Złote pole. Idziemy do Oka Czarnego – rzekł Pantera. – Żuraw pokaże nam wodne cudo. Tylko baczność na kładkach!

Jakoś weszli na jakieś bierwiona śliskie i okrągłe i Coto wpadł jedną nogą w czarną bezdeń. Wyrwał go Rosomak, ale chłopak spotniał z wrażenia lęku otchłani i tak stracił przytomność, że go wzięto za pas i prowadzono jak ślepego.

– Boże, czy to jeszcze daleko? – szeptał wreszcie z rozpaczą.

– No już! Podnieś głowę i patrz!

Stali nad taflą czarnej, nieruchomej wody, pokrytej kobiercem kwitnących grzybieni. Staw miał ramę z olch i ponurość jego, samotność, skrytość, zdradliwość stroiły te śnieżne kwiaty.

– To nie żywy staw, jakieś okno do dna niewiadomego. Mierzyliśmy sznurami, ileśmy ich mieli, ale kamień na końcu tonął w jakimś śluzie. A przecie gdzieś znajdują grunt i pokarm te korzenie i do słońca wydobywają się kwiaty. Nie ma odmętów bagna, by z nich nie mogła dusza wybrnąć do światła, tylko rzadko człowiek ma wolę, wiarę i mądrość roślinnej łodygi! – mówił zadumany Rosomak.

– No, ale gdzie to cudo, Żurawiu? – spytał Pantera.

Ten rękę podniósł.

– Nie widzisz tego jednego kwiatu i pąka?

– Prawda! Jeden się urodził jaskraworóżowy. Skąd? Jak? Dlaczego?

– Tam w otchłani bagna żyje też widocznie myśl-fantazja Arcymistrza.

– Ten kwiat zerwać trzeba – zdecydował Pantera, rozglądając się za sposobem.

Ale kwiat rósł za daleko, by go dosięgnąć było można prętem lub rzutem sznura, więc Pantera zaczął się rozbierać.

– Daj pokój! – sprzeciwił się Rosomak – pamiętasz, jakiej dostaliśmy wysypki wtedy, przy mierzeniu głębi?

– Wielka rzecz! Po trzech dniach minęło. Muszę dostać dla Żurawia kwiat. Muszę, już ja wiem dlaczego!

Zaśmiał się i nagi skoczył w czarną głąb.

– Ruszyło go sumienie! Chce wynagrodzić wszystkie figle i psoty „skrzata” – uśmiechnął się Rosomak.

Pantera płynął jak ryba. Czuć było, że się bawi – bez żadnego wysiłku.

Przy jednej gęstwinie roślin się zatrzymał i widzieli z brzegu, jak po liściach umknął jakiś ptaszek; wreszcie Pantera dopłynął, kwiat zerwał, łodygę wkoło szyi obmotał i zawrócił.

– Wuj mnie nauczy pływać! – poprosił Coto.

– I owszem, od jutra.

Pantera wydobył się na brzeg i przede wszystkim wypluł coś z ust na dłoń i podał Rosomakowi.

Było to jajko.

– Tego nie ma w kolekcji. Gniazdo było sobie najzwyklej na liściu, jak na talerzu – pięć jaj! A oto dla Żurawia „skrzat” przyniósł prezent. Biegł ze mną po liściach, kierował, pomagał wyrwać łodygę. Zapomniał o zielonym proszku.

– Dostanie miodu i mleka! – zaśmiał się Żuraw. Przykucnął, puszkę swą otworzył i schował starannie zdobycz.

Pantera tymczasem wytarł się nieco trawą i oblekł szaty.

Zawrócili. Znowu Coto przedygotał przeprawę kładek i wydostali się na ląd stały.

– A oto macie moją trzecią osobliwość! – rzekł Żuraw, stając na jakiejś polance.

– Osina w kołnierzu.

– To grzyb? – zdumiał się Coto.

– Tak, huba drzewna, ale fenomenalnej wielkości. Drzewo na pół suche. Jutro spiłujemy z obu stron i okaz pomieścimy w chacie. Od biedy można na tym siedzieć.

– Najlepsza hubka do ognia jest osinowa – rzekł Pantera.

Tu spojrzał na słońce i wyciągnął się jak długi.

– Obiad! Krokiem się dalej nie ruszę.

Pokładli się wszyscy. Na polance kwietnie było, sucho. Brzęczały pszczoły; ogarnęła ich senność.

– Będzie burza! – szepnął Żuraw, układając się wygodniej.

I zasnęli wszyscy.

Rosomaka zbudził jakiś szelest. Rozwarł oczy i bez ruchu patrzał. Na skraju polanki, trochę w cieniu, stała, patrząc na ludzi, para łosi, matka i dziecko.

Niezdarne, jakby z jakiegoś prabytu pozostałe stworzenia, jakby duchy boru, bóstwa pierwocin ziemi. Ciężkie, nieumierne łby; racice jak ski26, potężne kończyny.

Łosza27 ocierała szyję o drzewo; małe, trochę za matką ukryte, skubało gałązki.

Wreszcie samica, uspokojona nieruchomością ludzi, zamruczała i przeszła obok śpiącego Cota, ciężką racicą wgniotła w ziemię jego kapelusz; małe obwąchało go ciekawie.

W tej chwili chłopak się obudził i zerwał. Zwierzęta dały sus potężny; rozległ się trzask łamanych krzaków – zniknęły w gąszczu.

Teraz się wszyscy porwali i Coto lamentował na opowieść Rosomaka.

– Żebym się nie ruszył!

– Ba, nastąpiłaby na ciebie klępa, i tak byś wyglądał jak twój kapelusz.

– Olaboga! Jeść! – zakrzątał się Pantera.

Rozłożyli zawartość toreb. Był chleb, ser, suszone ryby, u Pantery w garnuszku kilka ciemnych, mocno spiczastych jaj.

– Widzicie smakosza! Czajcze jaja sobie przyrządza – zaśmiał się Rosomak.

– Zabrałem przez zemstę. Wczoraj na błotach to utrapione ptaszysko skrzydłami po twarzy mnie biło, wrzeszczało, łajało; a wcale mi nie o jej gniazdo szło, o podróżniczka, który mi mignął w szuwarach. Nie dała szukać, spłoszyła, co tylko tam żyło. Za to niech się fatyguje i troska na drugi lęg.

– Masz, Coto, spróbuj delikatesów! Aha! Nie ufasz! No to nie dostaniesz.

I Pantera zjadł ostatnie.

– Więc podróżniczka nie znalazłeś?

– Jak to? Żebym ja głupiej czajce dał się za nos wodzić? Przecie wstyd by był, gdyby Pantera na niedzielny pokaz nic nie miał! Chodźcie! Nim te ryby zżujem, dwie wiorsty28 ujdziemy.

Teraz Pantera wysunął się na czoło.

Rosomak mijane ostępy nazywał dla nauki Cota, wrażał mu w pamięć charakterystyczne ich cechy.

– Patrz, to Proszalna Baba. Czy ci ta brzoza, pogięta jakąś katastrofą, z pokurczonymi gałęźmi, z głową przy ziemi, nie przypomina żebraczki u kruchty?

– A ta śnieżna kwiatem, olbrzymia jarzębina, gdy stanie jesienią w kolorach, czyż nie Krasawica? Ile jej drozdów, kwiczołów, gilów składa wizyty, śpiewa koncerty, biesiadując!

– A w tym gąszczu, ta sosna z kołtunem jakiegoś pasożyta, czy nie Wiedźma?

– A ot Janosik – ten świerk masztowy, wśród czarnego zagaju.

– Las, jak ludzkie zbiorowisko, ma tłum i jednostki. Górują jedni krasą, inni siłą, inni indywidualnością, inni powagą lat. Patrz na te trzy dęby! Trzej starcy. Zostali sami na tej wielkiej haliźnie. Był kiedyś zwarty ostęp ich rówieśników, jeszcze pnie znaleźć można w jeżynach. Co to za chłopy na schwał były, taki pułk mocarzy!

– Tych trzech opowiada czasem legendę tradycji! Trzeba tylko ich szum rozumieć. Tylu a tylu padło, ścieląc groblę pod armaty i poczty, za Szwedów; tylu a tylu dało życie za Napoleona; tylu a tylu przez chciwość i interes poszło spławem kupieckim do Gdańska, a w zamian inni padli na spłat kosztów Insurekcji. Ostatni legli niedawno; jeszcze ich zwłoki zmurszałe sterczą het, oplątane krzami. Tędy „wieszatiel” Murawiew29 kazał ciąć tryby i dukty, polując na niedobitki partyzantów-męczenników.

23.galanto (gw.) – elegancko, porządnie. [przypis edytorski]
24.Veni Creator Spiritus (łac.) – Hymn do Ducha Świętego. [przypis edytorski]
25.junactwo – odwaga, dzielność. [przypis edytorski]
26.ski (daw.) – narty. [przypis edytorski]
27.łosza – samica łosia, klępa. [przypis edytorski]
28.wiorsta – dawna rosyjska jednostka długości, ok. 1 km. [przypis edytorski]
29.Murawiow, Michaił (1796–1866) – rosyjski konserwatywny działacz państwowy, zarządzał gubernią wileńską w latach 1863-1865 podczas tłumienia powstania styczniowego; posiadał przydomek „Wieszatiel”. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
190 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают