Читать книгу: «Lato leśnych ludzi», страница 11

Шрифт:

Odloty

Pewnego dnia Rosomak wrócił z samotnej wędrówki i rzekł, siadając za stołem:

– Odleciały już wszystkie śpiewaki i wrzosy w całej krasie płoną.

Nikt nie odpowiedział, bo rozumieli, co to znaczy. Dopiero po chwili Pantera stęknął:

– Dobrze ptakom! Który wytrzyma drogę, do słońca się dostanie i ciepła! Ale ja wrócę do Drozdowej.

Mimo woli zaśmiali się wszyscy.

– Ja – do sztuby42 – rzekł Orlik.

– Ja – do roli – dorzucił Bartnik.

– Ja – do laboratorium! – mruknął Żuraw.

– Ja – do bibliotek i książek! – zakończył Rosomak. – Ale każdy do pracy, więc nie wolno wyrzekać.

– To czemu wódz nie śpiewa z uciechy? – warknął Pantera zbuntowany.

– Bo o tym czasie nikt w boru nie śpiewa! – i dodał, zabierając się do jadła:

– Naszykuj, Pantero, wóz. Trzeba odstawić do ludzi zapasy i zdobycze.

– Wolałbym psy łapać niż tę drogę. Przecież zabawimy jeszcze trochę?

– Zabawimy do dnia, gdy ruszą nasze żurawie! Lada dzień z północy dalsze już popłyną.

– Tak! Żegnania nadszedł czas! – westchnął Orlik.

– Ba! Co ci za bieda! Wrócisz do profesorowej! – zaśmiał się Pantera.

– Pantera zapomina, żem już nie rekrut Coto, ale Orlik bojowy! – hardo chłopak odpowiedział.

– On zawsze jesienią jak mucha cięty! – przeciął możliwą sprzeczkę Rosomak.

Opróżniała się chata. Szczepańska wróciła do domu lny zbierać. Odrowąż z Bartnikiem do pasieki swej i młocki nasiennego ziarna.

Na połów rybny wypływał Rosomak sam i ściągał z dalekich hatów na strych do chaty kosze i więcierze. Reszta rozpraszała się po borze; zbierali jarzębiny, żołędzie, orzechy, szyszki i klecili powietrzne szałasy, gdzie tę zdobycz składali na żywność dla zimujących ptaków.

Pracował Orlik z Żurawiem, bo Pantera, o ile nie odwoził zapasów za Tęczowy Most, po całych dniach „żegnał znajomych”, jak mówił. Słońce wyczarowało ostatni swój kilim i rzuciło go na wszelkie halizny, góry, pustkowia. Zwarta, puszysta, subtelnie jesienna szata wrzosów ustroiła ziemię. Na tym tle panoszyły się olbrzymie muchomory, krasne kozaki i syrojadki – ostatnie grzyby.

Ranki wstawały leniwe, w mgłach chłodnych, pod stopą chrzęściły zaschłe mchy, zioła i paprocie, a cisza była taka, że wieczorem z oddali wielkiej, gdzie były wsie, słychać było przeciągłe, smętne, monotonne granie surm jesiennych pastuszych.

Bór stał zadumany i żegnał lato całą tęczą barw liści gasnących.

– Na śmierć się stroją, jak na gody! Nie tak, jak głupi ludzie, co się jej boją – mówił Rosomak, patrząc na złote i purpurowe drzewa.

Co wieczór Pantera nasłuchiwał żurawi i każdy ciągnący sznur oczami przeprowadzał, aż raz rzekł szeptem do Orlika, gdy szli spać:

– Dziś na lęgach naszych było cicho, a nasz domowy cały dzień krzyczał. Pewnie je poznał na niebie. Odleciały.

– Może wódz nie zauważył! – odparł Orlik.

– Oho, na to nie licz! On wszystko słyszy! Boję się o jutro!

Ale owo jutro była niedziela i Rosomak po pacierzach zakomenderował wyprawę.

– Weźcie chleba do torb, bo wrócimy na wieczór. Trzeba żerowiska zimowe obejrzeć, wszystko zlustrować, wszędzie dotrzeć.

– Ostatnie odwiedziny! – rzekł Pantera.

Nic na to nie rzekł Rosomak i poszli swym lekkim, wprawnym chodem, co bez trudu połykał mile. Odwiedzili pszczoły, jeziora, zakąty, tajenka ptasze, borsucze i lisie nory, obeszli stogi, ścieżki swe letnie, przesmyki po bagnach, o południu spoczęli we wrzosach, ukołysani brzękiem pszczół biorących pilnie ostatni pożytek.

Porywały im się spod nóg stada cietrzewi, a towarzyszyły po drzewach stada zimujących drobnych ptasząt żerujących gromadnie.

– Patrz – pokazywał Pantera Orlikowi. – Zbierze się taka różnobarwna czereda: bogatki, modraczki, sosnówki, raniuszki, sikorzy lud. Dobiorą sobie parę zięb i parę dzięciołów i plądruje to gromadnie całą jesień i zimę. Całą puszczę z robactwa obiorą. Włóczy się to, ćwierka, a dzięcioły na alarm krzyczą jak jastrzębia trwoga.

Czasami ciszę lasu przerywał chrapliwy krzyk sójki lub orzechówki, zresztą szli w ciszy i tylko szeleściały liście i trzaskały suche gałązki.

Wracając z obchodu ku domowi, skręcił Rosomak na mogiłę Chorążego i odśpiewali mu pieśni narodowe, a potem, milcząc, skierowali się do chaty.

Słońce gasło. Żurawie nie grały, chłodne mgły wstawały z bagien, długie cienie kładły gąszcze. Spotkali wracające z paszy swe bydlątka i wyszedł na ich głosy ku nim żuraw chowany, radośnie witając.

Znaleźli też Bartnika, który przyniósł miodu i świeżego, nowego chleba.

– Jasny jest i jakby jeszcze polem pachniał. Potem nabierze stęchlizny spichrzowej i już zimą go czuć. Więc matka mnie pchnęła, jak jeszcze ciepły był, żeby wam smakował! A miodu tośmy trzy faski43 naleli i ojciec już wczoraj pierwsze żyto zasiał. Umiem już cepem walić. Cztery dni z dziadem młóciliśmy: Łupu, cupu, cupu, łupu!

– Ale aż tu słychać było!

Tu Bartnik trącił Orlika i szepnął:

– Surmę przyniosłem, leży w łozach. Zadmiem po wieczerzy. Ja cię nauczę!

Zasiedli do posiłku. Jasny chleb pożywali i złotą patokę i mieli wrażenie, że karmią się słoneczną mocą lata, co tę pierwotną żywność człowieczą wyczarowało z ziemi-rodzicielki.

A potem Pantera dzban pieniącego się mleka na stół podał i zbyteczne było rozpalanie ognia na kuchni.

Cichaczem wymknęli się z izby chłopcy i po chwili zajęczała żałośnie surma.

W chacie zapanowało milczenie, a wreszcie po chwili Rosomak zdjął skrzypce ze ściany i począł do tonu tego coś snuć…

– Rapsod naszego lata – rzekł Żuraw.

Bez tchu wrócił Bartnik i Orlik, i wszyscy słuchali.

W izbie było ciemno, tylko rubinowa skierka lampki oświetlała koronę Częstochowskiej, ale oto nad polaną wypłynął miesiąc i srebrną ścieżkę rzucił przez okno.

Przeciągłym akordem surmy zakończył Rosomak swe granie i wstał. Chwilę jakby się wahał, zapatrzony w miesiąc, aż wreszcie spokojnie rzekł:

– Bartniku, skoczysz jutro rano do dziada i powiesz, że odjeżdżamy.

Nikt się nie odezwał.

– Czas nam! Popłynęły nasze żurawie. Dobre było boże lato. Ileś znalazł nowych roślin, Żurawiu?

– Sto trzydzieści siedem – odparł ścisły Żuraw.

– Moja zdobycz jest mniejsza. Tylko jedenaście nowych gatunków ptasich jaj i gniazda puste remiza.

– Ale za to zbadamy dziewiczy ostęp i tam na przyszłą wiosnę zdobędziemy puchacze jaja i głuszce i przypatrzymy się, jak remizy budują – rzekł Pantera.

– Tom rad, że już o wiośnie marzysz.

– A cóż! Gryzłem się, aż się przegryzłem. Zresztą sam nie zostanę na zimę. Bartnik mi przybył. Będziemy tu dojeżdżać i we dwóch na wiosnę się szykować.

– O! Jużem się z matką rozmówił! Co dni parę do was przylecę. Mamy źróbkę młodą, co mi będzie służyć. Wódz pozwolił czytać książki o borze i zwierzu, i pszczołach.

– Ile i jakie zechcesz.

– Ja na każde ferie do was przyjadę – rzekł Orlik.

– No, to i

 
Precz, precz od nas smutek wszelki
 

– zaśpiewał fałszywie Pantera.

– Ucieszmy się miesięczną nocą! – rzekł Żuraw.

Wyszli z izby i obsiedli dębową podwalinę.

– Jako w kwietniu! Pamiętacie? – rzekł Pantera.

Polana była przesycona srebrem miesiąca, a drzewa stały we mgle, jak nieziemskie.

Tylko cisza i skupienie, i wielka powaga panowała nad nocą jesienną. Wszystko żywe skupiało i taiło siły, by przetrwać do nowego zmartwychwstania, by przeżyć pozorną śmierć.

Tak było cicho, że słychać było spadanie liści, co się słały po ziemi na ochronę mocy odrodzenia, zawartej w korzeniu, i szelest robaczka, co rył sobie pod korą kryjówkę, by ożyć w niej na wiosnę.

Milczeli i ludzie, też o przetrwaniu myśląc; tylko Rosomak, w dal srebrną zapatrzony, miał oczy promienne i czasami drgnęły mu wargi wewnętrznym słowem.

Trącił go Żuraw w ramię.

– Mów! – szepnął.

Cicho i powoli zaczął, jakby z głębi duszy odrywały się myśli i skrępowane ubóstwem wyrazów szukały dla uczuć dźwięku.

– Pozdrowiony bądź, Mistrzu cudów piękna i mądrości – Stworzycielu! Tyś jest tu z nami w każdym kształcie, dźwięku, woni i z Tobą myśmy to lato przebyli. Niech Ci będą dzięki za dzień każdy i za każdą chwilę, niech Ci będą dzięki, żeś nam otworzył oczy i uszy, by Twoje piękno zrozumieć i żyć nim, jak chlebem. Niech Ci będą dzięki za zdrowie duszy i ciała, za słońce i zdrój, kwiat i jagodę, za znój i spoczynek, za pogodę naszych serc!

Zachowaj, Ojcze, nas, co odchodzimy, i to, co tu zostaje, a z czym żyliśmy tego lata jako bracia, w całości i mocy, i zdrowiu, byśmy przetrwali i odnaleźli się w radości nowego życia, na bytowanie w tym Twoim chramie44!

Serca nasze, Ojcze, na światy rozszerzaj, myśli nasze ku Twej mądrości kieruj i jako w tym borze, bądź naszym władcą i prawem!

– Amen, amen, amen! – potwierdzili uroczyście, zapatrzeni w niebo, zasłuchani w ciszę.

I tak się skończył ostatni wieczór lata leśnych ludzi.

42.sztuba (daw.) – szkoła. [przypis edytorski]
43.faska (daw.) – drewniane naczynie, beczułka. [przypis edytorski]
44.chram – świątynia. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
190 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают