Читать книгу: «Lato leśnych ludzi», страница 4

Шрифт:

Nowi przybysze

Nazajutrz po straceniu pary morderców wśród nocy Żuraw się zbudził na kołatanie do komory.

– Zaraz, zaraz! – zamamrotał i spał dalej.

– Mamy urodziny. Córka! Matka i dziecko zdrowe! – zawołał zza drzwi Pantera..

– Srokate?

– Jak jesienne kasztany, co się dzieci bawią.

– Czy mam wstać? – rozbudził się Żuraw.

– Nie. Przepadło ci honorarium!

– Potrzebnieś budził!

– Śpiochy! Nie żal to taką noc wiosenną przespać? Idę na spacer.

– Tupcio tak uczynił i źle skończył.

Rano każdy zajrzał przede wszystkim do nowego domownika, niosąc Łatanej Skórze różne smakołyki.

Źrebiątko, trochę jeszcze chwiejne na nóżkach, wyzierało już ciekawie na boży świat, od boku matki nie odstępując.

– Istna karta geograficzna – zaśmiał się Żuraw.

– Frontowa będzie panna! – pogłaskał ją Rosomak.

A Pantera zawiązał na cienkiej szyjce krasną kitajkę18 „od uroku”.

A potem, śmiejąc się, rzekł tajemniczo:

– Żurawiu, widziałem dziś w nocy, jak „domowy” wlazł na półkę i coś włożył do garnuszka. Pewnie dla ciebie prezent.

– Może sam zobaczysz. Ja mam dość tych prezentów.

Ale Rosomak się zaciekawił i zajrzał na półkę do garneczka.

– Zacny „domowy”! – rzekł wyjmując coś szarego, okrągłego, wielkości cytryny.

– Co to? – spytał Żuraw nieufnie.

– Tupcio drugi. W małoletnim wieku, ledwie mu kolce ze skóry wychodzą. Gdzieś go znalazł, Pantero?

– W nocy, na ścieżce do krynicy. Szła mama pierwsza, rozfukała się na mnie strasznie; za nią czworo takich pędraków.

– Tupcio był jeszcze mniejszy. Prawie goły. Ulokujemy go w skrzynce, we mchu i liściach suchych, jutro już będzie mleko chłeptał.

– Ja go biorę na wychowanie! – ucieszył się Żuraw.

– Czeladka się pomnaża. Dojdziemy do pokaźnego inwentarza! – rzekł Rosomak, zasiadając do śniadania, a potem zaraz zabrał się do preparowania puchaczy. Zajął cały stół i tak się w tej trudnej robocie zagłębił, że ani palił, ani mówił, ani oczu nie podnosił, ani słyszał, co tamci mówili.

W ogóle nawet nie wiedział, czy istnieją. Aż stanął nad nim Żuraw.

– Słuchaj no, a ten gość, co czeka we dworze?

– Nie zasłaniaj mi światła! – mruknął, operując lancetem skórkę młodego.

– Rzekł Diogenes! – zaśmiał się Żuraw. – Ale i chleba nie mamy wcale, i kartofle się kończą.

Milczenie. Ostatnie cięcia – skórka była oddzielona. Rosomak z triumfem dzieło swe oglądał.

– Nawet mistrz Łastowski19 pochwaliłby mnie – rzekł. – Teraz arszenikiem zabezpieczyć i wypchać.

– A masz takie pomarańczowe oczy?

Zastanowił się Rosomak.

– Mam, ale czym zabrał pudełko?

Poszedł do komory, chwilę zabawił.

– Właśnie, że pudełko w biurku we dworze! – rzekł frasobliwie.

– Dzięki Bogu. Z tej racji może obmyślisz, jak by się do dworu dostać.

Zapalił Rosomak fajkę i z westchnieniem się zdecydował.

– Ano, to pójdę. Napisz mi na kartce żywnościowe braki. Wezmę stamtąd furę i do Tęczowego Mostu fornal przywiezie. Mam w Bogu nadzieję, że ten gość tymczasem się znudził i wyjechał. O, dolo ciężka! Trzeba się przebierać i z tego raju iść! Żeby nie to pudełko ze szklanymi oczami, to bym się nie ruszył.

Sprzątnął swe preparaty, przebrał się, dał Panterze moc poleceń i poszedł.

– Jeśli ten gość czeka i zechce parę dni go tam zatrzymać, to mu winszuję wesołej zabawy! – zaśmiał się Pantera.

– Zapomniałem zapisać na kartce, żeby zabrał gazety! – syknął Żuraw.

– Nie troskaj się! I tak nie zabierze! Kto by i kiedy tu czytał! Bardzo nam potrzebne wiadomości o rewolucji w Meksyku, o zamieszaniu na Bałkanach, o kursie pieniędzy lub o trzęsieniu ziemi w Kalabrii. Daleko ciekawsze, czy nasze pszczoły wychowają matkę z tego czerwiu, cośmy im dali; czy dudek zajmie skrzynkę, czy wyszły z wody kładki do Odrowąża i czy znajdę gniazdo bąka lub remiza, a chociażby czarnego bociana, bo nam tego brak do kolekcji. Wiesz, popłyńmy pod tę olchę – może się sum trafi!

Popłynęli. Wzięli ze sobą specjalne podwójne siatki na długich drągach i skradali się milczący. Pantera wiosłował, Żuraw kierował czółnem, ledwie muskając wodę. Wąskimi przesmykami wydostali się na jezioro: leżało ciche, gładkie jak szyba, prawie bez śladu prądu rzeki, która je przecinała, zwężając się na przeciwległym kącie i niknąc wśród czarnych nawisłych łóz i olszyny.

O tej godzinie przedwieczerza kwietniowego rojnie było na toni. Szeptem Pantera Żurawiowi ptactwo wyliczał:

– Patrz tam, para perkozów, a tam nur przelotny – już zniknął – kaczki z sitowia wypływają – o! rybitwy!

– A tam u brzegu, widzisz? Łabędzie!

– Przelotem bywają. A ryby jak się rzucają!

– O wiele woda spadła. Pokazują się już pale po starym młynie. Hej, kiedy on tu stał, chyba przed wiekiem – teraz topiel! Skręcaj powoli ku olchom!

– Pod którą spróbujemy?

– Ano, pod tą z suchym czółnem, gdziem się wtedy skąpał.

– Dobrze czółno w poprzek postaw i zamocuj szostem. Razem równo zakładajmy siatkę, ino czółna nie odpieraj, bo pójdziemy na dno. Ino się nie gorącuj!

Żuraw zaciął zęby, bo mu dzwoniły z wrażenia łowieckiego. Zbliżali się do brzegu nieznacznie, zdradziecko, oczami się porozumiewając. Pantera wskazał wystającą gałąź olchową, zdjął swój pas, zawiązał w pętlę i o sęk zaczepił. Wtedy napad odbył się z błyskawiczną szybkością.

Zanurzyli w wodę drągi z siecią, objęli nią jamę czarną. Pantera, trzymając koniec pasa w zębach, lewą ręką wiosłem uderzył w wodę, zamącił aż pod korzenie.

– Jest! – krzyknął Żuraw, czując uderzenie w sieć.

– Porywaj, wyciągaj, do czółna! Gwałtu, pilnuj, wywróci czółno! Bij w łeb, ogłusz! Do brzegu, do brzegu! – wołał Pantera i sam swe własne rozkazy spełniał.

Oplątany w oka podwójnej sieci, miotał się w czółnie potwór czarny, śliski, z olbrzymią głową. Łódź tańczyła, nabierała wody, lada moment mogła się wywrócić. Pantera z zębów pasek puścił, siecią olbrzyma do reszty oplątywał. Żuraw chwycił za wiosło, rozchybotane czółno ku niezarosłemu brzegowi parł, zajechał w krzak łozy, za gałęzie chwycił i unieruchomił. Obydwaj byli wodą zlani i potem, zdyszani, zziajani i szczęśliwi zdobyczą.

– Uf! a to ci patriarcha! Będzie ważył parę pudów20 – rzekł Pantera, wywlekając z trudem olbrzyma z siecią na ląd.

– Wyrzucam sobie, żeśmy bez Rosomaka na ten połów ruszyli – rzekł Żuraw.

– Mało on ich miał przez życie! Zresztą rybactwem się bawi, ale pasja jego to ptaki. Teraz żywo się zbierajmy, bo nas czeka ciężka robota, nim go sprawimy. Żywcem go też nie dowieziemy, bo czółno przewróci. Zoperuj go po doktorsku, a ja popłynę po mój pas. A obejrzyj, czy ma w sobie but żandarma.

– Jak to?

– Odrowąż dowodzi, że taki wielki to ludojad i specjalnie żywi się żandarmami.

– To może lepiej puścić go do jeziora z powrotem, kiedy taki zacny uprawia proceder.

– No nie, bo ja też na zimowe posty chcę mieć wyżerkę.

– Ano, to szukam buta! A głowę to bym rad spreparować.

– Bez fatygi ci to mrówki zrobią. Znam jedno mrowisko jak stóg; tam ją zakopiemy.

Po godzinie już płynęli z powrotem. Jezioro zmieniło wygląd, bo się wiatr zerwał i napędzał chmur z zachodu. Parno było, zbierało się na burzę.

– Namagaj, bo nie zdążymy przed deszczem! – oglądał się Żuraw niespokojnie.

– Okrutnie miło być na wodzie, jak pioruny „łaskają” – śmiał się Pantera.

– O! już chmury biorą pęd. Zaraz, jak tabun rozhulany, pójdą. Trzask, ot i z bata błyskawica pali. Będzie taniec!

Zakotłowało się w chmurach. Zygzak – błysk – grom padł, wicher skręcił czółno i nagle lunął deszcz. Jezioro – niebo stało się jedną masą wody, czarnych chmur, piany, fal, oślepiających błysków i huku, jakby świat cały w drzazgi się rozpadał.

Żuraw począł co prędzej wyczerpywać wodę z czółna, bo tonęło prawie, a Pantera przestał wiosłować i wyprostowany na nosie czółna, cieszył się ulewą, gromami, nawałnicą, jakby największą przyjemnością.

Nozdrza miał rozdęte, usta roześmiane, oczy iskrzące, na każdy piorun odpowiadał okrzykiem i hulało mu w duszy jakąś żywiołową rozkoszą.

– Do brzegu! Toniemy! – krzyknął Żuraw.

– Et, bajki! Nie utoniemy! – zaśmiał się niefrasobliwie. – Zaraz minie! Ot, hulanka! Ot, szczęście, taką mocą być, tak używać!

Jednakże raczył zwrócić czółno do brzegu i o łozę zahaczyć.

Potem w mig wiosłem nadmiar wody wyrzucił.

– Przeszło! Szkoda! – rzekł patrząc w niebo. – Teraz trzeba dobrze grzebać wiosłem na rozgrzewkę! Aleć cudnie było!

I zawrócił na rzekę.

Znowu toń była gładka, niebo błękitne, rozegrały się ptaki, zapachniało powietrze. Gdy przybili, koło chaty nie było śladu szału, tylko znak widomy został: rozdarta gromem od szczytu do korzeni brzoza u krynicy.

Łatana Skóra zarżała do nich ze stajenki i z rękawa swego wytknął pyszczek Kuba.

– Żurawiu, jeść! – zawołał Pantera.

– Zaraz ogień rozpalam. Dać ci suche szatki?

– Nie warto! Dopiero jak suma urządzę, to się „przemienię”, jak mówił Odrowąż.

– Jak się taką bestię urządza?

– Przede wszystkim trzeba z całej skóry zetrzeć szlam i śluz popiołem, potem wiechciem i wodą zmyć do czysta, potem poćwiartować jak wieprza i zasolić. Za parę dni sporządzę z beczki wędzarnię i uwędzę. Łeb dziś jeszcze w mrowisku zakopię.

– Tyle roboty! Zaraz ci przyjdę pomagać.

– Niechaj! Wieczerzę uwarz! Mnie po tej burzy, jak po szampańskim! Ani bym usiedział!

Dźwignął potwora na plecy i zwalił go wśród polany na trawę. Z rozmachem, ze śpiewem, z gwizdaniem zabrał się do mozolnej roboty. Parowała na nim koszula, tak się uwijał; ale gdy skończył, dobytek uprzątnął i do wieczerzy zasiadł, przestał mówić, śmiać się i ledwie zjadł, do alkierza swego się skrył.

Żuraw myślał, że się przebiera, ale gdy zdziwiony ciszą zajrzał, Pantera spał, jak kamień, w mokrej odzieży i chodakach. Zaczął go trącać, wołać – bez najmniejszego skutku, więc mu tylko chodaki zzuł i tak go zostawił, sam zresztą też zmęczony i senny.

Nazajutrz przespali i żurawi hejnał, i ptasi ranny chór, zbudził ich dopiero ryk Hatory, rżenie klaczy i pisk Kuby.

– Oj, burza naniosła komarów! – rzekł frasobliwie Pantera, siadając do śniadania. – Lada dzień chmary będą tego plugastwa. Trzeba okna siatkami zabezpieczyć i szyszek zrobić zapas na „kurodym”. Małej Łatanej Skórze chyba koszulkę poszyję, bo ją żywcem zjedzą. Na tę plagę to nawet Rosomak ratunku nie wymyśli.

– Owszem, całą zimę jakieś ingrediencje mieszał i mówił mi, że ma kilka środków na próbę. Jak myślisz? Będzie on dzisiaj z powrotem?

– Wątpię, jeśli gościa zastał. Przed wieczorem skoczymy do Tęczowego Mostu na spotkanie. A może mu jakiego figla spłatać? Wystraszyć?

– Rosomaka? Wystraszyć? – zaśmiał się Żuraw. – Znasz co, czego by się bał?

– Eh, może bym i znalazł, ale bestia nic po sobie nie da znać, to i frajdy nie ma. Będę wędzarnię urządzał. Kazał mi też szczap smolnych nakopać i kosze rybne zrewidować. Ale przede wszystkim muszę podpatrzeć, czy dudek o skrzynkę konkuruje.

Poszedł i przepadł w borze. Po drodze zapomniał o wszelkiej robocie i musiał po swojemu używać, bo zjawił się o południu podrapany, w rozdartej bluzie i w jednym tylko chodaku, a z mnóstwem najświeższych wiadomości.

– Przyleciały już wilgi. Cieciorka siedzi na ośmiu jajach. Cyranka ma gniazdo przy błocie: będzie suche lato. Czeczota jest na brzozie, jak bochen. Zabiłem żmiję, co się skradała do gniazda gajówki. Znalazłem gniazdo ziemnych trzmieli i dobrałem się do miodu. Trochę cierpki, ale niezły.

– A wędzarnia, smolne karpy, kosze rybne?

– Głupstwo! Po obiedzie wszystko sprawię.

Jakoż odrobił sumiennie ranne próżniactwo. Rąbał, ciosał, dźwigał i przed wieczorem już był gotów iść na spotkanie wodza.

Zostawili Kubę na gospodarstwie i poszli. Bór, deszczem skąpany, jak czar był cudny. Stawali chwilami i brali w siebie piękno wiosennego rozkwitu oczami, uszami, całą piersią i byli skupieni majestatem arcydzieł. Wreszcie zatrzymali się nad strugą graniczną. Od zachodzącego słońca paliła się toń, jak roztopione złoto, daleko, długo.

– Dziś nie Tęczowy, ale Złoty Most do naszego raju.

– A mieni się jak adamaszek. To zarybek się bawi! – Wyciągnęli się na trawie, nadsłuchiwali.

– Nie słychać wozu. Ale poczekajmy. Będą tą smugą kaczki ciągnęły. To ich trakt.

Ale wiecznie niespokojny Pantera poruszył się rychło.

– Zaraz w tej nieruchomości zasnę – mruknął i zaczął wycinać piękne łozowe pędy i zgrabnie obłuskiwać łyka na chodaki.

– Jadą! – szepnął Żuraw.

Nastawili uszu, zaparli oddech.

– Jadą. O, spłoszyli sarnę. Poszła w leszcze. Jadą. Słychać od ziemi turkot. Nawet gadają. Odezwijmy się po naszemu.

Huknęli. Długi zew i urywany odzew. Czyste echo pobiegło po wodzie, odbiło się od lasu i powtórzyło odzew. Nadsłuchiwali.

– Czemu Rosomak nie odpowiada?

– Z kimś rozmawiał? Co to?

W głębi dalekiej zamajaczyły końskie łby – zachlupała woda.

– Co to? Ktoś jedzie z Rosomakiem.

– No, fornal.

– Fornal jest trzeci. Zmykajmy!

– Co znowu! Jeśli Rosomak kogoś wiezie, to gość. Może Odrowąż?

Patrzyli, wóz się zbliżał.

Obok Rosomaka siedział chłopak w gimnazjalnej czapce i czarnej bluzie.

– Jakiś smarkacz. Potrzebne nam dzieci! – mruknął Pantera.

– Już wiem! – szepnął Żuraw. – To pewnie Stefan pani Anny.

– Wodzowej siostry syn, urwipołeć!

Żuraw tylko głową skinął, bo wóz był już tuż i Rosomak ich pozdrowił.

– Witajcie! Rekruta wiozę!

Wóz wylądował i stanął. Fornal zaczął wyładowywać zeń różne tobołki; oni się witali. Rekruta obejrzeli bacznie a nieufnie leśni ludzie.

Miejska murowa stonoga! – nazwał go w duchu Pantera niechętnie.

Pajęczyna! – zdecydował Żuraw.

Ale dopust losu trzeba z rezygnacją znieść, więc obydwaj podali chłopcu prawice.

– Wuj mi obiecał, że będę tu razem pracował – rzekł niepewnym głosem.

– No nie – poprawił Rosomak – obiecałem ci tu byt, jeśli się do niego nadasz. Bierz na plecy swój kuferek i ruszajmy!

Fornal nawrócił zaprzęg i odjechał. Pantera zarzucił sobie na ramię największy worek. Żuraw z Rosomakiem obładowali się resztą i poszli.

Rekrut zarzucił sobie na ramię kuferek i podążył za nimi, potykając się na korzeniach. Ściemniało; nie było śladu ni drogi, ni ścieżki; gałęzie biły po twarzy, jakieś odrośle niskie chwytały za nogi, ciężar kuferka dolegał.

A tamci szli lekko, cicho, prędko i niknęli jak widma w gąszczu.

Chłopak po chwili spotniał, zadyszał się, serce mu biło, ogarnął go lęk i wstyd. Zaciskał zęby, walczył ze sobą, ale czuł, że nie podoła. Wreszcie gałąź zerwała mu czapkę; zaczął jej szukać, a gdy znalazł, ujrzał się sam w gąszczu.

– Wuju! – zawołał z przestrachem.

Ale zamiast wuja Pantera ku niemu wrócił.

– No i co tam? Ustałeś?

– Nie. Tylko mi czapkę zdarło i straciłem was z oczu.

– Czapkę zdarło, boś się lasowi nie ukłonił, a to wysoki pan i możny. Respekt trzeba przed nim mieć.

– A gdzie tamci?

– Poszli. Nie będziemy cię wszyscy niańczyć! No, tobół ci cięży. Daj no! – pomogę.

– Dziękuję panu. Dam radę.

– Tutaj „pan” jest bór, a „pani” – woda. Ja jestem leśny „ludź” – Pantera. Nie udawaj, ręce ci dygocą z wysiłku. Masz, przewlecz rzemień kuferka przez tę gałąź – ot, tak, bierz na ramię, ja też, i ruszajmy! A stąpaj w nogę, równo: lewa, prawa, lewa, prawa!

– A czy my nie zbłądzimy tak bez drogi – rzekł po chwili chłopak.

– Jak to bez drogi? Toć szlak, jak pocztowy, drzewami sadzony.

– A co to błyszczy przy ziemi? To pewnie wilcze oczy się świecą.

– Gdzie? Ach, to? Świetliki latarki zapaliły.

– Co to?

– No, świętojańskie robaczki. Złapać takich dziesiątek do szklanki, to czytać można, jak przy świecy. No, czemu skaczesz?

– Bo coś szeleści pod nogami. Pewnie żmija.

– Żmije śpią w nocy. Żaba ci spod nóg skoczyła. Idź prosto, nie targaj!

Chwila milczenia. Nagle chłopak się wzdrygnął, wpół kroku stanął; kuferek spadł z drążka na ziemię.

– Co to? – szepnął.

– A bodaj cię! Co znowu!

– To, co krzyknęło tam w prawo?

– Sowa! Ot, siedzi na sęku. Prędzej! Zbieraj twój tobół! Tym pędem to i na wieczerzę do chaty nie zdążym, a moja chudoba21 czeka doglądu.

Znowu szli w milczeniu. Chłopak strzelał oczami na wsze strony niespokojnie, trwożnie. Samotność, cisza, przerywana nieznanymi odgłosami, rozstrajały go rozpacznie.

– Proszę pana, to jest, proszę Pantery, i wam wcale tu nie straszno? Tak samym?

– Tu jest moc mieszkańców. Ot, posłuchaj: beczy kozioł, bełkoce cietrzew, żaby rajcują, błotniaki wszystkie wrzeszczą. Tu więcej życia niż w mieście.

– Ale ludzi nie ma!

– No to właśnie najbezpieczniej. Co jest gorszego dla człowieka niż drugi człowiek?

– Ale tak ciemno!

– Zaraz elektryczność na niebie zapalą. A zresztą lęka się tylko głupi. Co jest strasznego w borze i co złego tu może spotkać? My tu między swoimi!

– Jeszcze daleko do domu?

– Niedaleko. Nie czujesz dymu?

– Nie. A co znaczy dym?

– No, wieczerzę warzą.

– To tamci już są w domu?

– Już dawno. Przecie nie pełzną jak my!

– Bardzo trudno iść prędko.

– No, no, nie próbuj, bo upadniesz! Ot, już widać światło w chacie.

– Dzięki Bogu! – szepnął chłopak.

– Hej, wy tam! – rozległ się głos Rosomaka.

– My! – odkrzyknął Pantera.

– Bywajcie! Chcieliśmy już iść was szukać.

– Blisko tego.

Spotkał ich Rosomak przy furtce.

Pantera cisnął na ziemię worek, kuferek.

– Uf, co tam jest tyle ciężkiego w tym tobole? Macie rekruta. Ja lecę do Hatory i klaczy.

Chłopak znalazł się w jasno oświetlonej izbie, odetchnął bezpieczny i zaczął się ciekawie rozglądać.

– Pozdrów Królową! – wskazał mu Rosomak obraz.

Przeżegnał się i spytał skwapliwie:

– Może mam co robić?

– Będziesz wszystko robił jak i my. Tymczasem spocznij na ławie.

– Jak tu cudnie!

– Nie śpiesz z zachwytem, aż się wżyjesz! Będziesz mieszkał w sieni. Jutro odzienie i obuwie zmienisz i dostaniesz zajęcie.

– Ciekawym, jakie! – zawołał Pantera, wchodząc do izby z wiaderkiem mleka. – A także ciekawym, jak tego nowego przybysza będziemy wołać. Ja już mam dla niego nazwę! – zaśmiał się.

– Jaką? – spytał chłopak.

– Coto! Gdyśmy szli, co krok wołał: co to, co to, co to?

Żuraw postawił na stole misę jakiejś polewki; obsiedli stół.

Chłopak dostał łyżkę drewnianą, kromkę czarnego chleba i patrząc, jak oni czynią, zaczął czerpać ze wspólnej misy.

– Co to? – spytał po chwili.

Wszyscy się zaśmieli.

– Nie inaczej! Dobrze cię ochrzcił Pantera. Będziesz Coto, zanim na inną nazwę zasłużysz. Pytasz, co jemy? To polewka z ryb.

– Z suma! Wiecie, wodzu, żeśmy ułowili takiego, jak się rzadko trafia. To był tydzień wielkich łowów: puchacze, sum!

– No i nowych przybyszów: źrebię, Tupcio i Coto.

– I kosięta się wylęgły w szopce Hatory!

Coto chciał spytać, co to kosięta, ale się zawstydził. Postanowił sam się dowiedzieć rano.

Po wieczerzy zawołał go Żuraw do pomocy przy zmywaniu statków, przy czym chłopak się bardzo zabrudził i potłukł miskę; potem go wezwał Pantera i poprowadził po drabce na strych, gdzie naładował olbrzymi wór siana.

– Będziesz na tym spał, rekrucie Coto. Schodź ostrożnie po drabinie, żebyś siebie nie urządził jak miski! – Macie, już leży!

Chłopak zaczepił obcasem o szczebel i spadł do sieni, szczęściem na siennik. Zerwał się zawstydzony, ale Żuraw z Rosomakiem karmili małego Tupcia i nawet się nie obejrzeli, a Pantera, zeskakując zgrabnie i lekko ze strychu, rzekł:

– Szczęście, żeś nie gliniany, bo nie starczyłoby cię na długo. Tu sobie pościel na ławie i spocznij po tylu wrażeniach.

Chłopak chwilę stał bezradny. Jakże miał spać bez łóżka, bez poduszki, bez nocnej komódki i dywanika pod nogi? Kuferek gdzieś został na dworze, a na samą myśl, by go szukać w nocy samemu, dreszcz go przeszedł.

A nikt się nim nie zajmował. Żuraw z Rosomakiem przeszli do komory; Pantera zgasił lampkę, zmęczony setnie, legł w swym alkierzu i zasnął natychmiast. Trochę tylko mrok sieni rozjaśniała lampka od obrazu i chłopak usiadł na sienniku, bliski płaczu.

Drzwi wejściowe nawet na klucz nie były zamknięte, w lesie coś szemrało, chodziło, wołało, po izbie coś się snuło: nie, nie sposób zasnąć!

Nieszczęsny Coto zaczął w duchu wymyślać matce, wujowi, swej doli, całemu światu. Potem wyczerpał cały zapas buntu i goryczy, przymknął oczy, bo go paliły od wiosennego wiatru i słońca, a potem już nic nie pamiętał, bo zasnął.

Zasnęły też kosięta pod skrzydłami matki i źrebię u stóp Łatanej Skóry, która, drzemiąc stojąco, budziła się na każdy szelest i dotykała nozdrzami dziecka, jakby mówiła: nie bój się, śpij, ja nad tobą czuwam!

Tylko małoletni Tupcio, wierny tradycji rodu, biegał drobnymi kroczkami po całej chacie i tępił zawzięcie wszelakie owady, które się zakradły ze dworu.

Coto

Rosomak wypychał puchacza. Brak wprawy wyrównywał zawziętością i amatorstwem. Ponieważ zawadzał w izbie, rozłożył pracownię w komorze i po trzech dniach dzieła dokonał.

– Udały się! – rzekł triumfująco do Żurawia.

– No i wreszcie zajmiesz się czymś innym – mruknął bez humoru Żuraw.

– A co tam pilnego?

– Przede wszystkim chłopak.

– Poszedł w las szukać gniazd. Chce zebrać kolekcję jaj.

– Nic nie znajdzie, bo się wszystkiego boi. Gdzieś pewnie niedaleko siedzi w gąszczu i czeka obiadowego sygnału. Trzeba się nim zająć, kiedyś go nam tu na umartwienie sprowadził.

– Co miałem robić! Nie mógł zostać tam we dworze, bo by uciekł po kilku dniach, a siostra mnie błaga, żeby go przetrzymać parę miesięcy, bo bardzo wyczerpany naukami, przeszedł tyfus i zakochał się w czterdziestoletniej profesorowej, i chciał się strzelać.

– Chciałbym wiedzieć, co my na to pomożemy i dlaczego mamy go niańczyć!

– Zapewne dlatego, żeby nam tu nie było za dobrze. Ja go obserwuję. Parę dni bawiła go nowość, teraz przechodzi okres tęsknoty, nudy i wspomnień „nieszczęśliwej” miłości; przefermentuje, przegryzie się i odżyje.

To rzekłszy, Rosomak, którego nic bardzo nie wzruszało, co nie było przyrodniczą osobliwością, zapalił fajkę, obładował się swymi ptaszniczymi przyrządami i ruszył w las.

Przede wszystkim odwiedził pszczoły.

Opodal barci stanął i patrzał.

„Naród” się snuł tu i ówdzie, zda się jak zwykle, ale po obserwacji twarz leśnego wodza zaczęła się rozjaśniać, promienieć, aż się ułożyła w cichy uśmiech radosny. Dla niego miał wyraz brzęk owada, jego ruch, jego sposób wchodzenia przez szparę-wrota. I słyszał wyraźnie to, co wreszcie sam wymówił za nimi:

– Matka jest.

I wtedy dopiero usłyszał gdzieś opodal w łozach głos ludzki gniewny, skarżący się i poznał głos Cota.

– Proszę Pantery, co to za życie! To dobre dla starych albo dla mizantropów. Zresztą – dla dziwaków i odludków. Ale ja kocham i ja chcę żyć! I mnie nikt nie zrozumie! Ja tu nie chcę być, ja tu oszaleję! Ja tak strasznie za nią tęsknię!

– Ciężka bieda! – ozwał się głos Pantery. – To czemuż nie drapniesz stąd? Ja cię na skraj lasów wyprowadzę i leć do lubej. Tuś nam też tak potrzebny, jak zdun w lipcu.

– Kiedy matka mi nie dała pieniędzy.

– To sobie na drogę zapracuj!

– Gdzie, jak?

– A ot! Ryb nałów, ususz, torbę naładuj i sprzedaj. Albo wyszukaj gniazdo remiza, strzyżyka lub czyża. Wódz mówił, że to można sprzedać do kolekcji. Ja bym na twoim miejscu i tygodnia nie zwlekał. Za czym człowiekowi tęskno, to trzeba dostać. A zresztą możesz „na gapę” pod ławką w wagonie jechać. Żydzi tak robią dla miłości rubla, to i ty możesz przez miłość dla kobiety.

Coto umilkł. Wszystkie te sposoby nie trafiały mu jakoś do gustu.

– Żebym ja mógł pożyczyć pieniędzy na drogę – bąknął.

– Hm! – odparł Pantera. – A skądże oddasz?

– Mama musi mi dać.

– Na podróż do ukochanej? To by ci od razu w Warszawie dała, zamiast tu przysyłać, gdyby chciała twym amorom dogadzać. Na taki interes nikt ci nie pożyczy. Całkiem bieda, rekrucie Coto! Zamiast takiej pożyczki oszukańczej, zrób szczerzej i prawdziwiej: zaczaj się w nocy przy trakcie i obedrzyj słabszego i głupszego. Albo stań pod kościołem i lamentuj: litościwe osoby, choć grosik dla poratowania zranionego serca!

– Pantera żartuje, drwi ze mnie!

– Co zaś! Jakbym w twej desperacji był, to bym tak zrobił.

Tu Rosomak, czując potrzebę interwencji, rozsunął firankę łozy i wynurzył się za plecami rozmawiających. Coto zerwał się przerażony. Pantera zaświecił zębami w uśmiechu i dalej obdzierał łozę z kory, kunsztownie zwijając łyko na chodaki.

Rosomak wziął się też do tej roboty, zawstydzony chłopak stał, nie wiedząc, co ze sobą robić.

– Wszystko to racja – ozwał się Rosomak, jakby od początku do rozmowy należał. – Nudno ci tu, boś głuchy i ślepy na ten świat, co cię otacza. Te oczy i uszy otwierają się zwykle później w życiu, jeśli się w ogóle otwierają, bo większość ludzi organów tych nie posiada i zupełnie braku ich ani potrzeby nie czuje. Racją też bardzo despotyczną w osiemnastym roku życia jest miłość i bardzo tej twojej chorobie współczuję, bom ją też w swoim czasie przechodził. Żebyś jednak, wedle rady Pantery, stąd umknął do Warszawy, swej ukochanej tam nie znajdziesz, bo wyjechała z dziećmi do Ciechocinka.

– To ona ma dzieci? – zaśmiał się Pantera.

– Czworo. W tym córka piętnastoletnia.

– Coto! – zawołał Pantera tonem zgrozy i śmiechu.

– Wcale mu się nie dziwię. W jego wieku kochałem się na zabój we wdowie, która miała wnuka. Ale nie o to chodzi. Pytam, czy chcesz, abym ci dał pieniędzy, byś wbrew woli matki, no i zapewne w tajemnicy przed nią, jechał do Ciechocinka, do pani profesorowej?

– Ja, proszę wuja, chciałbym wrócić do Warszawy, bo ja tu czuję się taki niepotrzebny – i nudzę się.

– Do Warszawy odesłać cię nie mogę, bo na prośby matki tu jesteś. Cóż byś zresztą tam robił? Wiesz, że matka pojechała ze starą ciotką do Odessy. Więc się namyśl do jutra! Jeśli postanowisz jechać, pójdziemy stąd do domu, gdyż tu pieniędzy nie mam nigdy; tam je dostaniesz i napiszesz mi kwit, że na stanowcze swe życzenie opuszczasz mnie i odjeżdżasz do Ciechocinka. Muszę mieć dla twej matki ten dokument.

– Nie, wuju, nie potrzebuję do jutra się namyślać! Tak nie chcę.

– Więc czego chcesz?

– Chciałbym, chciałbym, sam nie wiem, chciałbym tu czymś być, coś robić!

– Nie być rekrutem Coto!… – zaśmiał się Pantera.

– No, to zrób parę chodaków, kosz na ryby, sidła na ptaszki, tysiąc rzeczy najłatwiejszych i prostych. Wierzę, że ci się nudzi, kiedy żyjesz w takim ludnym kraju, ani mowy, ni obyczaju ludu nie znasz, ba, nawet i nie rozpoznajesz jednego oblicza od drugiego. Chcesz, zadam ci siedem robót, a jak je spełnisz, to ci obiecuję spełnić siedem twoich życzeń.

– Wuj się na mnie gniewa? – szepnął chłopak nieśmiało.

– Ani trochę. Rozumiem cię i chciałbym, żebyś się przemógł, ale krępować nie chcę. Tu wszystko żyje swobodnie i w górę – ku słońcu. Zanim Pantera ci te siedem robót wymyśli, chodź ze mną, pokażę ci tutejszy tłum. – Popatrzył na słońce i dodał: – Mamy półtorej godziny do południa.

Coto spojrzał na zegarek:

– Wuj na minutę nie chybił. To sztuka!

– Ja większą sztukę potrafię – rzekł Pantera. – Wódz musi na słońce spojrzeć, a ja ino kiszek posłuchać. I wiem, na jakie idziesz widowisko. Wódz posadzi Edwarda czy Kunegundę na starku, wleziecie pod szaterek i będziecie kuwiekać22 na ptaszki. Ja ci jutro pokażę podobne widowisko u wodopoju przy Tęczowym Moście.

Ruszyli. Rosomak spytał:

– Znalazłeś już dużo gniazd?

– Nie mam szczęścia. Łażę i łażę, drapię się na drzewa: znajduję puste.

– Nauczę cię. Uważaj! Tu, u nas, na drzewie, w drzewie, na krzaku, na ziemi, na kępie, na wodzie lęgnie się ze trzysta gatunków ptactwa. Z tego siedemdziesiąt najmniej można znaleźć tuzinami łatwo, reszta wymaga większych starań, a już ze trzydzieści należy do wielkiej sztuki obserwacji lub wprost szczęśliwego wypadku. Mam kolekcję dwustu gatunków, a teraz rocznie przybywa mi ledwie po kilka, a są takie, których szukam od kilku lat bezskutecznie. Ty nie kolekcjonowałeś niczego w życiu?

– Ach, owszem: owady, marki pocztowe, monety. W tym roku jakoś się zniechęciłem.

– Piszesz pewnie, tworzysz?

– Skąd wuj wie? Mama pisała?

– Nie. Ale kto uważa, ten poznaje dużo obyczajów, nawet ludzkich. W maju wszyscy mają świetne szaty i śpiewają. Kto z ludzi ma osiemnaście lat, przeżywa maj. Pisz, chłopcze, śpiewaj, marz!

– Ja bym jednak chciał znaleźć te gniazda, których wuj szuka od tylu lat.

Uśmiechnął się Rosomak.

– Dobrze. Tymczasem pokażę ci, jak się szuka tych dwustu, które już mam. – Zwolnił kroku i wskazał, nie przystając, krzak czeremchy.

– Widzisz tam, na lewo, o metr nad ziemią, ten pęk kwiatów i ciemną plamkę? Tam siedzi na pięciu jajkach gajówka mniszek. Pan ma kapturek czarny, pani rudy. W południowych godzinach pan panią wyręcza w nudach wylęgania. Ona tam, ot, na tej brzozie czyści pióra i rozpręża skrzydełka.

Coto wytrzeszczył oczy, wreszcie stanął. Z czeremchy wyfrunął „pan” spłoszony, zatrwożyła się „pani”, patrzyli ze zgrozą na potwora, co rozchylał gałęzie krzaka.

– Mogę wziąć jedno jajko? – spytał Coto.

– Jeśli jasne, to jest mało zalęgłe. Inaczej zniszczeje przy wydmuchiwaniu.

– Mam początek kolekcji! – ucieszył się Coto, pokazując zdobycz. Rosomak sięgnął do jednej ze swych kieszeni i dał mu szklaną tubkę założoną watą. Było już na dnie rdzawo nakrapiane jajeczko.

– A to czyje?

– Sikory czubatki, znalazłem je wczoraj w starym wiewiórczym gnieździe.

Coto zaczął oglądać każdy krzak czeremchy.

– Pilnuj też jałowców! To kopalnie gniazd. A ot na brzozie kunsztowna kobiałka zięby; widzisz, przyklejone do tej rosochy jakby zgrubienie pnia.

– Wdrapię się!

– Jazda!

Poskoczył chłopak. Wdrapywał się dość niezdarnie, wreszcie obłamała się gałąź i spadł.

– Czekaj!

Rosomak wyjął z torby sznur z hakiem na końcu, zarzucił zgrabnie na rosochę.

– Masz pomoc. Opasz się końcem, masz węzeł w środku, wciągaj się.

Wciągnął się Coto.

– Co za cudny koszyczek, wyłożony czerwonymi, jedwabnymi nitkami; dwa jajka, jak kamyki szarosine w plamki ciemne.

– Weź jedno! Dopiero lęg zaczęły, może się nie doliczy.

– Ale jak zniosę na dół?

– Ano w dziobku, jak kukułka swoje podrzuca.

Coto z ostrożnością umieścił zdobycz w tubce.

– Ależ wuj ma oczy! – zachwycał się.

– Leśnego „ludzia”, jak mówi Pantera. Ja wiem, gdzie kto mieszka w moim świecie! – trafiam!

Teraz Coto zaczął się potykać, bo oglądał każdą brzozę i czeremchę.

Raptem spod nóg porwała mu się malutka żółto-szara ptaszyna.

– Wuju, tu coś jest! – zawołał gorączkowo, padając na ziemię.

– Jest świtunka lub piecuszek, nie uważałem, tak, świtunka, bo samczyk lamentuje, słyszysz: pi – pi – pi! Ostrożnie, bo rozdepczesz. Domek ma wejście z boku, przy ziemi, może pod tą suchą paprocią. Masz?

– Nie, tu nic nie ma.

– Dobrze schowana. Szukaj, nadsłuchując lamentu; im głośniejszy, tym jesteś bliżej. Zupełnie jak dziecinna zabawa w „ciepło i zimno”.

– Jest, jest! Otworek, na ziemi, mnóstwo jająt, jak pacioreczki!

– Weź jedno i umykajmy, bo strasznie lamentują!

– Wuju, to już naprawdę moja znajda, pierwsza?

– Tak, ino nie mów Panterze, bo cię przezwie piecuszkiem lub świtunką przy leśnych chrzcinach.

18.kitajka – bawełniana lub jedwabna tkanina. [przypis edytorski]
19.Łastowski, Antoni – specjalista-preparator, zawodowo zajmujący się wypychaniem zwierząt, właściciel istniejącej od 1848 roku w Warszawie Pracowni Wypychania Ptaków i Zwierząt. [przypis edytorski]
20.pud – rosyjska jednostka wagi, ok. 16 kg. [przypis edytorski]
21.chudoba (gw.) – inwentarz żywy; gospodarstwo, skromny dobytek. [przypis edytorski]
22.kuwiekać – wabić. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
190 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают