Читать книгу: «Tomko Prawdzic», страница 4

Шрифт:

IX

Byli jeszcze nie o podal od domu.

Jakieś tęskne uczucie odwracało Tomka ku niemu, ale inne silniejsze parło go wprzód w nieznany mu świat. – Przecież, mówił w głębi duszy, dowiem się kiedyś, co jest prawdą. Tyle sprzeczności, tyle co krok spotykam prawd najróżniejszych, które jedna drugą spychają, zbijają, unieważniają, że wreszcie gdzieś muszę wynaleść prawdę jedyną, absolutną, wielką jak świat, co będzie wszystkich sprzeczności kluczem, wszystkie je zgniecie i rozbije a na gruzach usiędzie na tronie jasności i chwały wiekuistym, nieporuszonym!

– Tak jest! szepnął German, chodź tylko braciszku, chodź dalej, zobaczysz że taki musiemy odkryć tę Amerykę marzeń naszych. Jużeśmy się i tak bardzo wiele w krótkiej naszej nauczyli podróży, to jest że nic jeszcze nie umiemy.

Gdy to mówili, nadszedł wiaterek który po drodze piaskiem kręcił, a German poskoczył ku niemu wywijać z nim obertasa; Tomko tym czasem, któren czuł coraz silniej jak ciężko mu było znajome opuszczać miejsca, oglądał się, ociągał i zastanawiał.

Serce mu wyraźnie mówiło tęsknoty pełnym głosem: Po co iść dalej? wnijdź w siebie i spojrzyj w niebo!

W tem:

– Dzień dobry! ozwał się głosek srebrzysty.

Był to głos dobrej a pięknej Małgosi, a Małgosia była córką sąsiada państwa Prawdziców starego Ossoryi i towarzyszką lat Tomka dziecinnych.

Świeża jak różany pączek (choć to bardzo stare i nieświeże porównanie) wesolutka jak wróbelek, woniejąca młodością, jaśniejąca sercem, dziewczynka uśmiechała się białemi ząbkami do lubego jej Tomka. Wracała właśnie z odpustu na Zielną obchodzonego w pobliskim kościółku gdy ją Tomko napotkał. Z podziwieniem podniósł na nią oczy bo się jej zobaczyć nie spodziewał, bo się z nią pożegnać – zapomniał.

– Dokądże to Tomku? spytała śmiejąc się jeszcze. —

O! już po odpuście w Gruszycy, spóźniliście się po swojemu, o dniu zapomniawszy.

– Ja bo nie idę na odpust, odparł Tomko zafrasowany.

– No a dokądże?

– Na naukę!

– Jakto na naukę? zawołało dziewczę poklaskująć w dłonie – Terminować! Ty! ty ślacheckie dziecię! a na co! Boże miły! cóż to jest? Na naukę! A czego to myślicie się uczyć na szerokim świecie?

– Nie terminować, ale uczyć się idę – Małgosiu?

– Słyszę, ale czegóż?

– Prawdy! rzekł Tomko cicho, smutnie i jakby zawstydzony.

– Moj Boże! a w domuż? nie możnaż się jej było nauczyć z Ewangeliczki i Ołtarzyka?

To mówiąc Małgosia usiadła na trawie i spoglądając w oczy Prawdzicowi, tęskno pytała go dalej, łzy kryjąc ręką i chustką.

– Kochany Tomku, a nie żal że wam odchodząc nikogo? niczego? Spojrzała na niego ukradkiem, chłopiec spuścił oczy, zarumienił się i odpowiedział.

– Cóż żal nada, żal mi was wszystkich a pójdę dla tego.

– O! to wam nie żal nas, to nas nie kochacie —

– Ale powrócę?

– Tak! starym na sercu, zimnym i zmęczonym. O szkoda mi ciebie, szkoda! I spojrzała nań znowu, aż oczy ich się zbiegły w wejrzeniu —

Zdawało się dziewczynie że przeszyła go wzrokiem do głębi duszy i zbliżyła się pewniejsza zwycięztwa.

– Zostaniesz z nami, rzekła – nieprawdaż? I drzącą ręką chwyciła dłoń jego zimną – Pamiętasz nasze wieczory na ławce przed domem; szum jodeł naszego ogródka, lipy naszej pasieki, gołębie ulubione, cośmy je karmili we dwoje, piosnki naszego dzieciństwa tak rozkosznie smutne i tę obrączkę z włosów, którąś się ze mną zaręczył?

– Pamiętam! pamiętam! i powrócę Małgosiu – i znowu szumieć nam będą jodły nasze, kwitnąć lipy stare, gruchać gołębie i śpiewać będziemy piosnki dzieciństwa i zamienim wieczne obrączki —

– Ale ja niechcę żebyś odchodził! dodała żywo dziewczyna! – ja niechcę, niechcę! Tęskno mi będzie po tobie i płakać będę samotna i zapłaczę się wyglądaniem. A! powiedz mi, powiedz jestże szczęście wyższe nad to, które daje życie spokojne i sumienie czyste, szczęście któremeśmy jak złotem jabłkiem bawili się w dzieciństwie, jestże życie nad życie we dwojgu i w kątku?

Tomko milczał uparcie, łza mu się kręciła po powiece, z serca się dobywając, lecz razem myśl samolubna do ust sypała mu słowa:

– Małgosiu – ja chcę szczęścia takiego, ja po nie powrócę, ale chcę prawdy!

Ona spojrzała, opuściła ręce, potrzęsła głowa z politowaniem i zapłakała…

– Biedny Tomko! odezwała się – tyś chyba chory! Co to tobie? tyś chory pewnie! Iść w świat, a za sobą zostawiać serc dwoje, i więcej może, co cię tak wiernie, tak jedynie kochają.. Myślicież że co potrafi nagrodzić skarb taki? – Słyszałam raz w Ewangelij, którą czytał organista w wielkim tygodniu, że jakiś pogański czy żydowski książę pytał się Chrystusa – Co jest prawda? Lecz od czasu jak nam pan Bóg na świat przyszedł i umarł za nas, czyż jeszcze powtarzać można to pytanie? O! tyś chyba chory, tyś obłąkany! Prawda! a! to młodość zielona, pełna wiary, nadziei, miłości Boga i ludzi – prawda to nasze wiejskie życie, prawda to żywot spokojny w kwiecistych sadach, na złotych łanach naszych! Myślicież, że co lepszego znajdziecie gdzie nad prawdę miłości, wiary i nadziei?

– Niewiem, rzekł Tomko wzruszony, ale niespokój, żądza jakaś niepojęta mnie pędzi.

– Zły to niepokój, zła to żądza – ciekawość wiedzie do piekła, odparło dziewcze – Wierzyć i kochać czyż nie dość?

– A! dla mnie biednego nie dosyć!

– Biedny Tomku – Dalekoż tak iść myślicie niewiedząc po co i czemu?

– Gdzie oczy poniosą, dopóki nie dowiem się prawdy.

Małgosia zafrasowana chwyciła się za głowę.

– Pożegnajmyż się, rzekła cicho, bo Bóg tylko wie kiedy i z czem powrócicie – O ! żal mi ciebie, żal mi ciebie serdecznie.

– Żal ci?

– O! srogi żal, za tobą, za rodzicami twemi – żal mi i siebie, bom cię kochała, jak siostra nie będzie rodzona.

Nie lepiejże było, w cichości co Bóg dał używać, kochać i w niebo patrzeć – Jestli to fałsz i zmyślenie?

– A! ty mnie nierozumiesz Małgosiu!

– Może. – Głową, nie, a sercem jeśli nie pojąc czemużbym się domyśleć nie mogła?

– Co mówisz jestto szczęście tylko – odparł Tomko, ale nie prawda. Czemuż są szczęścia inne, czemu jest ich tyle? Więc to, które posiadamy nie jest wyłącznie prawdziwe?

– Juściż to nie jest niebo – odparła dziewczyna, tam tylko jedno będzie szczęście dla wszystkich —

– Tam! tam! czemuż zrozumieć nie można tego co nas otacza?

– Zachcieliście, toć próba tylko! toć żywot znoju i pokuty, a gdy przy nich zaświta nam słoneczko na chwilę, wiatr nas orzeźwi, czyż nie dosyć?

– Bądź zdrowa Małgosiu!

– Idziesz więc?

– Muszę.

– A! bywajże zdrów. Wróciwszy pójdę do rodziców waszych i będę się starała ich pocieszyć w samotności, w opuszczeniu. Nie masz serca że nas tak porzucasz! o nie masz ty serca.

Tomko stał nieporuszony. – Niech ci Bóg przebaczy rzekła ze łzami dziewczyna; my za ciebie modlić się będziemy; daj Boże byś powróciwszy nie był już niezdolny do naszego szczęścia i nie pogardzał nami, żeby ci duszno tęskno, smutno ze staremi przyjaciołmi nie było.

Jeszcze mówiła i płakała, gdy Tomka pochwycił Baron German pod rękę i świszcząc obertasa pociągnął go gwałtownie za sobą; ręką tylko pożegnał Małgosię, która stała ze łzą w oku i z przestrachem w sercu.

X

Tomko tedy podróżował dalej a dalej zawsze w towarzystwie Barona, który uprzyjemniał wędrówkę, arcy-nauczającą rozmową o cudach Bożego świata, bo go zkońca w koniec przeszedł i znał doskonale.

Nieszczęściem, czego ta rozmowa najwięcej Tomka uczyła, to coraz mocniej wątpić o wszystkiem; wstrząsała nim, rzucając go z jednej w drugą ostateczność. Obrazy świata zręcznie stawione przeciw sobie, pełne były niezliczonych sprzeczności – Co w nich było głównem? co ubocznem? co prawdą? co fałszem i przyrostkiem? Tomko rozróżnić nie mógł.

German zażywając tabakę, udawał dudka wyśmienicie i powtarzał – Niepojęte! niepojęte! Tak szli aż do miasta które owego czasu sławne było ze swej Akademii i nauczycieli, gdzie się wiele uczyło młodzieży, zkąd jak z ogniska tryskała światłość na okół kraju.

Postrzegłszy miasto Tomko ze sciśnionem sercem, z jakąś nieopisaną tęsknotą pomyślał dla pocieszenia się: – Tu przecież znajdę czego szukam, ci mędrcy powiedzą mi, co jest prawda? Jeźli nie wszyscy o niej wiedzą, choć jeden przynajmniej doszedł może co ona? I wrąc z niespokojności wszedł do miasta.

Zaraz u wnijścia to życie miejskie, porównane w duszy zżyciem wioski, wyzwało w nim nowe z wątpliwością pytanie:

– Który z tych dwojga żywotów jest prawdą?

Ówli żywot wsi spokojny gdzie wszystko w swojej godzinie przychodzi, życie płynie niepostrzeżone, powolnie, cicho, jednostajnie i błogo; czy miasta wrzący, namiętny, szybki i nowemi wrażeniami, nowemi coraz wypadkami osnuty. – Jestli prawdą życie wiejskie całe w obliczu natury upływające, czy to całe w obec samych dzieł człowieka, w którem Bóg znika, a stworzenie króluje.

Nim sobie Tomko to pytanie rozwiązał, już go wir miasta pochłonął. Patrzał, żył oczyma, żył uszami, żył gorącem i szybkiem życiem ludzi miejskich, co go otoczyli, objęli i porwali. —

Baron German zajął się zaraz wyszukaniem mieszkania; był w wybornym humorze i pluskał się w tem wrzątku miejskiem jak ryba w wodzie.

– Nie życież to, wołał podskakując na półtora łokcia w górę, – patrzaj młokosie serca mego, co to za wrzawa, co to za pośpiech. Ile tu różnych ludzi i twarzy! Tam pogrzeb, tu chrzciny i zaraz wesele i obok kłótnia małżeńska, łzy i śmiech wszystko ściśnięte, zmięszane, utarte! Jeden na drugiego nie patrzy, mijają się, lecą, pędzą, godziny biją jedna po drugiej jak szalone, życie płynie. Ani burzy ani pogody niebios niewidać w tych kamienicach, niema tu chwil nudy i rozmyślań. – Porównaj że to proszę ze wsią, gdzie wśród głuchej pustych dni ciszy, klekot bociana i wieczorny krzyk gęsi budzi cię tylko; gdzie każda chmurka przesuwająca się po nad głowami zwraca oczy; gdzie każda drobnostka wypadkiem, a tak szeroko się ziewa!

– To więc życie prawdziwe, jedyne? spytał Tomko, takiem chciał mieć je Bóg?

– Albo to, albo i nie to, z uśmiechem odparł Baron, właśnie okrutnie się biedzę które z nich jest prawdą, ale mnie lepiej miejskie smakuje, a za tamtem nie tęsknię wcale.

– Czemuż ja już dziś tęsknię za niem?

– Ba! więzień tęskni za ciemnicą i łańcuchem z któremi się zbratał. Wielką tajemnicą nałóg – Miałżeby człowiek gdzieś kiedyś do tak jednostajnego zycia być przeznaczony, którego nałóg byłby w nas przeczuciem i zapowiedzią?

Hę? – a tymczasem śpij moje dziecko; jutro zaraz pójdziemy pukać od drzwi do drzwi mędrców tutejszych i pytać ich słowy Piłata:

– Co jest prawda?

XI

– Od kogo zaczniemy? spytał nazajutrz baron German niespokojnego Tomka —

– Od pierwszego z brzegu, odparł młody chłopiec, wszakże wszystkich obchodzić mamy.

– I tak dobrze, zgoda! a że lubię odrazu zbyć się rzeczy najcięższej, a do nauczyciela astronomji wysoko po wschodach drapać się potrzeba, zbądźmy dziś te nieszczęsne wschody. —

Poszli i po stromych w istocie a nie bardzo wygodnych wschodach wdrapali się na wieżyczkę która czoło swe szklanne wznosiła nad dachy przyległe. Z niej tylko szerokie niebios pola, kominy czarne i latające wrony widać było. Chłód przejmował w tej izdebce otwartej na cztery wiatry, zastawionej nieznanemi narzędziami, podobnemi do jakichś przygotowań męczeńskich, ostremi, błyszczącemi, strasznemi. Ogromny teleskop jak działo wymierzone ku niebu sterczał w pośrodku, a chronometr powolnym ruchem mierzył mu ulatujące godziny. Na podłodze walały się księgi zapisane liczbami i pootwierane szeroko, rozplaśnięte, rozbite, zmęczone i ledwie dyszące.

Wśród tych ksiąg i narzędzi człowieczek łysy, zamyślony chodził, skakał, szeptał, licząc coś kredą na tablicy i nie wiedząc co się około niego działo. Tak był zajęty niebem i swoją rachubą, że nie czuł przykrego chłodu dnia tego; ubrany dość lekko dla rozgrzania tylko machinalnie zacierając ręce.

– A czego to wasan chcesz? spytał usłyszawszy otwierające się drzwi.

Baron German wyskoczył naprzód – Proszę pana professora, rzekł szybko, mam honor rekomendować tego oto młodego człowieka: jest to czciciel prawdy, który dowiedziawszy się że ona na gwiazdach mieszka, pragnie żebyś ma ją pan professor pokazać raczył i tej znakomitej pani go zaprezentował.

– No! warjat czy co! czas drogi! czego chcecie?

Tomko począł poważniej; professor spojrzał mu w oczy i zaciąwszy usta: Prawda! rzekł – prawda – rachunek! Niema prawdy jeno w rachunku, jak niema szczęścia tylko w kontemplacji niebios – nauka wielka i piękna! – Chcesz się więc WPan uczyć astronomji?

– Tak jest, jeźli ona prowadzi do poznania prawdy!

– Juściż do jakiejś jej strony, do jednej jej części —

Ale znasz że co potrzeba do tego, nauki przygotowawcze?

– Cokolwiek.

Cokolwiek, mało. Masz że ten zapał do gwiazd i nieba miłość, to zamiłowanie eterycznych przestrzeni, które sercem miota i jest przeczuciem naszego powołania?

– O! ilekroć myśl podnoszę, podnoszę i oczy, rzekł Tomko, a zamyślony patrzę w niebo i napatrzeć go się nie mogę.

– To dobrze rzekł nauczyciel – ziemia tylko tyle warta o ile służy do oparcia teleskopu; a i tak nawet jest arcyniedokładną podstawą – Choruje na magnetyczne wstrząśnienia, nie trzyma się swej drogi uczciwie, chwieje się czasem jak pijana kucharka i nie pilnuje przepisanych przez nas prawideł. Jeszcze to też dziecko, wybaczyć jej potrzeba; ustatkuje się później.

– Tu więc wszystko w tej nauce, przerwał Tomko, jest stałe, niezmienne i prawdziwe! tu więc jest prawda! A! doszedłem źródła, zawołał radośnie całując ręce professora. —

– Stałe niezmienne! oj! podobno nie, kochanku, odparł nauczyciel skrobiąc się w łysinę. Tak prawdę powiedziawszy, u nas astronomów od lat tysiąców, co godzina to nowina: prawda prawdę wypycha; rachunki nasze co lat kilka odnawiamy, poprawiać musiemy, tablice nowemi obserwacjami powiększamy – i – idziemy powoli ku prawdzie.

– Ależ przecie od czasów Kopernika i Galileusza.

– Stare rzeczy! Kopernik i Galileusz są w niebiosach czem Kolumb i Wespucjusz w znajomości Nowego Świata. Posłuchaj moje dziecię:

Astronomja do szkoły Alexandryjskiej, była jak medycyna starych bab złożona z samych empirycznych i przypadkowych nabytków, z plewy i ziarna; w epoce Arabów, Ptolomeusza i dalej jeszcze, ileż to bąków nastrzelaliśmy, nie licząc najpotężniejszego, iż sobie ludzie upatrzyli w gwiazdach horoskopy i pobrali je w dożywotnie władanie, jak gdyby światy boże, z drobnemi pyłami jak my, mogły być w jakim związku bezpośrednim. Od Kopernika do naszych czasów, ileż to zmian jeszcze! Jesteśmy na drodze, ale tylko na drodze – a cel – o! jeszcze daleko!

– Jakto? wiec i ta nauka nie może powiedzieć: jestem u progu prawdy, chwyciłem ją.

– Nie, ale powiedzieć może; jestem na drodze do niej, wiemy wiele, a domyślamy się więcej jeszcze.

Tu fiziognomja nauczyciela zajaśniała i rozpromieniła się, oblicze jego okrywało się blaskiem, zdawał się natchniony, a baron German kichnął napróżno by go wywieść z tego stanu; obrócił oczy ku niebu i tak mówić począł. —

W pośród systemu planetarnego jako ognisko najdoskonalsze, złożone z materji w stanie światła będącej, rozrzedzonej… stoi słońce! Kształt jego jest najdoskonalszym ze znanych nam kształtów, kulisty prawie! Ale i tu prawie wlazło i tu niedoskonałość! Materja słońca nie jest ogniem i płomieniem jak wnosili niektórzy, ale światłem. Światło to nie jest skutkiem ognia jak w fenomenie płonienia materji ziemskiej; – jest tylko wynikłością najdoskonalszego stanu materji. Bo masz waćpan wiedzieć, że światło jest materja w najwyższej potędze, materja na krawędzi ducha. Siłę swą słońce ma w sobie, dla tego nie krążąc około innego ogniska (dotąd go przynajmniej nie przypuszczaliśmy) obraca się około siebie, w sobie, w przeciągu 25 dni i pół wedle naszej rachuby. Słońce ze wszystkich istot znanych, najlepsze nam daje wyobrażenie czegoś najwyższego, najdoskonalszego. Nie dziw że je ludzie czcili: jego kształt doskonały, jasność, obrót niezależny, wszystko je czyni panem – Kształt ten sferyczny równie można uważać za skutek i przyczynę biegu około swej osi. —

– Panie professorze, przerwał German, tu dosyć chłodno, a to się zanosi na prelekcją.

– Komu chłodno niech idzie do djabła, zawołał zniecierpliwiony nauczyciel i z zapałem począł tworzyć dalej a Tomko uważnie go słuchał.

– W słońcu nie tylko jest ognisko jego własne ale ognisko całego także systemu planetarnego; wszystko krąży około niego, pociągane ku niemu; bo prawem jest potężniejszem od Newtońskiego, że doskonalsze panuje i przodkuje mniej doskonałym. Tu jest ognisko, tu najwyższa siła ducha rozlanego w uniwersum, tu mózg tego ogromnego stworzenia, tu życia jego skupienie. Ubóstwienie słońca w mycie Persów, doskonale pojmuję i tłumaczę sobie; wolę to jak głupią Egipcjan cybulę.

– Nie tak głupią jak się waćpanu zdaje, szepnął Baron po cichu; ale o tem potem.

– Silentium! zawołał professor, a nie to fora z tąd. —

Baron ukrył się w kątek i począł zażywać tabakę poglądając to na nauczyciela, to na Tomka, który, wyznać to potrzeba, doskonale słuchał. A słuchać to także sztuką.

– Światło słoneczne, czyli materja w najdoskonalszym swym stanie; światło ukazujące się nam na ziemi tylko fenomenalnie, przypadkowo, cząstkowo – tu istnieje numenalnie.

– W plamach słońca zapewnie! dorzucił cichuteńko Baron; professor nieposłyszał.

– Istnieje numenalnie, ciągle, trwale, i ożywia sobą, żyjąc w sobie..

– I to bardzo logicznie – mówił Baron – niema co mówić.

– Ono się przelewa na planety na które pada, podnosi do życia te ich części które oświeca, wywołuje materją martwą do żywota, wyiskrza w niej zawartego ducha i skupia go na powierzchni… Tworzy się ruch, tworzy się żywot, ale to zawsze mowa tylko o materjalnym.

– Subintelligitur! mówił Baron z miną rozśmieszająco – poważną.

– Około słońca krążą z zachodu na wschód planety z satellitami swemi. Satellity w świecie planetarnym reprezentują toż samo stanowisko, jakie w świecie naszym ziemskim zajmują rośliny, do ziemi przywiązane, przyrosłe. Jak te rośliny one niemogą ruszyć się od planet swoich i podlegają ich przemożnemu wpływowi; są to sługi sług.

– A ja najniższy ich sługa! dorzucił Baron kłaniając się tak nisko, że przewrócił na książkach koziołka, czego jednak nauczyciel nie zobaczył, tak silnie był myślą swoją zajęty i tak dalej ciągnął:

– W miarę siły jaką ma planeta, liczba księżyców jej większa; niemi ocenić można siłę planet. Biegi, słoneczny w koło siebie, księżyców około planet i z niemi około słońca, a może ze słońcem około jakiegoś tajemniczego słońc słońca, w kierunku kołowym lub elliptycznym, spowodowane są pociąganiem do środków, do ognisk ducha —

– A gwiazdy obłoczkowe? spytał baron.

– Powszechnie uważane są, odparł nauczyciel, za oddalone bardzo od słońca; niezmierna ich odległość wnosić nakazuje że własne mają światło. —

– (Bo z kąd by go tam pożyczyć mogły?)

– Gdy księżyce naprzykład świecą złaski starszych sąsiadów. Według przypuszczenia Huyghens'a są może jeszcze takie gwiazdy stałe, których światło do nas, od stworzenia świata dojść nie miało czasu; a przecież nie idzie powoli i nie popasa w drodze – Z tąd zupełna niepewność —

– I tu więc niepewność? i tu prawda nieodkryta jeszcze? spytał Tomek.

– Silentium i słuchać! tupiąc rzekł Baron udający professora. – Ale wróćmy no do obłoczkowych?

– Obłoczkowe, mgliste chcesz wasan mówić – odparł professor pogardliwie – kat ich tam wie! trudno z Herschelem przypuścić i nie ma czem tego zdania poprzeć, jakoby każda z osobna tworzyła odrębny system planetarny – Są to według mnie dopiero formujące się światy, które etery karmią, a przestrzenie kołyszą, a sfery im pieśń śpiewając, niańczą je troskliwie…

Niechybnie, gwiazdy te które w różnych stanach skupienia postrzegamy; są to zarodki światów powstających. Herschell znalazł i rozróżnił w nich czternaście różnych stanów rozrzedzenia i skupienia, ale można ograniczyć ten podział do kilku: do gwiazd obłoczkowych rozrzedzonych, błyszczących bez wyraźnych środków; tych w których kilka błyszczących ukazuje się jąderek (z podwójnem jądrem, podłużne, krągłe) i jednojądrowych; już uformowanych, które tylko jeszcze mglistą atmosferę mają do koła zdradzającą pieluchy. —

– A raczej mleko pod nosem, przerwał Baron, ale mnie to prawdziwie zajmować zaczyna jak bajka, pomówmy jeszcze —

Tomko wzdychał, widząc niepewność wszędzie; nauczyciel na jednego i drugiego niezważając rozpalony prawił dalej z wrastającym zapałem.

– Pomówmy jeszcze o tych biedakach satellitach, kończył baron – Los ich wcale mi się nie widzi godzien zazdrości, panie professorze.

– Satellity, podchwycił nauczyciel, krążą około planet w większej lub mniejszej ilości, wedle ich siły, oddalenia od słońca i t. d. Jowisz ma ich cztery, zdają się być różnej wielkości i w różnych też rozrzucane odległościach, wedle których bieg swój w mniejszym lub dłuższym czasu przeciągu odbywają. Pierwszy w jednym dniu ośmnastu godzinach, ostatni w szesnastu dniach ośmnastu godzinach. Satellity te wedle Herschella, obracają się także około swej osi, jak nasz księżyc.

– Wedle Herschella – powtórzył baron – a wedle innych.

– Wedle innych są inne przypuszczenia – dodał professor – Satellity Saturna któremu ktoś pierścień na kark włożył —

– Biedny niewolnik! szepnął Baron.

– Są w liczbie siedmiu, Uranusa w liczbie sześciu. Planety zależąc od słońca, same są jednak, można powiedzieć, drugiego rzędu słońcami dla swoich satellitów; mają siłę utrzymać je w poddaństwie. Są to feudalni książęta. W miarę odległości swej i wielkości stosunkowej obracają się koło słońca szybszym lub wolniejszym biegiem, przebywając mniejsze lub większe drogi. Ziemia jak panowie wiecie zapewne, jest trzecią z rzędu, a po niej następują Mars, Jowisz i cała czereda którą znamy i której jeszcze nieznamy.

Drogi obiegu planet około słońca nie są wszystkie jednakie, ale z ich indiwidualnością w związku. – Jowisz odznacza się swoją wielkością, Merkurjusz przybliżeniem do słońca; najosobliwiej i najcharakterystyczniej uorganizowany jest Saturn, otoczony pierścieniem który go nie dotyka, ale ellyptycznie opasuje.

– Coś nakształt olbrzymiego obwarzanka nad głową dziecka, rzekł baron.

– Odległość tego dziwnego satellily, prawił dalej nauczyciel, wynosi prawie siódmą część odległości ziemi od księżyca. Siła Saturna, który na sobie unosi i ten pierścień i siedem jeszcze księżyców, jest daleko większa od wszystkich znanych planet. Saturn też leży daleko od słońca i sam w swojem państwie rządzi się obsolutniej z tego powodu, jak to zwykle rządzcy w majątkach dalekich od oka pańskiego. Za nim jeszcze jest Uranus i… i… Bóg wie! Uważcie tylko jak tu wszystkie planety w miarę oddalenia od słońca – króla, coraz więcej rolę słoneczną na siebie przybierają. Im dalej od niego, tem więcej księżyców: Merkurjusz pod okiem pańskiem nieośmiela się nikogo trzymać przy sobie, Wenus, Mars, Westa, Juno, Ceres, Pallas, nie mają ich także – Jowisz ma już cztery. Saturn siedem oprócz pierścienia, Uranus sześć (ale musi być pewnie daleko więcej, dojdziemy tego w krótce.)

– Aleśmy jeszcze nie doszli.

– Paulatim summa petuntur.

– I nie doszliście także odległości gwiazd stałych naprzykład od ziemi —

– Ale jej dochodzim – Piazzi, Calandrelli i Brinkley zajmowali się wymierzeniem paralaxy gwiazdy Alfa w Lirze; każdy postępował wedle własnej methody.

– I wszyscy trafili na jedno?

– O! nie! co najciekawsza że każdemu wypadło co innego!

Tomko zadrżał.

– Struve zupełnie znów nową metodą, niechybnie dokładniej od nich nam to wyrachuje…

– A o kometach także podobno niewiele wiecie panowie?

– O kometach! niewiele! tak! ale niektórych mniej więcej o kilka miesięcy powrót zapowiedzieć możemy. —

– O kilka miesięcy!

– Czasem mniej – Nie dziw; są to dla nas ciała hypothetycznej jeszcze natury, opisujące drogi krzywe mimośrodkowe, raz zbliżające się do słońca, to znów bardzo od niego odbijające. – Wiemy tylko z pewnością że mają zwykle obłoczkowatości, ogony lub warkocze w przeciwną stronę od słońca zwrócone – jakiś wylew materji jasnej na zewnątrz —

– Tyle to i ja wiem – przerwał Baron.

– Są to zapewne, kończył professor – ciała w stanie niedokładnego jeszcze uformowania, lub może planety należące do dwóch systemów słonecznych, które się dowiadują do dwóch światów —; posłańcy z innej niedostępnej nam krainy przelatujący niebo z wieścią od króla – słońca do słońca – króla – Komety są bardzo różne co do swej natury; powracają one w różnych przestankach czasu —; są z ogonami i bez ogonów, z jądrem zgęszczonem i przezroczystem. Ku słońcu zbliżając się spieszą jak zwykle posłańcy, ale za oczy pańskie się dostawszy, ruszają sobie z zakładem po gospodarsku coraz powolniej…

– Wszystko to i my po trosze wiemy – przerwał Baron – ale dokładniej —

– Owszem, owszem mamy je pospisywane dokładniej, starannie… Na przykład w r. 1454 zakrywał kometa księżyc, tak był blisko ziemi – Mój Boże! szczęśliwi co to widzieli! nam się pewnie nic podobnego nie trafi! I westchnął Astronom a Tomko zrażony zabierał się do wyjścia.

– Co? jak ci się zdaje? dużo tu prawdy myślisz? spytał go Baron ciągnąc za połę – Chłopiec nic nie odpowiedział, lecz spuścił głowę i umilkł. Nauczyciel żegnając ich przez drzwi dodał:

– A proszę na lekcje.

– Uczyć się przypuszczeń! dorzucił Baron ze śmiechem.

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
120 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают