Читать книгу: «Tomko Prawdzic», страница 3

Шрифт:

V

Miało się ku wieczorowi, gdy podróżni wstali i pociągnęli dalej w drogę.

German von Teufel zabawiał Tomka wielce zajmującemi powiastkami; młody podróżny zaledwie ich słuchał – milczał z głową szpuszczoną.

Po drodze napotkali żebraka.

– Powiedz no mi mój kochany, dobywając kieski spytał German, nie wiesz tu gdzie ciepłego kąta, żebyśmy z tym paniczem przenocować mogli.

A nad laskiem w dali trochę sterczała biała wieżyczka wiejskiego kościółka.

– Gdzież kiedy nie u Dobrodzieja? rzekł kulawy, ciepła chata, smaczna wieczerza i miła gawędka.

– Dokąd to idziesz?

– Dokąd? z uśmiechem diogenesowskim powtórzył żebrak – jakto dokąd? alboż wie który z nas dokąd i po co idzie?

Tomko pilnie się w patrywał w starca, który mu poczynał dziwnie przypominać Dołęgę, pierwszego jego nauczyciela.

– Mistrzu! zawołał nareszcie to ty! to ty!

I rzucił się ku niemu. Ty! w żebraczem odzieniu.

– Tomko mój! dalipan chłopcze wszak cię niepoznałem – z uniesieniem krzyknął stary – a tyż dokąd wleczesz się z tym szołdrą?

– Za prawdą!

– Oj daleko za katy, już mnie tam moje stare nogi nie doniosą.

– A ty?

– Ja! jak zawsze; idę by iść, bez danego celu, znajduję ich tysiące po drodze. Życie to pielgrzymka: głupi kto ślimakiem chce zostać i zaskorupi się w sobie. Życie to ruch co raz nowszy. Idź mój Tomko, nie znajdziesz prawdy całej nigdzie, ale skorupki rozbitej, bo z nieba spadając na ziemię w kawałki się boskie naczynie rozpadło. Te bryzgi swiecące rozsypane są po naszej drodze.

Tomko niedosłyszał słów ostatnich; bo go pytał gorąco:

– Dla czego uciekłeś od nas?

– Dla czego woda bieży? czemu wiatr wieje? Wszystko co jest, jest i nie jest. Byt łączy się z nicością i zlewa; na co kochać czego wiecznie posiadać nie można? Idę a idę dalej a dalej; aż się gdzieś spotkam ze śmiercią i wiecznym spokojem. Prawda – to nieskończona zmiana, niepochwycona rozmaitość zawsze w sobie jedna. Nie szukaj jej ani na dnie studni, ani na górze w gwiazdach; wisi między niebem a ziemią, jedną nogą tu drugą tam. Prawda, to może środek ciężkości między materją a duchem?

Ale i tych słów niedosłyszał Tomko dobrze, bo German von Teufel śmiał się bardzo głośno, by je zagłuszyć, a uczeń zakończenie tylko schwytawszy, odpowiedział pokręcając głową:

– Nie, mój mistrzu, prawda nie może być mieszaniną i jakemś pół-czemś, pół-drugiem; ona jest gdzieś cała, jednolita, wielka, potężna.

– Szczęśliwej drogi, rzekł Dołęga kłaniając się – przenocujcie u księdza Sycyny; widziałem gotujący się rosół! piekącą gęś, spodziewa się gośći u siebie, a prócz tego toć to stary znajomy, nie mijaj go i pożegnaj przed podróżą. Bądź zdrów chłopcze, ja idę, aby iść, aby dalej. Ruch, wędrówka, to życie, to prawda. Prawda to nie twoje coś urojonego, cobyś chciał palcem rozmazać, jest w tobie, za tobą, wszędzie, ale wszędzie po trosze.

– A w Bogu cała pełna i jedyna! dorzucił ksiądz Sycyna, który ich zaszedł niepostrzeżony,

Z nim przywitawszy się zawrócili się do plebanji.

VI

Skromne było probostwo X. Sycyny.

Nieopodal od kościółka obwiedzionego murem, w którego bramie wznosiła się ocieniona dwoma staremi lipami dzwonnica, za płotami z bzów i wirginji, stał porządny biały, z gankiem na czterech słupkach, domek. Za nim był sad cienisty; spokój do koła niego i czystość wytworna i miła jedyną jego ozdobą.

Co obiecywała powierzchowność, tego dotrzymywało wnętrze: domek był zaciszny, schludny, ciepły i wygodny, jak suknia codzienna. Na kominku palił się ogień z drewek olchowym wolnym niebiesko-różowym płomykiem, bo ksiądz Sycyna lubił ogień komina i w lecie. W pośrodku stół nakryty białym obrusem, otoczony był już krzesłami skórą wybitemi okrągłych poręczach i krzywych nogach. Wielki stary fotel widocznie przeznaczony dla księdza Sycyny ze stołeczkiem drewnianym pod nogi, na szarym umieszczony był końcu. —

Jakim pokojem tchnęła ta cała plebanja!

Widziałeś po sprzętach, że przywykły z dawna, każde do swojego kątka; po drożynach wydeptanych na świeżo zmytej podłodze, że każdy krok miał tu oznaczony kierunek, jak każdy przedmiot swoje miejsce, jak każda czynność godzinę swoją.

Wszystko było na miejscu.

Tomko usiadł, German przyczepił się na poręczu jego krzesła; ksiądz pleban nałożywszy myckę na uszy, owinąwszy się sutanną, zasunąwszy ręce w rękawy, zapytał go łagodnie:

– Moje dziecko, dla czego, powiedz mi, chcesz szukać prawdy zewnątrz wiary? czyż cała w niej nie jest?

– Mój ojcze, odparł za Tomka German von Teufel, wybornie naśladując głos jego; nie szukamy jej zewnątrz wiary; ale i w niej i wszędzie: – idziemy do niej drogą nową.

– Ale po cóż dobrowolnie nakładać drogi, gdy stara tak prosta i znajoma rzekł poważnie ksiądz Sycyna.

– Nie było więc jej całkiem przed objawioną wiarą, przerwał German, nie było więc prawdy na świecie lat tysiące.

– Hm! rzeki ksiądz kanonik – wszelka wiara jest objawioną; człowiek do niej siłami własnego rozumu nie przyszedł. Rozum ma to do siebie, że co buduje dziś, jutro wywraca, by znowu z gruzów nowe a nietrwałe wznosić gmachy. Dawne wiary były przygotowaniem do jedynej do prawdziwie boskiej, moje dziecko, w której mieliśmy się szczęście narodzić. Świat więc nie był bez prawdy; on jej oczekiwał, przeczuwał ją, gotował się na jej przyjęcie. Dziś zaś już zewnątrz wiary niema, nie może być prawdy. Czegóż chcesz i pożądać możesz więcej nad to, co ona dać ci może?

– Prawdy całej, wielkiej, jasnej, ogólnej, jedynej, zawołał Tomko, któraby była prawdą dla wszystkich zarówno, wszędzie i zawsze.

– To jest – jeden Bóg tylko! odparł ks. Sycyna spokojnie.

Zamilkły; za chwilę German poprawując peruki i naśladując głos Tomka, który milczał zamyślony, dorzucił:

– Powiedz nam ojcze wielebny, co jest prawdą prawd wedle wiary?

Ksiądz kanonik ruszył ramionami.

– Zaiste, rzekł, osobliwsze pytanie, które tylko wielkiemu głupcowi przebaczonem być może, dziecko moje. Za takiego cię mając w tej chwili, lituję się nad dawnym uczniem, którego mam za mente captum i odpowiadam: Prawdą jest Duch.

Duch jest; ciało stworzone z niczego tchnieniem Bożem, tchnieniem ducha, zdaje się być.

Bóg jest czystym duchem, i wszelka prawda jest czysto duchowną. Wszelka materja znikomością jest, fałszem, niczem. —

Ciało: to szatan, to złość, to niedoskonałość, zgnilizna i robactwo; duch jedyną prawdą. Wszystko co jest wedle ciała ma byt przemijający, chwilowy, któren się bytem ledwie nazywać godzi: w duchu prawda, żywot i wszystko, duch jest życiem jedynem.

Ztąd już widzicie może, co wypływa dla praktyki życia: ciało winniśmy martwić, upokarzać, męczyć, nękać, uciskać, aby ducha oswobodzić. Włosiennice, posty, dyscypliny, oto sposoby przeciwko ciału – szatanowi. – Odmawiać mu potrzeba wszystkiego. Starzy mawiali non sine causa: ujmij ciału obroku a dusza będzie syta – pokarm bydlęciu, a duszy słowo przystało.

– Cha! cha! zawołał German – czemuż Jegomość nie zostaniesz anachoretą, zenobitą, i nie ujmiesz sobie wygódek? po co się gęś piecze na rożnie a rosół tłusty warzy w garnuszku?

Ks. Sycyna westchnął głęboko.

– Duch mocen jest, ale cielsko słabe, rzekł po cichu rumieniąc się.

Tomko potrząsnął głową i dodał – prawdy więc waszej którą drugim dajecie, nie bierzecie dla siebie, nie spełniacie jej ściśle?

Na tą niespodzianą wymówkę, odwrócił się z politowaniem uśmiechnąwszy kanonik.

– Bóg, rzekł, sądzić nas będzie, nie wedle słów ale wedle uczynków naszych; każdy czyni co może i ile podoła.

– Tak, tak! rzekł przedrzeźniając German.

W tem wtoczył się księdz Dziekan oczekiwany na wieczerzę z proboszczem sąsiedniego kościoła. Zaczęto się witać i o potocznych rzeczach rozmawiać. Tym czasem burza szalona, wściekła zrywała się na dworze, wiatr trząsł oknami rzucał staremi okiennicami, i miotał drzwiami plebanji. Wkrótce za dziekanem, zajechała bryczka wioząca Protojereja blizkiego monasteru; a jakby naumyślnie w ćwierć godziny potém przywlókł się zmokły od deszczu, przestraszony grzmotami, wzywając gościnności Pastor protestancki, niewiadomo zkąd i dokąd dążący konno sam jeden.

Ks. Sycyna z właściwą sobie łagodnością i dobrocią przyjmował wszystkich, choć ciasno było w plebanji od tych w części nieproszonych gości, i trzeba było zabić drugą gęś i drugą kurę do stołu.

U wieczerzy przy lampeczce miodu starego otwarły się usta wszystkim i z opowiadań w początku obojętnych łatwo przeszłi do dysputy dogmatycznej.

Wszyscy się do niej wmięszali, a German von Teufel siedzący za krzesłem Tomka uwieszony na jego poręczu, paplał mieszając pytania i gmatwając odpowiedzi.

—–

Nikt nikogo przekonać nie mógł – jeden poczciwy ks. Sycyna przez cały czas dysputy milczał ruszając ramionami i modląc się po cichu.

Przykład jego wzbudził pomiarkowanie we wszystkich, spojrzeli, zawstydzili się i ucichać poczęli.

Nie w smak to poszło Germanowi: rozżarzył spór znowu wrzuconem rozpalonem słowem; zawrzała dysputa na nowo. Protestant wynosił rozum ludzki, w któren jedynie wierząc jak w Boga, sędzią go czyniąc wiary, podnosił do Bóstwa ludzkość i ocierał się już o nieuchronny pantheizm. Katolik znowu odrzucał go całkowicie, mieniąc narzędziem rozumienia, nie rozumowania. Powstały sprzeczki o łasce, o predestynacyi, o pochodzeniu osób w Bogu, nareszcie o samych nawet obrzędach.

Dysputa już groziła przerodzeniem w swar nieprzyzwoity, gdy dowcipny Protojerej nie lada człowieczek, figlarz wielki, który zawsze zdawał się żartować, choć ciągle miał łzy w oczach, przerwał:

– Zgoda mości panowie, zgoda! i zdrowie przeciwnych ludzi! Godzim się wszyscy na chrześciańską moralność, jeźli nie na znaczenie i wartość uczynków – to dość na dziś, a jutro przyjdzie reszta.

– Więc moralność, to jest czyn, byłby jedyną prawdą? szepnął w ucho German Tomkowi uprzedzając jego uwagę. Ba! ale tę moralność każdy inaczej tłumaczy, rozumie i ceni, w miarę jak każdy inaczej to, z czego ona wypływa, określa.

A ściśle zachowaną moralność chrześciańską gdzie znajdziesz?

Mówiemy o poświęceniu które jest zasadą moralności chrześciańskiej, któż się dziś poświęca? Mówiemy o poskromieniu ciała i zaparciu się go, któż się dziś nie pieści? Mówiemy o obowiązkach względem bliźniego, a któż dziś nie ma sobie za największy obowiązek z bliźniego korzystać?

Każdy w ustach ma ewangelję dla drugich a w sercu nie chowa jej dla siebie, tak jest, począwszy od największych do najmniejszych.

Gdzież miłość, ta wielka spojnia, ten wielki węzeł braterstwa, któren w katakombach łączył pierwszych prześladowanych? gdzie pobłażanie, łagodność, przebaczenie, pobożność i prostota duszy?? w słowach tylko, tylko w słowach!! —

Tomko dokończywszy tych wyrazów poczętych przez Germana, westchnął, spuścił głowę i umilkł.

Baron von Tenfel rozśmiał się serdecznie.

– Co to za jeden? spytał trącając łokciem księdza Sycynę, przybyły Protojerej.

– Biedny obłąkany chłopiec, który idzie w świat szukać prawdy.

– Cha! cha! rozśmiał się gość dowcipny – Co za zjawisko! A to nieoszacowane moralne monstrum, które warto dać pod słój w anatomiczno-psychologicznym gabinecie! – Jest to coś na kształt tego, jakby szedł kto szukać siebie Biedne chłopię! Cóż to się mu stało? jakaś kommocja mózgowa?

– Dziwnym wypadkiem zakręciło mu się w głowie z czytania czy z myślenia; i szuka jakiejś prawdy absolutnej, którą bardzo wątpię, żeby mógł znaleźć kiedy, niedoszalawszy wprzód zupełnie.

– Na tamten by go świat wysłać! rzekł Protojerej z uśmiechem łzawym.

– Do czubków mościpanie, do czubków, dołożył dziekan – a wodą obficie głowę polewać.

Protojerej przysunął krzesełko do Tomka i zapytał go:

– No! a zatem w drogę?

– Tak jest, i w daleką zapewne.

– Dalszą niż Krzysztofa Kolumba i Ferdynanda Korteza. Żaden Conquistador płynący ku marzonym złotym grodom nie wybierał się ani dalej, ani awanturniej od pana. Goddam! jednego świata będzie ci za mało, należy się wcześnie przygotować i z Astolfem ruszyć na księżyc – bez przymówiska.

Tomko się boleśnie uśmiechnął.

– Przygotowany jestem, rzekł, na długą wędrówkę – któż wie jednak, byłbym może z plebanji do domu powrócił gdybyście się panowie wszyscy byli na jedno zgodzili.

Protojerej szepnął na to:

– Co chcesz kochanku! Przecież w ostatku en bons confrères powiedzieliśmy sobie to, co w Moljerze mówią dwaj lekarze – Ale dajmy pokoj temu. Czy nie zdałyby ci się duszeczko listy rekomendacyjne? spytał wesoło.

– Czemuż nie? Na księżyc? Może mi ztamtąd jaki słoik przynieść każecie? szepnął głosem Tomka German.

– Złośliwy! pomściłeś się! Jutro siadam i piszę polecając cię dawnym towarzyszom moim, dziś podobno nauczycielom Akademji; boć i do nich zapewne wypadnie zapukać po prawdę!

– Choćby tylko dla tego, żeby nikogo nie minąć! Prosiemy o listy.

– Jutro będą gotowe! Co za pociecha dla nich. Takie odwiedziny nie codzień się zdarzają.

Długo w noc trwała jeszcze ożywiona rozmowa, poczem, wszyscy spać się rozeszli. German Baron von Teufel zwinął się w kłębuszek misternie i położył na piersiach Tomka który sen miał ciężki i niespokojny. Gęsta peruka Germana nazbyt rozpalała mu piersi…

VII

Nazajutrz rano pożegnawszy ks. Sycynę i gości, wziąwszy kij w rękę pielgrzymi, Tomko w dalszą ruszył drogę. German Teufel wdrapał się na tłomoczek jego, objął cienkiemi nóżkami, i bawiąc się jasnemi puklami włosów młodzieńca rozwianemi od wiatru, wygodnie tak na barkach jego podróżował dalej.

Do koła kraj był piękny i żyzny ale w ruinach.

Z każdego pagórka policzyć mogłeś najmniej jeden dom boży, dom pański, dom szlachecki i jedno miasto walące się w gruzy. Suche kościotrupy murów sterczały patrząc próżną okien wydartych źrenicą; tylko sioła czarne odwieczne poprzyczepiane do ziemi, przylgłe do pól zielonych, żyły jeszcze i oddychały. Po drodze wśród zwalisk i rumów potrącali nogą drogie pamiątki już szybko w prochy rozsypującej się przeszłości. Tomko płakał a German śmiał się mówiąc: Dobrze tak! dobrze tak! ten gruz to nawóz przyszłości!

Na zwaliskach handlarze niecni targowali się z przychodniami bez imienia, odstępując im za lichą cenę, co w nich jeszcze na coś przydatnego znaleść się mogło. Przekupnie i kupcy pili i grali w karty rzucając losy na ostatki o których roztarganie nikt się upomnieć nie myślał.

Lecz widok ten trwał krótko.

W polu napotkali wieśniaka, który był usiadł pod drzewem spocząć, wyorawszy połowę swojego zagona.

Tomko, który nikogo pominąć nie chciał, wiedząc, że często niespodziewanie na wielki skarb natrafić można; zbliżył się ku niemu.

– Mój bracie, rzekł, pozwól mi spocząć przy sobie i pogadajmy.

– Z duszy serca paneczku, robiąc natychmiast miejsce, odparł chłopek. Siadajcie tu sobie pod moją gruszą staruszką, jeźli się wam podoba, a gdybyście pozwolili podzieliłbym się z wami chętnie chlebem czarnym i słoniną.

– Dziękuję ci, Bóg zapłać, pozwólcie wy raczej, abym przełamał z wami mój chleb biały i sér zawiędły.

Z razu trochę zmieszany, nie swój i nieufny chłopek wkrótce swobodniej rozmawiać począł.

Zajeżdżał go z różnych stron Tomko, chcąc się dowiedzieć co od niego o prawdzie; ale go wieśniak nie mógł zrozumieć, chociaż to był nieciemny pospolity prostaczek od pługa; ale stary niegdyś żołnierz i dworak, nieco nawet piśmienny człowiek, który powrócił do roli z ochoty.

– Prawda! prawda! mruczał jedząc i kiwając głową – Ba! panku, chcecie wiele wiedzieć. A któż to może wiedzieć gdzie się ona podziewa! Jeśli przecie dość wam będzie jednej prawdy z tych wielu co po świecie chodzą, to ją wam powiem chętnie.

– Słucham ochoczo – mówcie.

– Ot chcecie wiedzieć, że niema jak my, jak lud, rzekł wieśniak – Wy panowie jesteście fałszem, narością na naszej skórze, grzybem urosłym z pleśni na barkach ludu. Patrzcie jeno gdzie żywiej biją serca, gdzie rączej wyciągają się dłonie ku pomocy wspólnej, gdzie się ochoczo dzielą odrobiną od ust odjętą; zkąd płyną łzy, zkąd płynie krew, pociecha, jałmużna i czyn miasto czczego waszego słowa – od ubogich i od ludu!

Religia Chrystusowa tu tylko się wypełnia, gdzieindziej, u was, rozumują o niej ślicznie, ale jej niesłuchają. Panowie, bogaci, obojętni są na wszystko, zestarzeli na duszy, zimni, samolubni i szydercy. Oni nie wierzą w nic, nic nie kochają, niczego nie szanują. Wzbudzić w nich zapał, iskrę szlachetnego poświęcenia z nich wykrzesać – niepodobna! Życie jest w nas, w nas prawda!

Tomko poruszony głęboko tą mową niezwyczajną w ustach wieśniaka, ścisnął jego rękę, a on mówił dalej.

– Przyszłe losy ludzkości, nie spoczywają na martwych pniach, na spruchniałych kłodach, na tych, których zowiecie panami, a oni nawet panami samych siebie być nie umieją. Co z nich wydobyć? Jak z pruchna ogień wykrzesać? Świeci się to po nocy, ale świeci może dla tego właśnie, że gnije – jak pruchno. Młodość, zapał, nasienie czynu u nas, w nas są tylko.

German von Teufel wiszący na gałęzi nad głową Tomka począł się śmiać do rozpuku, śmiać się tak szalenie, że spadł na ziemię z drzewa i przewracając po murawie, trzymał się z całych sił za boki, żeby mu nie popękały.

– Czego ty się śmiejesz? spytał go Tomko.

– Ba! zobaczysz! Oto właśnie idzie drogą jeden z moich dobrych starych znajomych Hrabia Krzywulec. Idźmy ku niemu na przełaj i rozmówmy się z nim. Nie wiem, jak ci się potem wyda mowa wieśniaka!

To mówiąc, pociągnął za połę Tomka, szarpnął go i zmusił iść za sobą pospiesznie, tak że wkrótce napędzili Hrabiego na gościńcu.

VIII

German Baron von Teufel, znać dobrze Hrabiemu znajomy, podawszy mu rękę i przywitawszy go zaczął ćoś szybko szeptać mu w ucho śmiejąc się co słowo prawie. Potem przedstawił Tomka jako przyjaciela, szlachcica z antenatów i dodał:

– Hrabio! mieliśmy właśnie utarczkę z tym panem. – Rozwiązać ją może twoja cudna teorja arystokracji. Uczyń to dla mnie i chciej ją na pożytek nasz duchowny w krótkości rozwinąć.

– Czas piękny po wczorajszej burzy, odparł Hrabia od niechcenia spoglądając na Tomka, konie moje pójdą powoli pod górę; a ja żądaną teorję opowiem wam, moi kochani, w kilku słowach.

To mówiąc poprawił rogatej czapeczki, jeszcze raz badawcze rzucił spojrzenie na Tomka i tak począł:

– Arystokracyjny element jest wszędzie, arystokracja znajduje się w naturze samej z jakiejkolwiek na nią strony spojrzeć zechcecie; ona jest w każdej klassie stworzeń wyborem, kwiatem, ideałem rodzaju. Znajdziesz arystokracją w zwierzętach, ptakach, roślinach. Krowy tyrolskie i gwoździki kapucyńskie są arystokracją w śród innych krów i gwoździków. Pszenica sandomirska jest arystokracją przy ukraińskiej i bessarabskiej.

Zasadą arystokracji jest ta niezaprzeczona prawda, że nie wszystkie indiwidua jednego rodzaju mogą być i są w istocie równe sobie. Nierówność suponuje wyższość jednych niższość drugich. Ta wyższość, ta arystokracja w rodzaju, (pojmujecie łatwo) jest jedyną prawdą, jedynem urzeczywistnieniem ideału bożego, reszta pozostaje tylko niejako nieszczęśliwą próbą, która sie nieudała. Człowiek ideał, człowiek per excellentiam, człowiek jak go Bóg mieć chciał, jest pomiędzy nami tylko. My jesteśmy tyrolską krową, wśród pospolitego bydła. Z resztą gdzie uczucia wyższe, szlachetniejsze, podnioslejsze, jak u nas.? Gdzie pojęcia piękna, potęgi, siły, ślachetności; pojęcia drugiego świata będące przeczuciem – jeźli nie u nas?

Barwy kwiatów wyrastających na jednej łodydze są nierówne.

– Dotąd mówisz Hrabio tylko o arystokracji indywidualnej, ślepy by jej chyba nie zobaczył.

– I nie widzę potrzeby dodawać, że ogrodnik roztropny z piękniejszych kwiatów zbiera tylko nasienie, opuszczając później, lub nikło rozwinięte nawet jednej latorośli (oto zasada prawa pierworodztwa); nie widzę potrzeby dowodzić, że exystują rassy, że jest krwi i cnót dziedzictwo. Wyższość umysłowa gdzież jeźli nie u nas? Wszystko co lepsze, większe, wzniośliejsze od nas wyszło i do nas idzie.

Co było – to arystokracja wspomnień, rodu; co jest – to arystokracja żywa, dobijająca się; co będzie – to arystokracja przyszłości, to jej nasienie. W tej klassie jest jedynie prawda społeczeństwa, jest człowiek ideał.

Uczucie piękna, to uczucie – przeczucie niebios, ta tęsknota do doskonałości, która szuka wdzięku formy, aby jej przypominała piękność wieczną ojczyzny niesmiertelnej – gdzie je spotkasz wyrobione do tyla co u nas? Piękne formy żywota towarzyskiego, owe konwencje na które sobie krzyczycie, nie są li to ofiary dla uczucia przyzwoitości, dla ideału społecznych stosunków. Myśmy ofiarnikami piękna ślachetności, godności; reprezentantami żywota idealnego na ziemi. Wszystko aż do naszego wykwintnego stroju jest tęskną pogonią za niepochwyconym ideałem. Dla czegóż cokolwiek się z tłumu wyniesie dąży do nas, bodaj od pługa i roli wstał wyższy głową od braci człowieczek, czemuż ciągle zegluje ku nam? Bo u nas czuje wyższość, żywot, prawdę. – Arystokracja ma wrodzone monopoljum myśli ślachetnych, czci piękna i —

Hrabia mówił, a German szeptał w ucho Tomkowi – Uważaż jak on przypomina wołu, który się chciał od mastodonta wywodzić.

Tomko z politowaniem poglądał na Hrabiego a ten ciągnął dalej zapalając się własnem dowodzeniem.

Dziesiejszy wiek przeczy wszelkiej arystokracji ale to najwyższe głupstwo ubrane w szaty pozornej sprawiedliwości. – Gdzie światło? gdzie siły ducha? gdzie wszystko dobre? jeśli u nas. Nam wybranym rodzaju ludzkiego, nie powinieńże służyć cały rodzaj ludzki, nie jesteśmyż ogniskiem wszystkiego, celem ostatecznym stworzenia, koroną świata? Krzyczycie na ofiary z ludu czynione! zawsze Bogowie ofiar krwawych wymagali, bo się im należy. Massy! massy! wołacie, cóż to massy? Tłuszcza bez myśli, gmin bezmózgi, szuja jednem słowem – wybranemi my jesteśmy. Obrońcy praw ludu są obrońcami ciemnoty, materjalizmu; niwelujący ludzkość są nieprzyjaciołmi genjuszu i wszelkiej wyższości; a że ona reprezentuje Boga na ziemi, są więc ipso facto nieprzyjaciołmi samego Boga.

Gdy tak idąc ścieżką słuchają, a Hrabia to poprawując czapki, to ręką żywo gestykulując głośno rozprawia; zjawił się w pośród nich Dołęga, jak wczoraj po żebraczemu ubrany, a pokłoniwszy się skinieniem głowy Tomkowi i Germanowi, zagadł bez ceremonji Hrabiego.

– Hrabio, rzekł, słówko – zkąd arystokracya pochodzi?

– Ha! mówiłem wam przecie z wyższości indiwiduów, która niepojętemi dla nas drogi przelewa się na potomków w ród i ze krwią płynie.

– Z wyższości! ha! to prawda! rzekł Dołęga, ale z jakiej?

– Wszelkiej, jaka tylko być może. W pierwszych wiekach, jak wiecie, urodziła się arystokracya z siły pięści, najsilniejszy stał się najmożniejszym a najmożniejszego potomkowie, nasieniem panów —

– O! do djabła Hrabio! zakrzyczał German zjechałeś z drogi i zawadzisz o pień. Jest w piśmie świętem wiele znacząca powieść o Samsonie, pewnieś jej nigdy nie czytał.

– I owszem.

– Samson miał siłę potężną, ale że mu podobno oleju w głowie brakło, że się dał podwice za nos wodzić, że nie miał siły ducha, wyższości jego i niepodległości, musiał młyny obracać Filistynom, i siła wielka nie na wiele mu się przydała. Brednie to są, co Wasza Miłość mówicie o sile pięści. Jedyną siłą jest siła rozumu, siła ducha i wyższość umysłowa. Od niej to pochodzi wszelka arystokracja.

– Ha! ha! rozśmiał się Hrabia – taką rzeczą Platon i Arystoteles powinni byli —

– Nie przerywaj pan! dorzucił Dołęga, oni są w istocie arystokracją całej ludzkości, całych wieków. Wasza arystokracya rodu gniła i nikczemna! Wyższość umysłu, siła ducha, powinna być znamieniem arystokracji, bez niej nie ma tylko nadużycie i przesąd. Gdzie tylko panowie stracili wyższość tę, gdzie przestali spełniać missję daną im przez opatrzność prowadzenia niższych od siebie do umysłowej, duchowej wyższości; tam, jak u nas, domy ich pustką, herby gniazdami wróbli, ród pośmiewiskiem, a groby oplwane —

– Za pozwoleniem, rzekł Hrabia – prostując się, arystokracja jest trojaka: pieniężna, rodowa i umysłowa —

– Stara i oklepana brednia! panie Hrabio. Do zrobienia pieniędzy potrzeba najprzód głowy; kto nie ma głowy, choćby go rodził Montmorensy nic nie będzie znaczył na świecie, a z głową, z duchem, z wyższością umysłową, pierwszy chłop lepszy od ciebie mości Hrabio.

– Ale dajciesz mi pokój! niemam czasu! zawołał Krzywulec – dajcie mi pokój! Durzycie mi głowę niepotrzebną rozprawą – jadę właśnie i śpieszyć muszę na radę familijną do księcia S. – dajcie mi pokój.

– Tylko słówko jeszcze, zatrzymał Dołęga – myślicie więc hrabio, że arystokracya samą siłą wspomnień żyć może?

– Bez wątpienia! Jej wyższości znamieniem są małe rączki i drobne nóżki; dopóki te trwają —

– Z małemi rączkami i drobnemi nóżkami pójdziecie gdzie się wam ani jedno, ani drugie na nic nie przyda. Chcecie żyć? – stańcie na miejscu to jest na przedzie! Pracowaćby wam potrzeba, poznać błędy swoje, oziębłość, zastygnienie, rozwiązłość, płochość, dumę, uderzyć się w piersi i powrócić z pokorą do dawnej missji: wieść braci do udoskonalenia moralnego, przykładem, czynem. – To da wam nowe życie. Dziś żyjecie tylko sobą i dla siebie, odcięci od reszty społeczeństwa, trupem jesteście i zgnijecie. – —

– Pierwsza ślachta, odparł Hrabia spluwając i spiesząc do swego powozu; pierwsza ślachta tegoczesna powstała i urosła w wojnach krzyżowych, temu nie zaprzeczycie?

Choć wedle mnie idea ślachectwa stare jest jak świat, ale historycznie z dzisiejszego stanowiska? —

– Niech i tak będzie.

– Gdzież w krzyżowych wojnach, w wojnach jakichkolwiek, które zrodziły ślachtę, jest spełnienie owej missji – prowadzenie niższych ku udoskonaleniu, ku wyższości?

– Hrabia tego nie widzisz?

– Nie, mości panie, wyznaję —

– Oto najprzód przykład Krzyżowca uczył wielkości i świętości obowiązków: widzieli go ludzie poświęcającego siebie, życie, mienie dla idei jednej, dla wiary! To pierwsza; powtóre: Rycerz brał za giermka, za pacholę, za sługę często od pługa i roli człowieka, którego wiódł w świat z sobą, uczył go uczuć rycerskich, uczył go pogardy śmierci, honoru rycerskiego, poświęcenia, za wiarę, za słabych, za coś niematerjalnego, a nad wszelkie dobro ziemskie ważniejszego, słowem uczył go poświęcenia. Ten wojak okulały może lub oślepły powracał do domowej zagrody; a co wniósł wspomnień pod strzechę, to było jego nabytkiem, niemi on oświetlał rodzinę swoją. Co wlał we wnuki swoje, to o szczebel chociażby pragnieniem tylko, podnosiło ich wyżej.

Potomkowie naszej ślachty czego uczą tych ubogich, ktorych do siebie biorą i płaszczem łaski okrywają. Najgorsi uczą ich kart, rozpusty, próżniactwa i szyderstwa, dumy i zarozumienia; najlepsi – uczą robić cukier burakowy!! Wątpię Hrabio, żeby nawet Książe – który tylu ślachty używa do swych ogromnych fabryk, spełniał swoją missję jak należy. Cukier jest rzeczą doskonałą, ale nieprowadzi do niczego więcej, krom pieniędzy.

– Tandem, bądźcie waszmość zdrowi, nie mam czasu, rzekł pogardliwie Hrabia, kończę faktem: rozumowania wszystkie zbić można i rozumowaniami siakiemi takiemi co chęć pobudować, ale fakt jest to mur żelazny. Po kiego djabła ciśniecie się wszyscy do nas i czapkujecie arystokracji, kiedy ona tak zgniła i strupieszała? Adieu! adieu!

Rzuciwsy tę racę kongrewską na obóz nieprzyjacielski, Hrabia skoczył do powozu. – Żebrak szydersko nań spojrzawszy usiadł na drodze z westchnieniem, a Tomko zastanowił się w niepewności co miał z sobą począć. Tym czasem German otrzepując żaboty z tabaki, którą właśnie obficie nos poczęstował począł mu szeptać:

– A co kochanku?

– Jestem jak w lesie, im dalej, tem mniej rozumiem gdzie prawda, i co nią jest wyłącznie?

– A zatém?

– Idę dalej.

– I ja z tobą serce moje. Ciekawy jestem djabelnie na czem się to skończy; a przytem zajmuje mnie silnie twoja naiwność i poświęcenie – Pójdziemy więc dalej.

– Żal mi tylko porzucać Dołęgę.

– Ba! starca! Starość to już nie życie prawdziwe, to zachód słońca skrzepły i zimny, szanujmy ją, ale zbyt jej nie wynośmy. W młodości to, w tobie jest prawda żywota: młodość to nadzieja, pragnienie, czyn; starość żyje tylko łupinami i odrobinami. To konanie dogorywającej lampy.

– O mądry doktorze niemiecki, rzekł rozwalając się na trawie Diogenes – Dołęga – któż to ci powiedział? Młodość to życie ciała, starość to życie duszy. Ustały burze cielesne, zcichły namiętności, spi mięso, a podniosła się dusza, a żyje doświadczenie, a świta mądrość. Kajdany spruchniały i rozleciały się – swoboda umysłu zdobyta. Starość to dopiero żywot prawdziwy…

– No! i gadajcież! tak ślicznie zdaje się wyrozumowałem! zawołał śmiejąc się German. —

Tomko spoglądał na obu, brał za kij i wybierał się iść.

– Idź, idź! rzekł do niego Dołęga, nie obawiaj się, ja cię dopędzę jeszcze. Dokąd młody dobieży pędząc zdyszany, stary przywlecze się powoli nieznużony, silny, wytrwalszy: młody niewie dokąd idzie; stary upatrzył cel, dąży ku niemu, oszczędzi drogi i stanie wprzódy od niego. Ruszajcie sobie, ruszajcie!

German na pożegnanie chciał poczęstować rapą Dołęgę, ale stary żebrak pokazał mu figę. Niemczyk ukłonił się grzecznie, schował tabakierkę i poskoczył Tomka dopędzać.

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
120 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают