Читать книгу: «Tomko Prawdzic», страница 2

Шрифт:

– No i cóż tam? spytał ojciec —

– Wola ojca Dobrodzieja swięta, nic nie powiem —

– Grzeszny jestem; ciekawość mnie bierze, co to tam tak głupiego miałeś powiedzieć – No mów smiało, nie będę się gniewał. Już to widzę ta pora przychodzi że jajca kury uczyć i przewodniczyć im poczną – Słucham waści.

Trzeba wiedzieć że poczciwy pan Bartłomiej jako żyw nigdy się w sercu na dziécię nie gniewał i wedle tradycji, gdy sądził że należało okazać oburzenie, nauczyć mores, wystąpił z powagą swoją i objawiał gniew niezgorzej udany jak na domorosłego aktora, aby dziecię z karbów nie wychodziło.

Tomko przy swoim rozumku, naiwny był i prostoduszny na podziw, czasem się to jedno z drugiem godzi i jedno z drugiem chodzi całe życie.

– Ojcze dobrodzieju, rzekł, to co mam mówić, przeciągnie się, chcę wyspowiadać się szczérze i do głębi serca.

– No to mów że waść, mów!

– Proszę więc o cierpliwość.

– Kto ma dzieci, musiał się jej nauczyć, odrzekł pretensjonalnie pan Bartłomiej zawijając poły od kapoty i siadając na sepeciku obok żony. Potem założył nogę na nogę, łokieć oparł o stolik, łysą głowę wziął w dłoń namulaną i siwe oczy wlepił w syna, któren mnąc w ręku surducinę stał przy progu pokornie, ze spuszczonemi oczyma.

Pani matka nieodwróciła oczów od jedynaka, pasąc je swym ulubieńcem; a w wejrzeniu poczciwej niewiasty tyle było głębokiego rozumu! Rozum bowiem i miłość patrzą jednakowo i choć częstokroć działają całkiem przeciwnie i jedno na przekor drugiemu, któż nieprzyzna, że wejrzenie wszelkiej miłości pełne jest najwyższego rozumu?…

III

– Kochany ojcze, kochana matko, rzekł po chwili Tomko dawno mi to na sercu cięży, żem sobie uczynił postanowienie bez zezwolenia, bez wiadomości nawet waszej; a jednak postanowienie niezłomne.

– Wszystko na świecie jest złomne, odparł surowo pan Bartłomiej – ale o jakimże to postanowieniu jest mowa? Gołowąs miałby sam sobą kierować?

Tomko westchnął.

– Opowiem jak do tego przyszło, rzekł. Byłem jeszcze dzieckiem, kiedym na naszym herbowym klejnocie zobaczył lwa nad mur wspiętego i coś trzymającego w łapach.

Spytałem starego Szymona coby to było? odpowiedział mi – słyszałem że to – prawda. Cóż to prawda Szymonie? dobadywałem się z kolei. – A ot, rzekł wskazując mi na stole słomianą podstawkę pod butelki, ot prawda. – Ale, dodał, słyszałem, że prawda którą ten lew trzyma w łapach, ma być żelazna. – Do czegóż, się zda prawda żelazna? pytałem go znowu. – Pan Bóg to jeden raczy wiedzieć – rzekł Szymon rozstawiając misy na stole. – A dla czegóż ta prawda okrągła? mówiłem znowu. – Dla tego paniczu, że nie kwadratowa! odparł, a ta żelazna prawda herbowa, ćwiekiem mi w głowie utkwiła odtąd.

– Ale cóż może mieć za związek waścina dykteryjka, spytał ojciec, z waścinem postanowieniem?

– Natychmiast się to wyjaśni; smutnie pospieszył syn z odpowiedzią.

– Dotąd nic nie rozumiem, waść musiałeś podwarjować!

Tomko niżej spuścił głowę i mruczał dalej.

– Odtąd myślałem tylko sam nie wiem dla czego, o prawdzie, wszystkich się pytałem, co to prawda? a od nikogo o tem dostatecznie dowiedzieć się nie mogłem. Różnie różni tłumaczyli, odpowiadali, a ze wszystkiego widać, że to jest jeszcze głęboką tajemnicą. Nikt dotąd niewie dobrze co to jest prawda?

– Jakto niewie? oburzył się ojciec. Szymon to waść bardzo dobrze wytłumaczył, czegóż u diaska chcesz jeszcze?

– Ale to ojcze dobrodzieju, ja już podrósłszy od żelaznej i słomianej do duchownej prawdy przyszedłem i o nią się chciałbym dopytać. Ale i ta dla mnie żelazna.

– I prawisz o nich jak o żelaznym wilku, gderał ojciec miotając się, czyś się waść blekotu objadł? czy sfiksował?

– Postanowiłem życie moje poświęcić poszukiwaniu prawdy.

– Dalipan oszalał, oszalał! Nauka przewróciła mu głowę! Co mi prawi o prawdzie! Alboż to niewiesz trutniu jakiś, że prawdą jest – wszystko co prawda…

Tu stary zaciął się i splunął.

– Że prawdą jest wszystko co prawdziwe, co nie fałsz, co…

– Co nas uczy wiara, co nam mówi serce! dodała matka ratując Jegomości który się jak wróbel w siatce targał.

– O tóż to! tak miałem mówić, podchwycił Bartłomiej – swięta i śliczna odpowiedź! Otóż masz z ust matki rezolucją finalną.

Tomko z uszanowaniem pocałował matkę w kolano ale milczał.

– Jeszcze ci nie dosyć?

Milczał uparcie.

– Postanowiłem, odezwał się po chwili, życie poświęcić poszukiwaniu prawdy.

– Ale pocóż szukać znalezionego?

– Nie wszyscy, kochany ojcze, mają szczęście w swiętą taką prawdę wierzyć, rzekł Tomko. Każdy ma swoją wiarę, swoją prawdę, a cudzą fałszem zowie. Po szerokim świecie tysiące mniemanych prawd chodzi; mnie się zaś widzi, że powinna by być jedna tylko wielka prawda, jak jedno jest słońce co nam przyświeca i Bóg co nas stworzył.

Rodzice spojrzeli po sobie, a ojcu nagle przyszedł na pamięć ów sen dziwaczny, który urodzenie Tomka poprzedził. Pobladł stary, ruszył ramiony i nic nie rzekł.

– Pytałżeś się kogo o te twoje mary? wybąknął po chwili.

– Wszystkich.

– Cóż ci odpowiadano?

– Każdy co innego.

– Musi to być coś na kształt tego, że prawda z każdej strony inaczej się wydaje. Ale po co waści ten klin sobie bić w głowę – kie licho ci go naniosło? Co tobie do tej prawdy? Prawda prawdą a ty Prawdzicem, ślachcicem, hreczkosiejem, katolikiem i kwita.

– Spać nie mogę, jeść nie mogę.

– Toby ci głowę ogolić kochanku! No – ale cóż ci przecie świta, co myślisz sobie z tą swoją djablą prawdą?

– Pójdę w swiat po nią.

Rodzice się porwali; ojcu znak zapytania we śnie widziany stał przed oczyma. Marzenie więc było wieszcze, chłopiec w kolebce przeznaczony na dziwne losy! Dwie łzy śrebrzyste puściły się ukradkiem z oczów panu Bartłomiejowi, a matka? – Matka darmo płakała i łkanie tłumiła.

Stary ojciec nie pojmował syna, ale w sercu tłumaczył sobie to niesłychane przedsięwzięcie, jakaś wolą wyższą, której dla niego sen był znakiem. Matka, co już była o śnie tym zapomniała, rozpłynęła się we łzy jak po straconem dziecięciu.

– Tomaszu spojrzyj na łzy matki, te cię wstrzymać powinny, sucho zawarł pan Bartłomiej.

Tomko ukląkł przed nią i całując ją w ręce szepnął:

– Ja powrócę, matuniu! nie sprzeciwiaj się, nie wstrzymuj mnie, iść muszę.

– Ale po cóż? dla czego?

– Za prawdą!

– Nie mówiłam że ci, że najbezpieczniej jest szukać jej w wierze i w sercu?

– A! matko kochana! matko droga! odparł syn cicho – wiarę zachwiano we mnie, serce mówi do mnie niewyraźnie, mówi znakami których sobie wytłumaczyć nie umiem. – Puść mnie, puść – ja wrócę do was, powrócę!

– Starzyśmy oboje, przerwał pan Bartłomiej – czas by było synowi nas wyręczyć, spodziéwaliśmy się tego. Praca mi już cięży gospodarstwo nie idzie w ład.

Tomko stał nieugięty, milczący.

Próbowano jeszcze utrzymać go wszelkiemi sposoby, prosząc i płacząc, perswadując lecz wszystko napróżno. Nareście rodzice powiedzieli sobie. – Nie zabawi on tam długo powróci do zacisza, niech gdzie chce idzie z Bogiem.

A zatem zajęli się smutną wyprawą.

Gdy po staremu ślachcic z domu rodzicielskiego wyjeżdżał w świat szukać szczęścia, by znaleść najczęściej guza lub plamę – czasem oboje, niestety! – wyprawiano go wierzchem z kilka talarami bitemi i skórą bitą także na pamiątkę. Szczupły zapas pieniężny groźbą niedostatku podsycał umysł i zmuszał do dobywania losu szturmem; bita skóra była jakby przypomnieniem, że na drodze do wzniesienia się lękać się nie trzeba cierpienia. – Potém błogosławiono, płakano i młodzieniec pełen nadziei w swiat ruszał – z Bogiem!

Nie tak już wyszedł nasz Tomko, bo i czas był minął gdy szlachta w ten sposób symbolicznie żegnana z domów ruszała szukać losu.

Dokoła zmieniało się wszystko ludzkie, twory tylko boże zostały jak były od wieków. – Obyczaje, myśli, dążenia, środki, wszystko przedzierżgnęło się nagle, inną przybrało twarz, inne suknie; wiek jeden konał, drugi się rodził wesół, śmiały i pewien siebie.

A my nagle ze średniowiecznych obyczajów i bytu, skoczyliśmy bez przejścia prawie, bez widocznej przyczyny w nowe życie, prostem tylko naśladowaniem namiętnem.

Zegar wieków uderzał pierwsze godziny XIX. stulecia.

Tomko o kiju, ze łzami w oczach wychodził z domu; ojciec i matka stali w progu i płakali patrząc. Szedł jak żebrak, jak ubogi szukać – czego? – czego oni nierozumieli, czego podobno nikt jeszcze nie znalazł.

Idźmy i my za nim. —

IV

A gdy wyszedł Tomko na szeroki świat, pojaśniało mu rychło w oczach, poweselało na sercu; uczuł się sam i swobodny. Przed nim otworem stał cały boży świat, niezmierzony, rozmaity, różnobarwny. Pamięć rodziców i rodzicielskiego domu znikła prędko przed namiętnem pragnieniem wiedzy, przed ciekawością młodzieńczą, która w nim gorączką wrzała.

Stanął by się obejrzeć.

A wgłowie myśl mu błysnęła:

– Dla czegożbym nie szukał naprzód prawdy w tworach bożych? czyliż usta ludzkie powiedzą kiedy więcej nad nie, lepiej nad nie o tajemnicach stworzenia i myśli przedwiecznej? Czyliż żywy twór nie więcej swiadczy od czczego słowa?

Rzucił kij i usiadł na kamieniu; a była to chwila blisko południa i lato właśnie skwarne.

I Słońce sypało złotemi promieniami do koła, rozlewając ciepło żywotne; świat cały w barwach jasnych i wesołych, lsnił oczy młodzieńca.

– Prawdą jest światło! prawdą jest życie, prawdą ciepło, prawdą wszystko co widzę! wykrzyknął Tomko w zapale uniesienia.

– A czemże będzie ciemność, smierć, chłód i to czego w tej chwili nie widzisz? spytał nagle maleńki człowieczek, który z pod stóp Tomka jakby z ziemi wyrósł.

Nie zląkł się nasz bohater niespodziewanego zjawiska, spojrzał na nie ciekawie, zamyślił się i zamilkł.

Człowieczek ów, który zdał się z ziemi wychodzić ubrany był nową fozą a bardzo wykwintnie. Ogromna fryzura spadała mu upudrowana na barki, stosowany kapelusz miał pod pachą, szpadkę u boku z porcellanową rękojeścią (wyglądającą w istocie jak widelec) axamitną suknię mordore szytą blaszkami i jedwabiem, kamizelę atłasową w złote kwiatki, jedwabne na nogach pańczochy i książkę wyglądającą z kieszeni.

Powitali się podróżni i potrzeba było wzajemnie zarekomendować :

– Jestem German Baron von Teufel, odezwał się przybyły; od dawna także szukam prawdy i znaleźć jej niemogę. Pójdziemy razem młodzieńcze pełen nadziei i będziemy uczyć się wzajemnie, mnie może brak już śiły, tobie doświadczenia, podeprzemy jeden drugiego. Nie tracąc czasu: powiadasz że ciepło, ruch i życie jest prawdą? Mijam to że ciepło, ruch i pewne życie znajdziesz w gnijącym trupie; ale czemże będzie wszystko przeciwne?

– Fałszem odparł Tomko naiwnie —

– Dla czegożby fałsz miał exystować obok prawdy i na równych z nią bytu prawach? Hm? powiedz mi, po co jest fałsz?

– Fałsz jest brakiem prawdy, znów splątany rzekł Tomko.

– Dla czegożby prawda miała być tak dziwnie mierzona i dzielona po odrobince; dla czegożby jej niedostatek miał walczyć z nią samą jak to widziemy codzień?

Idźmy i patrzmy a nie wyrokujmy —

Młody chłopiec spuścił głowę, zamilkł. Baron German uśmiechnął się nieznacznie – w cichości spoglądali, a Tomko często się zastanawiał i głęboko zamyślał.

Przeszedłszy kawał drogi, siedli odpocząć nad brzegiem rzeki, i mimowolnie zwróciły się ich oczy na otaczające skał massy. Podnosiły się one połamane, siwe, omszone, w dziwnych kształtach, dając znać o sobie że ich wieki pożyć, i śkruszyć nie mogły.

Baron German widząc jak Tomko ciekawie wpatruje sie w skały, zagadnął go:

– Co ci one mówią?

– Mówią mi bardzo wiele rzeczy, których ja jeszcze jasno nie rozumiem.

– Pozwól więc mi być tłumaczem. One ci mówią że byt nie jest udziałem tego co my zowiemy własciwiej życiem, żywotem jednostki; że dłużej trwa kamienna massa, niżeli ruchawe żyjątko. Gdzież ta twoja prawda, która mówiła że ruch tylko jest życiem prawdziwem, prawdą sama?

– One ci mówią, że materja i materji prawa są prawdą jedyną; reszta wyrostkiem, brodawką, która okazuje się i znika. Forma mutatur, materia permanet. Nie tak li?

– Tak jest, odparł Tomko, ale obok tego i Materia mutatur, forma permanet, będzie także drugą prawdą, nie mniej od pierwszej prawdziwą.

Oba zamilkli, German zażył tylko tabaki, Tomko pochylił się smutny, a pod nogami swemi ujrzał kwiat pełen woni i cudnemi barwami odziany.

Kwiat ku niemu podniósł wonną swoją główkę i uśmiechnął się. —

– Co to prawda? spytał go Tomko.

– Prawda to moja szata niebieska, to moja woń, to ja. Wszystko reszta jest fałszem i ułudą. Zacznij od kwiatu a wytłumaczysz swiat cały; wyrwij go z ziemi, a życie ustanie wszędzie. Skały rozsypują się pod nogi nasze, na pokarm gnije dla nas zwierze. Bez nas niema zwierzęcia, niema człowieka. Człowiek jest tylko pierwszym naszym sługą; my środkiem stworzenia. Wiem że powiadacie sobie, iż dla was służy wszystko, że wy jesteście wszystkiem; my toż samo myślemy o sobie. – Powtarzam ci – prawda – życie – ta ja: to kwiat!

German Teufel który leżał pod ogromnym kamieniem nad wodą i spluwał na nią, bawiąc się kółkami które na niej powstawały, rozsmiał się głośno słysząc te dumne słowa.

Grzyb ze starego pnia wysadziwszy głowę, począł mu wtórować. —

– Co za dziwna pretensja! krzyczał z oburzeniem zakładając na ucho swój ogromny skrzydlaty kapelusz. Kwiat jest głupią i nieforemną karykaturą grzyba! niedoskonałym grzybem, któż tego niewie. Wszystko poczyna się od alfy – grzyba i na omega – grzybie kończy. Grzyby rosną wszędzie, począwszy od nosa człowieczego, który często za wygodne i miękkie służy im siedlisko.

Grzyb jest najdoskonalszym bez wątpienia stworzeniem: obie płci ma w sobie, rozpładza się lada dotknięciem do ziemi, powietrze służy mu, nosząc wszędzie jego zarodki silne do najniedojrzańszych pyłków i bryłek. Wszędzie my jesteśmy, my królujemy, reszta nasze prostratum. Grzyb prawdą, grzyb życiem, reszta podściołem na którym on sobie wygodnie urasta.

– Milczałbyś muchomorze zjadliwy, krzyknął German pięścią go gniotąc – paplesz zupełnie jak człowiek i siebie bierzesz za ognisko wszystkiego, bo reszty nie rozumiesz. Siedź póki cię kto zdybie i milcz.

Ucichło, ale muszka przelatując tamtędy siadła na kwiatku i brzęczeć zaczęła:

– Co za życie kwiatka i grzyba? Bez ruchu, bez głosu, bez ciepła? Ja to zyję! ja żyję lepiej od nich, ja jestem jedynem życiem i prawdą żywota. Nie pytaj innych, każdy ci powie że najdoskonalszy, ale popatrz się tylko okiem bezstronném, nie ja li czasem jestem istotną panią stworzenia? Lecę, idę, biegnę, płynę na trawy zdziebełku gdy zechcę, gdzie zechcę – Budowa ciała mojego doskonała a prosta, – Patrz co za śliczne szkrzydełka, jakie nóżki zręczne i kształtne! A jak mało potrzeba mi do życia? Jednej kropelki z kielicha kwiatu, trochę pyłu który wiruje w powietrzu. – Jam życiem, jam sama prawdą.

W tem doleciał ptak i muszkę połknąwszy tak zaśpiewał:

– Ja to jestem prawdą życia! w stworzeniu stoję pośrodku, latam, pływam i chodzę; głos mam czarowny, mam szatę bogatą, mam kształty wytworne, jestem królem i panem swiata – Czem wy przy mnie? Niewolnicy czołgający sie po kale i gnoju. —

Zaświergotał, zatrzepotał skrzydełkami i uleciał. Wtedy żaby i ropuchy podniosły z głębi wód, z jam w szczelinach ziemi, głos ogromny oburzenia pełny.

– Cha! cha! cha! cha!…

Cały naród wodny i sprzymierzone węże, płazy, skorupiaki, żółwie, powysadzały głowy na wierzch, porozdziawiały paszcze i za boki się trzymając rychotały od śmiechu.

– Cóż, to za bałamut? rzekła stara ropucha blisko w dziurze siedząca, sam niewie co bredzi. Życie, jego życie! co ono warto proszę! funta bym kłaków nie dała za nie. Naprzód że krótkie do licha. My możemy żyć w szczęsliwem uspieniu, pół życiem, pół marzeniem roskosznem, zamknięte w skale, zarosłe w drzewie lat tysiące, nic nie potrzebując do podsycania w sobie życia; bo w nas samych jest silne jego ognisko. Wyjm mi serce, wyjm mózg, rozpłataj którą z moich przyjaciółek, a z sercem z mózgiem, z raną nie odbierzesz nam życia. Z jednego rozciętego dwa ci wyrosną płazy.

Zółw dodał poważnie z pod kaptura wysadzając nos zatabaczony:

– A kiedy przyjdzie kochać, toć kochamy nie tak naprzykład jak te błazny wróble co tylko skrzydełkiem musną ulubioną i ruszają dalej. – Nasza miłość trwa tyle, ile drugich życie.

Muszle i inne twory z głębi wód, adwokatom swoim potakiwały wesoło, a węże swistały radośnie.

Stara ropucha zakaszlawszy, tak dalej mówiła:

– Chwalcie się sobie wszyscy jak chcecie, a nasza prawda: Królestwo nasze ogromne. Wszystko co jest, jest niedoskonałym płazem. Mniej daleko ma doskonałe organa i słabsze nierównie życie.

– Siedziałabyś cicho Sofistko! chlupnął polyp – śliczne życie! Jedno serce, jedna głowa, jeden i do tego wcale kiepski żołądek! – U mnie zobacz co się dzieje. Serce, żołądek, piersi, wszystko co u was porozdzielane, porozrywane, u nas jest jednem, niewiadomo gdzie się co poczyna, gdzie się kończy. Za to też tnij mnie sobie jak chcesz, węzłów życia we mnie bez liku, odrodzę się do nieskończoności.

Tysiące różnych głosów drobnych a nieskończenie licznych zaśpiewały chórem, głusząc polypa, który zanurzył się rychło i wzgardliwie odwróciwszy uszedł.

– Nasz jest swiat, my życiem i prawdą, śpiewały Helminthy – myśmy żywota żywotem, wszystko nam służy i dla nas jest. Od kropli wody począwszy do kropli krwi ludzkiej, do mózgu i łzy waszej, gdzież nas niema? Jesteśmy wszystkiem i wszędzie. Gdzie u których istot co się tak chwalą sobą, znajdziesz taką rozmaitość kształtów nieskończoną, tak dziwaczne, a swobodne przemiany? Wyście tylko pastwą naszą, swiat należy do Helminthów!

Ale chóru śpiewaków co ich otaczał, nie słuchały stworzenia ani ludzie; algi nad wodą kiwały zielonemi głowami a stary szczupak wąsaty który wszystkiego cierpliwie słuchał, ruszając tylko skrzelami, rzekł uśmiechając się do barona Germana:

– Miła rzecz to życie, którem się przechwalają polypy! połowa ich nie rusza się nigdy z miejsca, druga niema najmniejszego czucia, lub przynajmniej znaku jego nie daje. Wystaw sobie kochany panie, że niektórym pokarm całkiem zbyteczny; żyją licho tam wie czem, na stole cudzym nie smakując, nie gryząc i nie oblizując się. I to do czego się żaden także polyp nie przyzna, a wiem najpewniej, że wielu umiera miłości nie znając, nie mając wyobrażenia jej. Jakie życie, taka miłość!

To mówiąc a niemogąc dłużej wytrzymać na powietrzu, szczupak zanurzył się chwilę, poczem iterum głowę podniósł i tak mówił dalej, pokręcając wąsa.

– Przyznam się waszeci, że się bardzo dziwię, jak możecie żyć samem powietrzem? Takie to czcze, nikłe, nudne i nieposilne! I my go tam po troszę używamy, ale żeby w niem żyć całkiem i ciągle, przyznam się asindziejowi to absurdum!

– Masz rację, rzekł szydersko baron German, ja sam choć jestem człowiekiem, tej potrawy niestrawnej, która ci się cisnie do ust nieproszona, cierpiec już nie mogę.

– Bo cóż jest powietrze, mówił zapytując się szczupak – jeśli nie rozrzedzona woda? Co jest swiatło, jeśli nie rozpromienione powietrze (darujcie szczupakowi, nie uczył się fizyki) – A co jest ziemia, jeśli nie woda zgęsła znowu? Prawda mości dobrodzieju jest w wodzie, wszystko jest z wody, wodą, przez wodę et sic porro.

– Nąjniezawodnjej, potwierdził baron, a szczupak w wodzie żyjący jest niezawodnie też królem stworzenia.

– Pochlebca! myślisz że niewiem o innych starszych i godniejszych odemnie (oprócz suma którego dziwną pretensią do arystokracji się brzydzę.)

– O starszych, ale o rybach – dodał Baron.

– To się rozumie. Ryba ma wielką oczewiście wyższość nad wszelkiem innem stworzeniem, żyje bowiem w elemencie który jest jedynym, zasadniczym.

– Wszakże i to niezgorsze jak na szczupaka dowodzenie! Szczęściem że nas powietrze nie słucha, bo by ci odpowiedziało, że woda jest tylko spalenizną i węglem.

Tomko słuchał rozpraw i milczał.

W tem wieśniacy przyszli paść woły, a bydło idąc ryczało także swoje pochwały, nie czekając końca rozmowy ze szczupakiem.

– Co za głupcy! wszakci któż nie wie że na czworonogich i ssących kończy się i zamyka stworzenie, którego są koroną. Człowiek jest popsutem zwierzęciem, które się jak szpic na dwóch łapkach skakać nauczyło i zaparł się swoich nóg i wziął na nie rękawiczki żeby nie było widać, że kopytko na pięć palców rozdłubał, tysiące lat koło niego dłubiąc.

Myśmy panami stworzenia! Kopcie w ziemię, znajdziecie tam wołu przedpotopowego, mastodonta i protoplastów naszych, których my jesteśmy prawem potomstwem i spadkobiercami.

Czem człowiek przy tych olbrzymach? Płonie mu iskierka jasna w kątku głowy i nią się strasznie chwali – Cha! cha! siła to życie! siła to prawda – Słoń królem stworzenia!

Ucichło; owce powtarzały chórem:

– Słoń królem stworzenia!

A osioł strzygąc długiemi uszami, ryczał:

– Jesteśmy z nim w pokrewieństwie – przez twardość skóry.

(Wszelka arystokracja lubi się swemi związkami wychwalać.)

Muł w tej chwili przywitał się z osłem, i dziękował mu za to że mu osioł na nogę nadeptał, szeptał bardzo grzeczniuchno ustępując się;

– Pardon, mon cousin, vous êtes bien bon!

Osioł odskoczył, pastuch z bicza trzasnął, i wszystko ucichło.

– Gdzie prawda? spytał German.

– Niewiem, rzekł Tomko, czekam słucham, patrzę szukam – to pewna że nie w tem cośmy dopiero słyszeli.

– Jeszcze to nie wszystko – odparł towarzysz podróży. Kształt i barwa poczną się zaraz kłócić w twojej głowie. Obejrzyj się: w jednych tworach wygórował kolor i zdaje się cechować życie, zdaje się bydź jego wyskokiem, znamieniem; u drugich zobaczysz tylko kształty i linie, któreż z nich jedyną prawdą?

– Niewiem, powtórzył Tomko – Chodźmy dalej, chodźmy dalej!

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
120 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают