Читать книгу: «Józki, Jaśki i Franki», страница 3

Шрифт:

Rozdział ósmy

Okręt „Burza”. Statek „Błyskawica” i dostojny pasażer. Budowa „Nadziei”.

Pozwalać czy nie pozwalać chłopcom drapać się na drzewa? – długo biedzili się dozorcy; jeśli pozwolić, spaść który może, jeśli zakazać, robić to będą potajemnie.

– Stań tu i kiwnij, jak pan będzie szedł.

Stojący na czatach kiwnął, chłopiec na łeb na szyję złazi z drzewa – i tym bardziej obsunąć się może. Wreszcie przyjemniej pozwalać niż zakazywać.

Wybawił dozorców z kłopotu Chabielski, założywszy pierwszy w Wilhelmówce okręt na drzewie. Chabielski tak opowiedział historię swego okrętu:

Pewnego razu, gdy mi się nudziło, spotkałem Iwanickiego i zaproponowałem mu zabawę w okręt. Zgodził się, zaczęliśmy szukać pochyłego drzewa. Znaleźliśmy je przy górze, koło polanki. Drzewo składa się z dwóch części: przedniej pochyłej – jest to przód okrętu, i tylnej wysokiej – na bocianie gniazdo. Obie części okrętu łączy pomost: jest to gruba gałąź, którą się zakłada na sęki obu drzew. Przód okrętu zajmują majtkowie i sternik. Sterem jest długa, zwieszająca się gałąź. Nieco wyżej siedzi maszynista koło grubego sęka. Sęk jest maszyną, a kluczem od maszyny patyk zakończony widełkami; kluczem puszcza się parę.

Okręt nosi nazwę: „Burza”…

Ulepszenia szły jedno po drugim. Między kajutą a pokładem są teraz schody z kijów; połączono pomostem maszynę ze sterem. Kotwicą jest gruby pniak z korzeniem znaleziony na odległej wycieczce w lesie.

Na okręcie jest dwóch nurków, którzy natychmiast zeskakują do morza, o ile coś spadnie.

„Burza” bywa niekiedy okrętem korsarskim i wówczas goni statki handlowe bądź przed pościgiem ucieka. Niekiedy jest statkiem rybackim; wówczas zarzucają rybacy do morza długie drągi, którymi wciągają schwytane wieloryby.

Odjazd odbywa się w następujący sposób:

Kapitan trzy razy pociąga za sznurek, przy każdym pociągnięciu za sznurek maszynista gwiżdże, podnosi się kotwicę, maszyna zaczyna syczeć – rozwija się żagle. Ach, gdyby choć ręcznik na żagiel. Teraz majtek wchodzi na bocianie gniazdo, patrzy przez lunetę na morze i „Burza” wyrusza w drogę.

Kapitan posiada mapę i kompas.

Obok okrętu są szałasy Zielińskiego i Lokajskiego, załoga okrętu po nużącej podróży znajduje tam gościnę.

Raz zbuntowali się majtkowie, jak to miało miejsce i na okręcie Kolumba – nie chcieli spełniać rozkazów, bombardowali okręt szyszkami. Jednego z nich schwytano, drugi – uciekł. Za nieposłuszeństwo został wysadzony na bezludnej wyspie i więcej się już nie bawił.

Na ich miejsce wzięto Tomka Galasa, który doskonale chodzi po masztach i pełni służbę na bocianim gnieździe.

Raz okręt spotkała na morzu burza. Kapitan rozkazał zwinąć żagle i kierując się strzałką kompasu, zawinięto do portu.

Raz okręt napadli korsarze. Załoga rozdzieliła się na dwie partie: jedną poprowadził do ataku kapitan, druga, z Iwanickim na czele, zaszła z tyłu, zadała wrogowi ciężką porażkę.

Liczne zmiany zachodziły ciągle w załodze okrętu. Pomocnikiem kapitana po Iwanickim był Olek Ligaszewski, później Kossowski. Po Galasie objął gniazdo bocianie Szczęsny, potem Lobański. Bo często nurek albo majtek „Burzy” zakładał sobie później własny okręt.

Na przykład Ligaszewski.

Za gwarno mu było na awanturniczej „Burzy”, został kapitanem spokojnego pasażerskiego statku: „Błyskawicy”.

Najczęściej Ligaszewski sam odbywa podróże, bo majtek, Wiktor Mały, pomaga panu przy opatrunkach i nie zawsze ma czas towarzyszyć kapitanowi. Najczęstszym pasażerem statku jest Dobilis. Wiedzieć należy, że kapitan „Błyskawicy” bardzo lubi czytać – i płynąc, od czasu do czasu tylko rzuci okiem na morze, czy nie płyną na skały, i znów się pogrąża w czytanie; pasażerów przyjmuje tylko spokojnych, tylko z książkami.

Dostojnego miała raz „Błyskawica” pasażera: płynęła nią Mania Wdowik, znakomita deklamatorka z Zofiówki. Wiktor Mały podarował jej na pamiątkę okrętową lunetę – wspaniałą tutkę po wypalonym fajerwerku.

– Widzisz, głupi, jej to na nic, podrze i rzuci, a wy nie macie teraz lunety – powiedziano hojnemu majtkowi.

– Kiedy mnie prosiła – próbował się usprawiedliwić, czując jednak swą winę.

(Wiadomo, marynarze mają wielki respekt dla dam, są przy tym hojni i lekkomyślni…)

Kto chce nowy okręt założyć, musi zdać przed komisją egzamin z wspinania się na bocianie gniazdo; wybrane na okręt drzewo musi być wypróbowane: czy gałęzie są mocne, czy pomost niezbyt wysoki. Potem okręt otrzymuje nazwę, notuje się nazwisko kapitana, który odpowiadać będzie za bezpieczeństwo załogi. W razie wypadku za wszystko odpowiada kapitan.

Raz jeden tylko kapitan Ulrych spadł podczas manewrów z pomostu „Gwiazdy”, dwa dni go ręka bolała. Twarde musiało być morze w tym miejscu.

Oto wre praca przygotowawcza na nowym okręcie: „Nadzieja”.

– Tę gałąź założy się tutaj, to będzie kajuta sternika.

– Patrz, ja mam sznurek, można przywiązać.

– Poczekaj, sznur przyda się do kotwicy, a gałąź na sęk się założy.

– Tylko zobacz, czy mocno – troszczy się kapitan „Nadziei”, odpowiedzialny za bezpieczeństwo załogi.

– Patrzcie, ta dziura będzie oliwiarką.

– A ty idź po klucz do maszyny. Tymczasem przynieś byle jaki, po obiedzie pójdziemy do lasu, to lepszy znajdziemy.

Jest jeszcze duża gałąź na zbyciu.

– To będzie szalupa. A ty zejdź tam z góry, bo jeszcze spadniesz.

Kapitan zdaje sobie sprawę z ciążącej na nim odpowiedzialności.

– I ja się chcę bawić – zgłasza się nowy kandydat.

– Dobrze, będziesz nurkiem.

Wreszcie wszystko gotowe do drogi.

– Zajmować miejsca, ruszamy. Maszynista niech puszcza parę.

– Kotwica, panie kapitanie?

– Prawda, zapomniałem.

Młody, niedoświadczony kapitan.

– Szszszsz – syczy maszyna…

Tam znów gotuje się do drogi pancernik: „Odwet”, tam statek rybacki: „Sobieski”, gdzie indziej „Rekin” wyrusza.

Prócz dużych są małe łodzie małych kapitanów: Paluszka i Terleckiego na krzywej brzezinie, Sulejewskiego na niskim dębczaku. Kto by teraz spojrzał na marsowe czoło kapitana Sulejewskiego i posłuchał jego grzmiących rozkazów, ten by nie chciał wierzyć, że tydzień temu łzy ronił, bo go siostra nie odprowadziła do kolonii, i nos pełen troski rękawem ucierał.

Cóż dodać jeszcze do rozdziału o rozwoju marynarki w Wilhelmówce? To chyba tylko, że jak tu, tak wszędzie jedni rychło porzucali zabawę, drudzy kończyli pracę kłótnią, zabawy nie zdążyli nawet rozpocząć, jeszcze inni próbowali zagrabić gotowe już okręty, co im się jednak nie udało, bo w głównej kancelarii ministerium57 marynarki zapisane były wszystkie okręty i ich posiadacze; znaczna część okrętów przetrwała do końca kolonijnego sezonu.

Rozdział dziewiąty

Morze Pompowe koło studni. Admirałowie Floty Morza Pompowego. Kolej patykowa i skorupka od jajka.

Poza kolonią jest kierat, który chłopcy pierwszego ranka wzięli za karuzelę i srodze się zawiedli.

Rano Jan wprzęga konia do kieratu, kręci wodę ze studni do pompy i do zbiornika.

Niektórzy, przekonawszy się, że wielkie koło drewniane nie jest karuzelą, dali za wygraną; są jednak tacy, co uważają, że na drewnianym kole jeździ się wcale dobrze. Jeśli tutka od fajerwerku może być lunetą, drzewo – okrętem, gałąź – kotwicą, dlaczego kierat nie ma być karuzelą?

Niby sobie patrzą z daleka, dziwią się, jak też koniowi nie zakręci się w głowie od ciągłego chodzenia w kółko – i nie ma w tym nic zdrożnego; ale niech tylko Jan odejdzie na chwilę, już zaczynają się wozić.

Raz mało co Dałkiewicz nie wpadł pod koło, bo się w sznurze zaplątał, że nawet mu czapka zleciała i dopiero para czapkę mu podniosła; Jan tak się przestraszył, że na pewno dałby mu batem przez plecy, gdyby Dałkiewicz nie uciekł, gdyby Jan miał bat akurat pod ręką.

Kłopot był wielki z kieratem, dopóki Dajnowski i Wiktorowski nie zostali admirałami Zjednoczonej Floty Morza Pompowego i właścicielami całego przylegającego do morza terenu.

Dostojeństwa i przywileje nakładają zawsze ciężkie obowiązki.

Dajnowski i Wiktorowski są właścicielami morza, które się koło pompy utworzyło w dziurze, oni wydają pozwolenia na wszelkie roboty, kanały i porty, bez ich zgody żadna łódź nie ukaże się na wodach pompowych; ale też oni odpowiadają za całość kieratu, za wszystkie wypadki na całym terenie podległym ich władzy.

Wiktorowski ma dwie łódki wycięte z kory scyzorykiem, później jedną z nich podarował Kucharskiemu, sam zrobił inną, z żaglem, pokładem, sterem i ławkami. Dajnowski ma cztery żaglowce.

Z korą na budowę okrętów nie taka znów łatwa sprawa, jakby się pozornie zdawało. Bo korę wolno tylko z pieńków zdzierać, a nigdy odbijać z drzew zdrowych. I dlatego kora, z której ma być rozpoczęta budowa, musi być obejrzana, pozwolenie na pracę wydane; inaczej okręty niezameldowane jako korsarskie będą konfiskowane, a właściciel sądownie ścigany.

Są inne jeszcze ograniczenia, bo i wody do morza zbyt wiele puszczać nie należy; w zamian jednak jest wolność oparta na pewnym posiadaniu.

Dawniej, gdy Jan się ukazał, trzeba było całą flotę chwycić i w nogi, co tylko sił starczy; ubliżało to godności, nie licowało z powagą Morza Pompowego. Teraz, kiedy strona prawna została już wyjaśniona, nic podobnego mieć miejsca nie może.

Wysłana swego czasu do Jana misja dyplomatyczna otrzymała życzliwe przyzwolenie, jakkolwiek w nie dość uroczystej wyrażone formie:

– A bawta się tam, tylko żebyśta mi wody nie puszczali; i koła nie ruszajta, bo was powyganiam.

Akt ten, aczkolwiek nie uwieczniony papierem i podpisami, potwierdził prawa Dajnowskiego i Wiktorowskiego. I szła zabawa.

– Patrz, moja łódka bale przewozi.

– A moja łódka łódkę uradzi58.

– Eee, twoja łódka bokiem idzie.

– Bo ją wiatr tak pcha.

– Patrz, a moja sama skręca.

– A teraz jedna łódka drugą pcha.

– Te, odejdziesz ty tam od koła czy nie?

Teraz już można być spokojnym o kierat.

– Patrz, co piasku nakładłem, i nie tonie.

– Bo łódka musi mieć balast.

– Te, czego patyki wrzucasz? Idź sobie!

Admirałowie czuwają.

– A mój okręt jedzie do Ameryki.

– Moja idzie do brzegu, bo się wody nabrało.

Potem wielką burzę zrobili i ratowali zagrożone okręty.

Morze Pompowe wymaga dużego nakładu pracy, zanim stanie się dostatecznie bezpieczne i zdatne do żeglugi.

Nasamprzód59 wymierzono głębokość i powierzchnię dna zbadano. Powsadzano patyki tam, gdzie jest mielizna lub podwodne skały. Skały, które bardzo przeszkadzały w żegludze, usunięto lub przeniesiono w mniej ważne miejsca. Niektóre mielizny też należało usunąć. Przystąpiono do budowy latarni morskiej.

Starszy inżynier, Bednarski z B, zaczął kopać kanał.

– Daj spokój z kanałem, bo woda wyleci.

Kanał jest dość ryzykownym przedsięwzięciem, bo zagraża wodzie Pompowego Morza; ale nad kanałem można zrobić most i okręty mogłyby przepływać pod mostem.

– A na moście zrobi się kolej.

– A masz scyzoryk?

– Józkowi pożyczyłem i zgubił.

Zaczęto poszukiwać wspólnika do budowy kolei patykowej na moście wiodącym przez kanał Morza Pompowego i wspólnik ze scyzorykiem się znalazł.

Wspólnik nie tylko wniósł scyzoryk, ale szereg znakomitych pomysłów.

– Trzeba zrobić zatokę, port, przystań.

– Rozumie się, że trzeba.

Ktoś chce solniczkę puścić na morze, aby też pływała.

– Odejdź, ofiaro, solniczkę puszcza na morze.

Znaleziono skorupkę od jajka. Dobrze, przyda się.

– Może ją podrobić i będziemy wozili?

– Eee, szkoda psuć: do wożenia mamy piasek i kijki.

Słusznie: skorupka od jajka winna odegrać poważniejszą rolę.

– Wiesz, puść ją tak sobie, niech pływa, niech tymczasem oznacza, gdzie woda głęboka. A potem się już pomyśli, co z nią dalej zrobić.

Tak czy inaczej skorupka od jajka została włączona do inwentarza Morza Pompowego. Co wymyślili admirałowie, do czego później służyła – nie umiem powiedzieć, nie znam dalszych jej losów.

Rozdział dziesiąty

Historia trzech łóżek. Wyklęte duchy kolonii. A jednak się poprawili.

Kiedy wieczorem pan otwiera drzwi sali, ten, komu się uda pierwszemu wpaść do sypialni, oznajmia z tryumfem:

– Ja pierwszy dziś wszedłem na salę.

Bo pierwszy ma bezsprzeczne przywileje: zajmuje najlepszy kran w umywalni, ma najsuchszą ściereczkę do obtarcia nóg, najprędzej leżeć będzie w łóżku – i może wołać w poczuciu swej wyższości:

– Dalej, guzdrały, kładźcie się! Trzeba na nich czekać dopiero.

Należy wiedzieć, że im wcześniej wszyscy leżeć będą w łóżkach, tym dłuższą bajkę pan będzie mógł opowiedzieć. A bajki jak bajki – bywają mniej lub więcej ciekawe; ale z góry nie można nigdy przewidzieć. Może dziś akurat będzie ładna bajka, a tu pan urwie w najciekawszym miejscu, że późno, więc jutro dokończy. Tego najbardziej nie lubią. Najlepiej, gdy całą bajkę pan skończy i jeszcze krótkiego coś doda na dokładkę.

Dziś ma być nie bajka, ale prawdziwa historia – historia o trzech chłopcach z poprzedniego sezonu; wiadomo bowiem, że przed miesiącem w tej samej sali na tych samych łóżkach spali inni chłopcy, którzy nosili te same bluzy, pili mleko z tych samych kubków i tak samo puszczali latawca, grali w warcaby i młynek.

Teraz już są w Warszawie, ale wspomnienie o nich zostało. I pan dziś opowie historię trzech łóżek. A najuważniej słuchać będą: Czesio Gryczyński, Trześniewski i Karol Zaremba, bo to na ich łóżkach właśnie spali w poprzednim sezonie chłopcy, o których się powie.

A więc tak:

W parę dni po przyjeździe na kolonię wybrali się do lasu. Wtedy dużo było jeszcze poziomek. Jedni od razu zjadali zerwane poziomki, a inni zbierali do czapki.

Mały Jasiek, chłopiec słaby, a przy tym jąkała, zebrał dużo poziomek do czapki, był bardzo z tego dumny i wszystkim pokazywał, jak dużo poziomek zebrał do czapki. I oto ci trzej chłopcy, którzy spali w łóżkach: dziewiątym, dwudziestym trzecim i dwudziestym ósmym, wyrwali Jaśkowi z rąk czapkę, poziomki zjedli, czapkę rzucili w krzaki, a jeszcze zagrozili obiciem, gdyby się poskarżył.

Świadkowie tej brzydkiej sceny byli oburzeni, nazwali ich złodziejami, postanowili z nimi nie bawić się nigdy ani im ręki nie podawać wcale. Cóż więc dziwnego, że ci trzej chłopcy, poniżeni i osamotnieni, jedyną w tym znajdowali rozrywkę, że przeszkadzali innym w zabawie i dokuczali, i bili się ze wszystkimi.

Kiedy wreszcie doszło do sprawy, okazało się, że aż czternastu chłopców miało do nich urazę, że skarżyli się nawet w listach do rodziców: „Byłoby mi dobrze, ale chłopcy biją się i przezywają”, „Chciałbym wrócić do domu, bo chłopcy popychają, przeszkadzają w zabawie i mówią brzydkie wyrazy”.

Jak duchy wyklęte błąkali się po kolonii – sieli łzy i skargi, zbierali nienawiść.

Czy można pozwolić, aby tacy trzej niegodziwcy zakłócali spokój całej kolonii, czy nie należy tych trzech najgorszych odesłać do Warszawy, do domu? Jednakże pamiętać trzeba, że ci najgorsi z kolonii są najbiedniejsi, najbardziej zaniedbani, że ich kolonia właśnie poprawić powinna i może.

Zawsze taki najgorszy miał najbrudniejsze uszy i najdłuższe paznokcie na dworcu, najrzadziej list z domu dostanie, najchciwszym wzrokiem obejmuje otrzymaną porcję mięsa przy obiedzie. Nie ma na kolonii bogaczy, aleć są różne stopnie biedy czy niedostatku. Żaden z tych trzech do szkoły nie chodzi, w Warszawie robili, co chcieli.

Ojciec pierwszego z nich, Kazia, pracował w fabryce, zachorował i stracił miejsce. Dlaczego ojciec podał do sądu właściciela fabryki, Kazio nie wie dobrze; ale fabrykant miał adwokata i ojciec Kazia przegrał sprawę w sądzie. Innego miejsca chyba nie dostanie, bo żeby je dostać, trzeba majstrów częstować albo dać kilka rubli60. Ojciec Kazia jest dobry; jak czasem uderzy które61 z dzieci, zaraz potem żałuje, płacze i idzie do spowiedzi, bo mówi, że grzech bić. A dzieci jest sześcioro; a zarabia jedna tylko Emilka. Gdy w zimie dziecko umarło, cztery dni leżało, nie było go za co pochować.

Ojciec drugiego, Józia, leży w szpitalu, bo mu beczka, jak ją turlali do piwnicy, nogę złamała i kość we środku62 odgniotła. Ojciec źle z matką żyje; ojciec ma brata i siostrę, którym daje pieniądze, a mama się gniewa. Brat i siostra wyciągają ojca na piwo, buntują na mamę; i ojciec wraca taki zły, że strach, i namawiają go, żeby rzeczy z domu wynosił i sprzedawał.

A trzeci, na którego łóżku śpi teraz Czesio, nie ma ojca wcale, bo poszedł sobie i nie wiadomo, gdzie się teraz podziewa. Mama zarabia mało, bo słaba. Czasem cały tydzień jedzą chleb suchy z herbatą. Kiedy był mały, chodził do ochrony63; ale pani była niedobra, za byle co linią64 biła po głowie. A teraz chodzi na plac, gdzie kaplicę budują, i bawi się z chłopcami, którzy w karty grają, papierosy palą. Na placu zaprzyjaźnił się z Julkiem. Julek z nich wszystkich najgorszy; aż dziadek kupił za dwa złote zagonek, żeby siał sobie i sadził, żeby się z łobuzami nie zadawał. Dziadek kupił na raty maszynę do robienia pończoch dla siostry, nie było czym płacić, maszynę zabrali. Brat jest w terminie u ślusarza, jeszcze rok ma do skończenia nauki; a reszta – dzieci małe, najmłodsze chodzić dopiero zaczyna…

Nie może być, aby ci trzej chłopcy byli tak źli, że ich czterdziestu siedmiu pozostałych nie może poprawić, jeśli zechcą. Jeśli mówią brzydkie wyrazy, dlaczego nie mają mówić ładnych; czyż przyjemniej powiedzieć: „psiamać” „szczeniak”, „żebyś zdechł” niż: „motyl”, „wiewiórka”, „chodź, zagrajmy w palanta”. Czy przyjemniej uderzyć towarzysza niż podbić piłkę w górę, wysoko, pod chmury?

Zabrali Jaśkowi poziomki, sądzili, że to figiel, żart z chłopca, który się chwali. Poziomek dużo; pójdzie i świeżych nazbiera. A wy zaraz: „Złodzieje!”, „Nie bawić się!”, „Ręki nie podawać!”. Czy dziw, że stali się wrogami całej kolonii?

Z wrogów uczynić przyjaciół – jakież to piękne zadanie; pierwszym do tego krokiem jest zapomnienie krzywd i dawnych uraz.

Sąd uniewinnił chłopców, którzy spali na łóżkach: dziewiątym, dwudziestym trzecim i dwudziestym ósmym, i wszyscy trzej rychło się poprawili.

Pierwszy poprawił się Kazik: nauczyli go koledzy grać w fortecę i młynek, zaprzyjaźnił się potem z chłopcem, który spał na łóżku czternastym. Drugi, Józio, dostał list z domu, że ojcu lepiej na nogę i niedługo będzie mógł wrócić do pracy. A trzeci najdłużej nie mógł się poprawić, usłyszał wreszcie modlitwę lasu i stał się dobry i miły.

Czym jest modlitwa lasu i dlaczego się ten trzeci poprawił, ma jutro pan opowiedzieć…

Historia trzech łóżek, chociaż prawdziwa, bardzo się podobała, bo każdy ciekaw był wiedzieć, kto też spał w jego łóżku, co robił, jak się nazywał.

– Niech pan króciuteńko opowie historię mojego łóżka – proszą chłopcy…

Rozdział jedenasty

Modlitwa lasu. Wieś ma serce. Chłopiec, który najpóźniej się poprawił.

Nazajutrz wieczorem spiesznie myli chłopcy nogi, bo wydano czystą bieliznę; przebieranie się, oddawanie i składanie brudnej zajmuje sporo czasu i pan może nie zdążyć opowiedzieć o modlitwie lasu i o tym, jak się ostatni z trzech chłopców poprawił.

– Proszę pana, już leżymy.

– Proszę pana, już…

Cisza oczekiwania zaległa salę i nikt by nie uwierzył, że w czterdziestu łóżkach, poustawianych rzędami, leżą chłopcy – tak było cicho.

– Więc co to ja chciałem powiedzieć? Aha, prawda, o trzecim chłopcu. Otóż z tym trzecim chłopcem, który miał w Warszawie przyjaciela Julka, stał się cud pewnego wieczora. Tego najgorszego, który najpóźniej się poprawił, z którym najdłużej nie chciano się bawić, najprzód65 polubił dozorca, potem grupa cała, wreszcie cała kolonia.

A z cudem tak się rzecz miała:

Był cichy wieczór kolonijny.

Dzieci spać się pokładły.

Przez otwarte okna widać było niebo, dobre wiejskie niebo, które kocha dzieci i patrzy na nie w dzień uśmiechem słońca, w nocy śpiewa im cichą kołysankę migotaniem gwiazd. Patrzy przez otwarte okna dobre wiejskie niebo i cieszy się, że dzieci śpią, że obudzą się wesołe i wyspane i rozpoczną przerwaną zabawę.

Okna były otwarte.

Przez otwarte okna płynęło do sali czyste dobre powietrze wiejskie, które kocha dzieci, chce, żeby były wesołe i zdrowe. Dobre wiejskie powietrze na lekkich skrzydłach cicho płynęło przez salę, zatrzymywało się na chwilę koło każdego łóżka, całowało śpiącego chłopca w czoło i szeptało:

– Śpij spokojnie, zbieraj siły, mężniej, krzepnij, wzrastaj.

Drzwi od sieni były uchylone, przez uchylone drzwi słychać było granie skrzypiec. Skrzypce dziękują wsi, że wieś kocha dzieci miasta…

„Wieś kocha, powietrze całuje, niebo słońcem się uśmiecha”? Jak wieś może kochać, kiedy nie ma serca, jak powietrze może całować?

Jak las może się modlić? Bo o modlitwie lasu mam dziś opowiedzieć.

Wieś ma serce, chłopcy. Wieś ma potężne ramiona, którymi jak dobra piastunka tuli do piersi swej miasta. Wieś ma pierś szeroką, którą nas karmi i grzeje. Wieś przygarbiona, pochylona w pracy. Jak korzenie starego drzewa na skroniach żyły jej nabrzmiały; każda trawa łąki, każde ziarno kłosu znojnym potem stokrotnie zwilżone. Wieś ma oczy zapatrzone w niebo, lasem jak płucami oddycha. Gdy westchnie, aż wicher wyje; jak zapłacze, deszcz strumieniami płynie. A kiedy wieczorem klęknie do modlitwy, to wiewiórki, ptactwo i motyle cichną, by jej nie przeszkadzać. I jakżeby znów wieś serca nie miała, jakżeby ten łagodny, pracowity olbrzym mógł żyć bez serca, które nawet jaskółce potrzebne, by gniazdo zbudować i kilkoro piskląt małych wyżywić?

Wieczorem wieś modli się polem, łąką, rzeką, lasem – śpiewem bardzo cichym, tak cichym, że wsłuchać się trzeba uważnie, by ten szept, ten śpiew wieczorny usłyszeć…

Trzeci chłopiec, który najpóźniej się poprawił, usłyszał śpiew lasu.

Przyjechał jak wy wszyscy. Nie znałem go, jak nie znałem żadnego z was dnia pierwszego. A kiedy go poznałem, pomyślałem zaraz:

„Ten chłopiec usłyszy, jak las śpiewa. Oby jak najprędzej usłyszał śpiew lasu”.

I czekałem.

Czekałem tydzień, dziesięć dni, dwa tygodnie – i doczekałem się wreszcie tego wieczora, o którym mówię, kiedy przez otwarte okna dobre wiejskie niebo patrzało na salę, przez uchylone drzwi słychać było granie skrzypiec, a las cicho śpiewał.

Kiedy już wszyscy chłopcy zasnęli, on jeden nie spał. Leżał cicho koło samego okna – oczy miał otwarte i słuchał.

I nagle się rozpłakał.

Usiadłem koło łóżka i zapytałem:

– Dlaczego płaczesz: czy ci się dom, Warszawa przypomniały?

– Nie, nic mi się nie przypomniało.

– Może co66 złego zrobiłeś i boisz się, że się wyda?

– Nie, nic nie zrobiłem.

– Więc dlaczego płaczesz?

– Sam nie wiem.

Nie wiedział, czemu płacze, ale ja wiedziałem: chłopiec usłyszał rzewny, serdeczny śpiew wieczorny lasu, usłyszał cichą modlitwę drzew – dlatego się rozpłakał. Dziwna, cudowna to modlitwa: las gada, niebo mu odpowiada. Mówią o dzieciach, które mogą być dobre i miłe; jeśli nimi nie są, nie zawsze ich w tym wina. O różnych rzeczach mówią.

Zapytacie może: skądże wiem, że chłopiec usłyszał rozmowę drzew z niebem, jeśli sam o tym nie wiedział?

Kto usłyszy modlitwę lasu, temu się tak jakoś dziwnie robi na duszy, że płacze, a jednak nie jest mu smutno – płacze, sam nie wie czemu. A nazajutrz jest zawsze lepszy, dużo lepszy niż przedtem, gdy śpiewu nie słyszał.

I chłopiec, który przez dwa tygodnie nie mógł się poprawić – od razu się poprawił. I kolonia zyskała w nim wesołego, miłego towarzysza zabaw: berka, palanta, zbijaka, trzeciaka.

Być może, że i wśród was są tacy, którzy modlitwę lasu słyszeli, pytać się jednak nie należy, bo kto usłyszał, ten zachowuje cud swój w tajemnicy, cudowną melodię nosi głęboko w duszy – nikomu nie rozpowiada.

57.ministerium (daw.) – ministerstwo. [przypis edytorski]
58.uradzi – tu: da radę. [przypis edytorski]
59.nasamprzód (daw.) – tu: najpierw. [przypis edytorski]
60.rubel – jednostka monetarna (czyli pieniądz) w Rosji; rubel był używany kiedyś także w Polsce, na terenie zaboru rosyjskiego. [przypis edytorski]
61.które – tu dziś popr.: któreś. [przypis edytorski]
62.we środku – dziś popr.: w środku. [przypis edytorski]
63.ochrona (daw.) – tu: ochronka; przedszkole lub miejsce, gdzie opiekowano się dziećmi biednymi albo sierotami. [przypis edytorski]
64.linia – tu: linijka. [przypis edytorski]
65.najprzód (daw.) – najpierw. [przypis edytorski]
66.co – tu dziś popr.: coś. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
130 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают