Читать книгу: «Lato leśnych ludzi», страница 9

Шрифт:

Milczeli wszyscy. – No, toć kwiat paproci mamy w zanadrzu głęboko, skąd nie wypadnie: w sercu.

Powstał Rosomak, przeciągnął się, spojrzał po niebie.

– Ot, i świt niedzielny. Żurawie-stróże już grają. Do dom!

Nikt nie myślał o śnie. Cudny, pachnący, rośny świt wstawał nad puszczą. Chłopcy z Panterą kopnęli się do kąpieli, a Szczepańska rzekła:

– Niedziela jagodna być powinna. Nikomu obiadu nie dam, kto pełnego dzbanka nie przyniesie.

– Trudno, trza matki słuchać – idziemy! – rzekł Rosomak.

– Ale pierogi na wieczerzę sobie zamawiam! – dodał Odrowąż.

Jakoż, gdy chłopcy wrócili po kąpieli, znaleźli chatę pustą, a na progu trzy puste dzbanki i trzy kromki chleba.

– Aha, to znaczy: jazda po jagody! – zaśmiał się Pantera, porywając najmniejszy dzbanek. – Można się będzie przespać, najeść czernic i poprosić drozdów, żeby pomogły zbierać.

– Do barci zajrzę, bo tam najwięcej poziomek – rzekł Bartnik.

A Coto, widząc Łataną Skórę, idącą wolno na pastwisko, wskoczył na nią i tak ruszył w las, na beztroską wędrówkę.

Za matką dreptała mała Agatka, kropka w kropkę, łatka w łatkę pstra miniaturka klaczy, i bawiąc się, skubała go za chodaki, bo zwykli byli swawolić i uganiać po polanach.

Dzień się zapowiadał upalny i Cota sen morzył, więc się wypraszał:

– Na odwieczerz, Agatko, pohulamy, teraz zaprowadźcie na polanę, pod omszony wykrot, w paprocie, i godzinkę się prześpię.

Klacz też kierowała się na odkryte polany i wyprowadziła go na Murawiewską trybę, gdzie rosła dąbrówka wonna, i wtedy zaczęła się pożywiać pilnie.

Coto ześliznął się na ziemię, obejrzał, szukając najwygodniejszego legowiska.

Stare, samotne dęby rosły z rzadka, a zwały porąbanych olbrzymów, oplecione zielskiem, wyglądały jak zielone, mogilne kurhany. Coto wdrapał się na jeden, między suchymi konarami się umieścił i, wpół siedząc i wpół leżąc, patrzał, czując, jak powoli rozkosznie zasypia. Klacz, pasąc się, oddaliła się znacznie. Agatka pozostała, skubiąc dla zbytku paprocie pod jednym z olbrzymów.

Nastała taka cisza, że słychać było brzęk owadów. Puszcza stała bez ruchu, bez głosu, pławiąc się w słonecznym południu.

I oto nagle Coto posłyszał trzask złamanej suchej gałęzi na dębie, nad Agatką.

Podniósł oczy i zerwał się jak puszczona z łuku strzała.

Cały dramat trwał sekundy. Na konarze mignął mu potwór w skoku, piorunem strzeliły z mózgu myśli, obrazy: Lithuania – śmierć – ryś. I cisnął się, jak pocisk, między ten skok zwierza a źrebię.

Zwierz zwalił się na niego, wczepił pazury w lewe ramię, obalił na ziemię.

Ból rozdartego do kości ciała, groza tamująca dech, instynkt drapieżny obrony… Przed twarzą zamajaczyła paszcza czerwona, cuchnąca trupem, oczy zieloną źrenicą przecięte i chłopak za gardło uchwycił bestię, dławiąc rozpacznym wysiłkiem.

Sekundy to trwało i długo trwać nie mogło: ramię traciło moc, krew z rozprutej arterii bluzgała strugą, oczy zachodziły mgłą… Jeszcze sekunda – i będzie koniec…

Walka odbyła się w milczeniu, gdy wtem rozległ się tętent, i gasnącymi oczyma ujrzał Coto nad sobą ostatni obraz: rozdęte nozdrza, błyskające źrenice, łeb klaczy, zmieniony wściekłością. Dziko chrapiąc, dopadła do zwierza i skoczyła obu nogami na krzyże drapieżnika.

Ozwał się chrzęst łamanych kręgów, zdławiony spazmem śmiertelny pomruk bólu, i paszcza zwisła bezwładnie na piersi chłopca, ale on tego już nie widział i nie rozumiał, bo stracił przytomność.

I oto zawrzało w puszczy. Klacz, przygważdżając kopytami wroga, podniosła łeb i rżała dziko, a na to hasło „krwi” pędem z gęstwiny ukazała się Hatora i dopadła miejsca mordu, rycząc dziko, kopiąc racicami ziemię dookoła. Przytulona trwożnie do boku matki, wtórowała dyszkantem Agatka.

Ten sygnał zwierzęcy usłyszeli Rosomak i Żuraw, zajęci obserwacją jakiegoś porostu na zmurszałej osice.

– Domownicy na krew trąbią! Coś się tam stało. Lećmy na ratunek.

I pobiegli; dopadli w porę.

Rozległy się sygnały, trąbki, gwizdki, wołania.

Nieprzytomnego chłopaka w mig przyniesiono do chaty i oddano w ręce Żurawia do ciężkiego, bolesnego opatrunku.

Kręcił markotnie głową Żuraw, a wszyscy stali nad nim bez głosu, przerażeni; dopiero gdy krwotok doktor zatamował i obandażował ranę, Odrowąż rzekł:

– Nie sumujcie! Żyw będzie! Doktor niech swoje robi, a ja do domu zaraz pójdę i przyniosę swoich leków. Mówię wam, żyw będzie, tylko szmat krwi stracił, to i omdlał. A wy, Pantero, ze Szczepańskim skórę rysią pięknie obciągnijcie, a głowę zaraz do mrowiska zakopcie dla oczyszczenia! Rzadka sztuka i trza będzie przeszukać: kędyś gniazdo być musi i małe, bo mleczna samica – bestia.

Gdy się Coto ocknął, leżał w komorze na posłaniu Rosomaka i czuwała nad nim Szczepańska. Przy oknie na stoliku Żuraw przyrządzał miksturę.

– Łatana Skóra! – szepnął chłopak.

– Co, dziecko? – szepnęła kobieta.

– Łatana Skóra uratowała. Już było po mnie. Dajcie pić! Doktorze, pewnie lewej ręki nie będzie?

– Będzie, będzie. Na skrzypkach grać będziesz, tylkoś ranny. Jakże to się stało?

– Na Agatkę miał skoczyć z konaru. Więc myślałem, że odepchnę, uduszę! Nie wiem, nic nie myślałem. Małej żal było! Ale to potwór! Żeby nie klacz!…

Mówił szeptem, rwały się słowa i zapadł w jakieś senne majaczenia. Wieczorem dostał gorączki i powtarzał:

– Widzi Pantera, widzi Pantera, pokaże się w okazji, żem nie Gęba Rusznica ani Coto głupi! Aha, Pantero, aha!

Czuwali nad nim na przemiany wszyscy. O świcie wrócił Odrowąż z torbą pełną flaszek i maści, i rzekł do Żurawia:

– Dopuści mnie doktor do pacjenta?

Uśmiechnął się Żuraw i spojrzał w okrąg puszczy.

– Od kilku lat pod waszym rektoratem uczę się w tej Alma Mater. Jakżebym waszej nauki nie czcił!

Stary mędrzec wziął tedy chłopaka w kurację, zlał ramię pięknie pachnącym balsamem, ugotował z ziół napoju, na rozpaloną głowę przyłożył okład chłodzący i to sprawił, że po dwóch dniach gorączka spadła i chory zażądał posiłku, a potem spał jak najspokojniej i po to się tylko budził, by wołać: jeść!

A wreszcie zbudził się pewnego dnia z uczuciem ozdrowienia i jakiejś wielkiej radości życia.

Wokoło panowała cisza i słoneczność, przez otwarte szeroko okna alkierza słało się ciepło letnie i zapach żywicy. Rozejrzał się Coto: był sam, ale za drzwiami słychać było jakiś roboczy szmer.

– Matko! – zawołał.

Ale zamiast Szczepańskiej ukazał się Odrowąż z miską w ręku.

– A co? Jeść chcesz?

– I jeść, i żyć, i gadać, i śpiewać! Opuściła mnie słabość. Tak mi dobrze! Dziękuję, ojcze.

Zaczął pożerać z wilczym apetytem polewkę, gęstą od ryb i kartofli, zaprawioną obficie śmietaną.

– Matki nie ma?

– Nikogo nie ma. Wszyscy u żniwa, ale co wieczór jeden przybiega o ciebie się dowiedzieć.

– Mój Boże, a czy dla mnie żniwa starczy? Już wstanę, ojcze, tylko lewa ręka jeszcze nie słucha!

Usiadł na posłaniu i poczuł pod stopami futro. Spojrzał.

– Bestia! – zaśmiał się.

– Należy ci się pod nogami ją mieć, a i czapkę ci Pantera zdobył.

I pokazał Odrowąż dwie małe skórki kociąt.

– Znalazł w dziupli dębowej. Podrapały mu szpetnie ręce, ale całe gniazdo sczezło dzięki tobie. A ot! i czerep masz na pamiątkę boju: mrówki oczyściły cudnie.

– Straszny zwierz, chyba mocniejszego nie ma w puszczy?

– Nie ma, tylko szczęściem rzadki. Dawniej bywało, że i niedźwiedzia zadarł. Teraz niedźwiedzi nie ma, ale łoś mu się też nie obroni.

– Wyście go, ojcze, bili kiedy?

– Mało. Ostatni był lat dziesięć temu. Zadarł łanię i tak się przeżarł, żem go śpiącego na drzewie dopatrzył i zabił.

Coto siedział zasłuchany.

– Jak dziwnie cicho! – szepnął.

– Bo już lato, lipiec. Ptaki skończyły gody, owady tylko w skwarze hulają i brzęczą.

– To już dawno leżę?

– Trzeci tydzień.

– O Boże! Tyle czasu bez roboty.

– Niewiele. Zdrową masz krew! Po kłach i pazurach rany jadem jakimś zachodzą i ciężko się goją. Bogu dziękuj, żeś miesięcy nie odleżał.

Ujął go za rękę i począł jakimś tłuszczem maścić i rozcierać.

– Będziesz władzę miał, ale nie zaraz. To nic. Grzyby zbierać zdołasz, a to będzie pierwsza robota. Z nowiu już powinny się wysypać, bo ziemia kwitnie.

A wtem prędkie kroki rozległy się w ogródku i w progu stanął Bartnik zdyszany i uśmiechnął się radośnie.

– Już uciekasz z posłania! Chwała Bogu!

Uścisnął dłoń chorego, pocałował dziada w rękę i prędko raportował:

– Wódz przysłał po miód, bo jutro u nas dożynki.

– Już? Tak prędko! – zdziwił się Odrowąż.

– A bo tak! Jak ludzie zobaczyli doktora z kosą, zaraz się zlecieli z chorobami, a on powiada: „Zboże nie może czekać; niech mnie kto wyręczy przy kosie, to idę”. Zaraz się rzuciło pięciu i kobiety do wiązania. A potem znowu przyszła gromada do wodza, żeby jakiś spór graniczny rozsądził, i w mig go wyręczyli. No i położyliśmy żyto i jęczmień, i rychlik już koszą. Ino huczy u nas na polu, a śmiechu, a śpiewu, a ochoty – że ha! Wódz kazał miodu przynieść i skrzypce! Zaraz do barci po miód skoczę, ino bym chciał mleka się napić, bo straszny skwar, a doktor krzyczy, żeby wody nie pić, bo ludzie zaczynają na biegunkę chorzeć. Ojciec już mendle zwozi na gumno!

I poleciał chłopak, a Coto też zaczął napierać się na boży świat, ale ino na przyzbie usiadł, tak jeszcze był słaby, i na płacz mu się zbierało, że lecieć, pracować, znoić się i cieszyć z nimi nie może.

– Nic to! – pocieszał go Bartnik, gdy wrócił z lipówką pełną miodu, i dał mu na miseczce kawał plastra, jeszcze przejętego ciepłem i wonią ula – nic to! Ale co się dla ciebie szykuje, żebyś wiedział. Pantera z wodzem szepce, alem podsłuchał.

– Co? Powiedz!

– Nie wolno mi gadać! Zobaczysz!

I śmiejąc się, chłopak tobołki zabrał, pożegnał się i poleciał z powrotem.

– Ojcze! Co mnie czeka? Pewnie wiecie? – napadł Coto na Odrowąża.

– Nie wiem! Ale myślę, że cię czeka to, co się należy zuchowi: chwała i honor! – odparł stary, głaskając go po głowie.

Minął jeszcze jeden cichy, skwarny dzień letni. Coto już od rana wyszedł na podsień i rozkoszował się życiem. W naturze czuć było przesilenie, koniec jednego okresu. Wśród gałęzi drzew i krzewów ćwierkała młodzież ptasia, dopominając się u rodziców pożywienia, przelatując nieśmiało z konaru na konar; w skwarnym powietrzu bujały wielkie bąki, gzy i motyle, monotonnie gruchały turkawki, czasem przerywał ciszę krzyk sójki zwiastującej jastrzębia, a tło letniej muzyki utrzymywały świerszcze, bezustannie strojące swe jednotonowe skrzypce.

Słońce stało w potędze dojrzewania.

Na jarzębinach poczynały się barwić paciorki i wielkie liliowe dzwonki kwitły pod pniami brzóz, na których już gdzieniegdzie błyskały pojedyncze złote liście.

Świerszcze, owady lotne, turkawki śpiewały kołysankę, co wreszcie uśpiło Cota, który się w ogródku na derce wyciągnął i dał się słońcu wzmacniać i goić. Aż gdy się ocknął, miało się na odwieczerz i z puszczy wynurzył się Odrowąż i z zawiniętej poły kapoty wysypał na przyzbę kupę żółtych lisic i syrojadek.

– Ot, i pierwsze grzyby już są. Będzie urodzajny rok.

– Myślałem, żeście, ojcze, poszli na dożynki.

– A ciebie miała łania karmić, jak świętych na puszczy! Zanimbym zaszedł, to i oni wrócą. Pewnie na noc będą.

Zaczął stary grzyby na wieczerzę obierać i prawić leśne baśnie, i tak im zeszło do wieczora.

Chłopak upierał się, że doczeka towarzyszy, ale musiał po wieczerzy już spać iść do alkierza, bo jednak jeszcze go ten dzień zmęczył. A zresztą chciał przespać niecierpliwe oczekiwanie tego, „co się dla niego szykowało”.

Nazajutrz chata zawrzała zwykłym gwarem. Od świtu rozlegały się rozprawy Pantery przy obroku i doju, rozhowor Rosomaka z Odrowążem o żniwie, pogwizdywania Bartnika, kłótnie Kuby z Żurawiem o orzechy i Coto począł do nich wołać, witać.

Ale przede wszystkim odbył się opatrunek kalectwa z wielką pociechą i radością, bo rana bliźniła się świetnie, a potem Pantera wziął się do toalety chorego.

– Na gody, panie młody, na gody! – mówił, strzygąc go, czesząc, szorując, oblekając w czystą bieliznę.

– Co za gody? Na jakie gody? – pytał Coto dopomagając, jak mógł, jedną ręką.

Ale Pantera stroił cudaczne miny, a potem po swojemu „prysnął” w las, stęskniony za bujaniem i swobodą.

Rozeszli się wnet inni, każdy do swej namiętności: Odrowąż z Rosomakiem na połów, Bartnik do pszczół, tylko Żuraw pozostał na gospodarstwie, ale się też zatopił w segregowaniu mnóstwa okrzesek, krzemiennych grotów i siekier, skorup i glinianych paciorków, zdobyczy z dalekich lądów.

Po południu przybiegła Szczepańska. Zawiesiła kołyskę z „panną młodą” w alkierzu, jęła się po swojemu do roboty, napełniła weselem i śpiewem całe obejście.

– Bez kobiety śmiecie się u was gromadzi! – śmiała się do Żurawia.

– Nie może być ładu bez matki! – potwierdził.

Zaczęła tedy Szczepańska szorowanie gruntowne, umaiła kwieciem izbę, bieliznę brudną wyniosła do wody, a pomagał jej Coto wedle sił, oczekując niecierpliwie wieczora.

Nareszcie, gdy obsiedli wszyscy stół z wieczerzą, ozwał się Rosomak:

– Jest tu wśród nas Coto?

W chłopcu zabiło na gwałt serce.

– Nie ma u nas żadnego Cota! – odparł Pantera. – Jest leśny nasz druh, Orlik bojowy, co z gołymi rękami na rysia się rzucił.

– A dlaczego się rzucił? Czy życia swego bronił?

– Nie bronił swego, ale cudzego życia, i takiego słabego stworzenia-zwierzęcia, co człowiekowi służy ciche i posłuszne, a bywa przez ludzi zwykle wyzyskiwane tylko i krzywdzone. A Orlik bojowy, jako bratu i przyjacielowi, skoczył na ratunek i omal swego życia nie postradał. Przeto mu cześć i chwała za taką duszę miłosierną.

– Chwała! – powtórzyli wszyscy.

– A czy Orlik bojowy czci w tej puszczy Boga Mistrza, co te cuda uczynił, i bratem się czuje każdego stworzenia, co z nami tu żyje?

– Czczę i szanuję! – szepnął wzruszony chłopak.

– A czy Orlik bojowy opanował nocny lęk puszczy i nie trwoży go wodna toń ni bezdeń trzęsawisk?

– Śmiały jest i spokojny! – rzekł Żuraw.

– A czy Orlik bojowy trudzi się i pracuje z umiłowaniem trudu i pracy?

– Radosny pracownik jest – poświadczyła Szczepańska.

– Tedy Orlik bojowy jest naszym bratem i druhem serdecznym! – rzekł uroczyście Rosomak, powstając i wyciągając prawicę.

Powstali wszyscy, ale w tej chwili rozległ się za chatą ruch, szamotanie i rżenie końskie.

Nikt poprzednio nie zauważył, że Pantera z izby się wyśliznął. Teraz rozwarły się szeroko drzwi chaty i tupiąc hałaśliwie kopytami wkroczyła Agatka, cudacznie przystrojona.

Miała na szyi wieniec z nieśmiertelników złotych, na grzbiecie rozpostartą rysią skórę, a u grzywy przy uszach skórki kociąt. Stanęła na środku izby trochę wystraszona i zarżała.

Na to hasło w otwartym oknie ukazał się łeb Łatanej Skóry, patrzącej dobrodusznie i odzywającej się uspokajająco.

Za Agatką ukazał się Pantera i rzekł:

– Domowniki proszą wodza za swym przyjacielem i obrońcą i polecają mi złożyć mu łup zdobyczny.

Coto nie znał słów na odpowiedź, tylko objął Agatkę za szyję i całował ją w chrapy, wycierając nieznacznie o sierść łzy wzruszenia.

A potem wyprowadzili się razem na polanę i poczęli harcować we troje, bo i Bartnik przyskoczył do kompanii.

Patrzała na tę swawolę z pobłażaniem Łatana Skóra, a z pewną krytyką flegmatycznie przeżuwająca Hatora.

I patrzył radośnie z płotu Kuba, ale się trochę bał przyłączyć do harców.

I odtąd nikt już Orlika bojowego nie nazwał Cotem, bo drogo swą leśną nazwę opłacił.

Dziewiczy ląd

Wedle przepowiedni Odrowąża w kilka dni potem wysypały się grzyby. Pantera pierwszy zjawił się z pełną kobiałką i dał hasło zbioru.

Jakaś zaciekła chęć zdobyczy opanowała leśnych ludzi. Był to przecie dar natury, szczodry do przeobfitości, dar puszczy, owoc ziemi pierwotnej i pierwotna była ich radość z owej manny cudownej.

Zaniedbano wszelkie zajęcia, nie pilnowano godzin posiłku, nie odczuwano trudu. Ledwie świt, pustoszała chata, rozbiegali się pojedynczo, bo każdy miał swe rewiry i zakąty, o których nie mówił innym, chcąc się największym zbiorem pochwalić.

Tylko Bartnik towarzyszył Orlikowi, by mu pomóc w dźwiganiu kosza, i Rosomak trzymał się w pobliżu Szczepańskiej, wyręczając ją czasem w piastowaniu dziecka.

Grzyby znoszono do ogródka na osobne stosy, które wieczorem rachowano i przygotowywano do suszenia.

Stanowiły też codzienny posiłek, bo na połów nikt nie wypływał, a obierać kartofli nikt nie chciał, tak wszyscy bywali zajęci i zmęczeni.

Po paru dniach Rosomak jednak dzielenia i rachowania zabronił.

– Zsypywać będziemy na jedno miejsce, a jeśli chcecie, wszystkie wieczorem rachujcie. Nie nasz obyczaj przechwalać się jeden przed drugim.

– Bo i prawda! Bóg daje każdemu i wszystkim! – rzekła Szczepańska.

Milczał przecząco Pantera i chłopcy, ale ulec musieli.

Co wieczór palono w piecu i co rano, ale zbiór się nie mieścił do suszenia, i trzeba było nadmiar wysyłać wozem za Tęczowy Most lub dostawiać do kładek, skąd zabierał do folwarku Szczepański.

Ludzie byli zapracowani, ale rozpromienieni robotą, pomimo całodziennych marszów, dźwigania ciężkich koszów i całodziennego głodu, gdyż brali z sobą tylko chleb, a pragnienie tłumili jagodami.

W chacie zapanowało takie gorąco, że nocowali na dworze, na pomoście, który wśród konaru starego jesionu zbudował z żerdzi i desek Pantera.

Szczepańska z dzieckiem sypiała na podsieniu.

Z wypraw tych, z bobrowania po wszelkich zakątkach przynosili zarazem i inne trofea: mchy rzadkie, wężowe skórki, narośle drzewne, czeczoty – gniazda, pióra, a wreszcie Orlik z Bartnikiem znaleźli łosie siedmioletnie rosochy i przydźwigali z trudem, mając do roboty we dwóch tylko trzy ręce.

Urodzaj grzybów był bajeczny i ogarnął cały ten kraj. Szczepański przybył też z folwarku, opowiadając, że wsie były puste i roboty polne zaniedbane; wszyscy wybiegli w lasy.

Opowiadał też, że chłopi zachodzili nawet na tę stronę trzęsawisk, ale że pewnego dnia wrócili w popłochu, bo się im ukazał i gnał strasznie wyjąc diabeł leśny czy wilkołak.

Oczy Rosomaka podniosły się na Panterę.

Nad stosem grzybów, oczyszczając je i sortując do suszenia, klęczeli we trzech, Pantera i chłopcy, szepcząc coś tajemniczo. Po twarzach latały im śmiechy. Zdawali się wcale nie słyszeć, co mówiono na podsieniu.

– Jednego diabła tylko widziano? – rzekł Rosomak, głos podnosząc. – Ja bo widziałem trzech.

Orlik nie wytrzymał, podniósł głowę, a Pantera podchwycił:

– Wódz to nawet jasnowidzenia miewa.

– Za trzy dni grzyby się skończą, już robaczeją. Dopiero za miesiąc znowu się wysypią! – zdecydował Odrowąż.

– Mam na ten miesiąc wielką robotę – rzekł Rosomak, gdy zasiedli do wieczerzy. – Takich suchych błot nie było lat wiele. Moglibyśmy się do Pohybelnika dobrać. Jak myślicie, ojcze?

– Można spróbować! Tam nawet zimą w krąg są oparzeliska. Trzeba będzie łozy słać i mościć przesmyk. Siła nas teraz, to dokonamy.

– Przede wszystkim do Puchaczego Ostępu się dostać: tam jeszcze grzyby nie tknięte czekają.

– Na jutro zatem wyprawa!

– Bo i po drodze na Pohybelnik.

Ruszyli nazajutrz o świcie wszyscy sześciu na całodzienną wyprawę. Las był cichy i zadumany, jakby w sobie skupiony i ciężki dojrzewaniem nasienia i owocu. Ćwierkała nieuczenie młódź ptasia, z jagodników porywały się drozdy spasione, pod stopami chrzęściały zioła i mchy, poschnięte od skwaru, a z brzóz oblatywały już pozłocone liście. Jarzębiny stały strojne w purpurowe korale i różowym nalotem poczynały się barwić kaliny i borówki.

Wrzosy były już w pączkach, a po polanach kwitły tysiączniki i goryczki – późne kwiaty.

– Jesień idzie! – rzekł z westchnieniem Rosomak.

– Trzeba zacząć zbierać jarzębiny i zioła – zauważył Żuraw.

– Ba, jeszcze orzechy nie są gotowe. Jeszcze zabawimy ze sześć niedziel! – pocieszał się Pantera, coraz to wychodząc z szeregu i zbierając grzyby.

Chłopcy wypatrywali gniazd, ale wszystkie były już puste, tylko znaleźli mchową chałupę wiewiórczą, a w niej późny lęg, czworo rudych wyrostków, które się rozpierzchły błyskawicznie po gałęziach.

– Kuba, to pewnie twoje dzieci! – zawołał Pantera.

Ale Kuba, siedząc na ramieniu Żurawia, obserwował tylko leszczyny.

Stanęli wreszcie nad halizną torfowiska, naprzeciw Puchaczego Ostępu, i zabrali się do roboty. Błoto pożarło już wiosenne przejście, zaczęli tedy łozy rąbać, w pęki wiązać, a Odrowąż ścieżkę słał, wybierając wedle swego doświadczenia mniej przepastny szlak.

O południu, trochę pełznąc, trochę się topiąc, przedostali się do sosen i rozłożyli obozowisko; spoceni i obłoceni posilali się chlebem i mlekiem, i rzucili się, zamiast spocząć, do zbierania grzybów. Nikt tu dotąd nie był. Grzyby rosły jedną masą zwartą, całymi koloniami, różnego wieku i wzrostu. Bez trudu, bez szukania brano je i zrzucano na stos.

– Ale jak je stąd wydostać? – pytał Orlik.

– Posuszymy na miejscu! Palcie ognisko! – zakomenderował Odrowąż.

Wedle jego instrukcji wykopano szeroki a płaski rów i zapalono w nim ogień. Stary pozostał, by go pilnować i zasilać, a oni się rozpierzchli, żeby zbadać cały ostęp.

Rosomak z młodej sosny zrobił pierwotną drabinę i dostał się do barci, Pantera z chłopcami zaszył się w gąszcze, i wnet z triumfem przynieśli dwa już puste remizowe gniazda; Żuraw wydostał się na dalsze halizny błotne i znalazł kolonię kwiczołów, kilkadziesiąt gniazd po brzozach i chmarę ptaków żerujących na jemiołach.

Rosomak, znalazłszy pszczoły syte, bogate i bardzo wojownicze, ruszył też na wyprawę.

Poskoczył za nim Orlik.

– Wuju, mogę razem pójść?

Skinął głową Rosomak. Zaszyli się w gąszcze i chłopak mówił szeptem:

– Jakoś mi tu dziwnie! Inaczej niż tam, u nas. Jakbym był w kościele. I cisza tu inna.

– Chram natury! Rzadko i dawno tu ludzie bywali. Uważasz też szczeliny w gąszczu? To łosie i sarnie ścieżki. Idźmy cicho i milczkiem, możemy coś pięknego zobaczyć.

Ostęp stawał się coraz dzikszy. Stare świerki cieniły się olbrzymimi, nawisłymi gałęźmi, przeszytymi u ziemi gęstwą młodych brzóz, osik i zwałami drapieżnych jeżyn. Małe halizny czyniły powalone drzewa, osnute całe pełzającymi chmielami i powojem. Trzciny pokrywały nizy, kłębiąc się w ściany zielone, w fale nieruchome, w okopy roślinne.

I wśród tego wiły się ciasne przetarte szlaki, którymi leśni ludzie przesuwali się powoli, starając się stąpać bez szelestu, nie trącać zielonych ścian. Cisza była tak głęboka, że słyszeli kucie dzięcioła za topielą, brzęk pszczół, żerujących na kruszynach, i bicie swych serc. Nie odzywali się. Czasem Rosomak stawał i pokazywał to gniazdo rzadkie, to kwiat, to wiewiórkę na świerku, to sowę, przytuloną do pnia i prawie niewidzialną, to lelka złożonego we śnie, jak sęk drzewa. Tak szli, czytając księgę lasu.

Nagle drgnęli i znieruchomieli w cieniu świerku. Gdzieś na prawo w gąszczu coś się odezwało. Było to jakby pobekujące, głuche stęknięcie i trzask łamanych gałęzi.

Rosomak wziął za ramię Orlika i wsunął go za sobą pod nawisłe gałęzie. Niewidzialni zastygli w nieruchomości, w oczekiwaniu, w napięciu wzroku i słuchu.

Gąszcze ożyły. Jakaś moc druzgotała krze i młode drzewa, jakiś huragan je chylił i roztrącał. Głuche, ponure mruczenie i trzask, jakby drewnianych kołatek…

Na roziskrzony, pytający wzrok chłopca Rosomak szepnął prawie bez dźwięku:

– Łoś idzie. Olbrzym!

I nagle rozwarły się gąszcze, znikły, jakby zdmuchnięte wichrem, i na haliznę o dziesięć kroków przed nimi wynurzył się kształt potworny i fantastyczny.

Na razie Orlik nie mógł zrozumieć.

Zwierz to był czy ruchomy roślinny gąszcz?

Nogi tonęły w krzakach, a potworny łeb był jedną masą zieleni, oplątany wokół kilkunastoramiennych rogów.

Masą tą zwierz rył, tarł wokół siebie, zbierając coraz więcej chmielu, jeżyn, gałęzi. I oto, czymś zaniepokojony, stanął na haliźnie i wyprostował się w całej potędze.

Parsknął i zawęszył. Ciemne, poważne oczy rozejrzały się wokoło, nagie, rozdęte chrapy zdawały się pytać, badać, myśleć. Doleciała go woń nieznana, tajemnicza, a instynktowi groźna – dymu.

Nie spłoszył się jednak, ufny w swą mocarność, śmigłość nóg, znajomość puszczy.

Parsknął raz i drugi ze wstrętem, z pomrukiem jął znowu drzeć nogami pnącze i powoli ruszył dalej, klekocąc racicami.

Za nim, korzystając z trzasku łamanych odrośli, ruszyli ludzie.

– Godowa pora! – szepnął Rosomak.

– Wieniec sobie nałożył na łeb! Ale mocarz! Szpetny zresztą, ale jakby zjawa bajeczna – cudny.

– Prawdziwe bożyszcze leśne. Zaprowadzi nas w najtajniejszy matecznik.

Łoś nie trzymał się szlaków. Parł przed siebie, miażdżąc łozy, młode drzewa, krze, trzciny sążniste, jakby szedł po gładkiej łące.

I tak doszedł do skraju szerokiej połaci oparzelisk i topieli, otaczających, jak morze, tę wyspę leśną.

Stanął, zawęszył, zabeczał donośnie.

Patrzał na drugą wyspę, czerniejącą w oddali.

Chwilę jakby słuchał stamtąd odzewu, potem skręcił w bok i zsunął się w wąską wodną strugę, wijącą się zygzakiem wśród kęp i niskich zarośli.

Brodził, zagłębiał się, wytryskiwał nad błotem jego łeb umajony i wreszcie znikł w szarzyźnie trzcin i mchów.

Jeszcze chwilę słychać było chlupot wody, coraz cichsze parskanie, i zjawa zginęła jak sen prabytu.

Rosomak za jego śladem zsunął się w wodę i spróbował gruntu.

– Nawet Odrowąż o tym brodzie nie wie. Możemy brnąć, a gdzie głębiej – płynąć. Ale to bezpieczny, starodawny przesmyk ciężkiego zwierza. Jutro możemy się dostać tam bez fatygi. Żurawie lęgi spenetruje Pantera, a wiosną przyszłą dostaniemy tam pewnie jaja głuszca, bo tam ich toki grają co rok.

Zawrócili z powrotem, rozmawiając głośniej, podnieceni, uradowani. Nie szukali drogi: prowadził ich zapach mocny suszących się grzybów.

Jakoż Odrowąż już stworzył pierwotną suszarnię. Nad żarem zasunął ruszt z prętów i rozłożył grzyby.

– Do jutra przywiędną, potem się znowu żaru napali, i skończone. Czego my nie zabierzemy na wóz, poniesiemy w torbach.

Towarzysze zebrali się już wszyscy. Żuraw czyścił jakieś korzenie, Bartnik plótł chodaki, Pantera rozłożył ognisko i piekł na żarze rydze.

– Coś taki milczący, Pantero? – zagadnął Rosomak, wyciągając się na ziemi.

– Nie widzicie, co robię?

– Widzę. Rydze przypiekasz. Tylko nie wiem, dlaczego nie solisz.

– Łzami solę! Czerwone jarzębiny, złoty liść z brzozy lecący i rydze! Toć jesień!

– Milknie wszystko i tęsknieje. Ale żeby spoczynku nie było i ponurości jesieni, i grozy zimy, nie byłoby szczęścia zmartwychwstania. Trzeba mieć ufność i mądrość ptaka, rośliny, zwierza. Mijamy, a trwamy.

Tu się zwrócił do Odrowąża i spytał:

– Czy znacie, ojcze, zwierzy bród przez Pohybelnik do Medwidły?

– Nie! – zdziwił się Odrowąż. – W Medwidle leżeliśmy wtedy, po powstaniu, aleśmy dobrnęli tamtędy, od jezior.

– Dziś nam łoś drogę wskazał. Jutro spróbujemy. Zanocujemy tutaj. W domu matka jest, to domowników dopatrzy.

– Dwadzieścia lat w Medwidle nie byłem, bo tam potem rzeka się zabagniła, i odcięty ostęp ze wszech stron, a nie łakomy, bo ani łąki, ani grzybów nie ma. Matecznik odwieczny. Na głuszce kiedyś się wybrałem, ale po barki wpadłem i ledwie żywy wróciłem.

– Spróbujemy łosiego brodu. Teraz, chłopcy, trochę gałęzi na szałas urąbcie i przepłoszcie żmije, bo ich tu pełno. Powieczerzamy i spoczniem!

– To może tam leży Chorąży? – szepnął Orlik do Bartnika – i może ten łoś, i te głuszce, co tam mieszkają od wieków, znają jego mogiłę.

– I może tam żyją pszczoły po odwiecznych barciach, i całe drzewa pełne są miodu?

– I może tam rysie się lęgną i siwieją ze starości?

– I może jeszcze są niedźwiedzie?

– A jedno pewne, że orzechów tam jest pewnie moc! – rzekł Pantera, układając na liściach pieczone rydze na wieczerzę.

Zmęczenie pracy i skwaru wnet objęło wszystkich. Zakopali się w mech szałasu. Odrowąż u wejścia rozpalił dymne, z mokrych gałęzi świerkowych, ognisko, i tak zabezpieczeni od komarów i żmij posnęli, marząc o jutrzejszych odkryciach i cudach.

Zbudził ich rzeźwy chłód poranka.

Biała rosa leżała na ziemi; Odrowąż, mrucząc godzinki, zbierał z rusztów grzyby. Żuraw szukał na próżno na brzegu bagna wody do mycia. Rosomak obierał z pleców Bartnika leśne kleszcze, pozbierane w gąszczach, Pantera już skwarzył na węglach rydze. A wszyscy się śpieszyli, gnani ciekawością.

– Prowadź, Orliku! – zakomenderował Rosomak.

– Byleś trafił! – zaśmiał się Pantera.

Ale Orlik, już się nauczył kierować, bo już umiał czytać las jak książkę. Poskoczył na czoło szeregu i bez wahania ruszył, w myśli sobie wczorajsze obrazy odnajdując.

– Przechodziliśmy obok olszyny, tej tam, co ma złamany średni konar, potem na tę czerwoną jarzębinę, potem na osinę z dziuplą, z której grzywacz wyleciał: ma tam pewnie małe! A teraz przez ten zwał, co na nim były pióra z jastrzębiego mordu, a potem na ten świerk, co na nim hulała wiewiórka, i na ten zawrót ścieżki, co na suchej łozie ma pęczek sarniej sierści.

Przypominał, odnajdywał i prowadził bez wahania, aż wreszcie stanął i rzekł:

– Tu, z tych gąszczy wychynął i stał. A myśmy byli…

– A widziałeś srocze gniazdo za plecami? – spytał Pantera.

– Nie! Patrzałem na niego jak na zjawę. A tędy runął na przełaj do brodu.

Stanęli wkrótce nad czarną ścieżką wodną. Rosomak na czoło się wysunął i zaczął się rozbierać.

– Odzież w tobołek i na głowę, bo może miejscami i nie zgruntujemy.

– Ba, ale nas pijawki żywcem pożrą – zaprotestował Pantera.

– Dobrniemy żywi, tam się oczyścimy z plugastwa. Odzież bardzo będzie zawadzała.

Rozebrali się tedy i Rosomak zsunął się w czarną, wstrętną, gęstą wodę.

Spód był grząski, ale posuwali się naprzód, krzywiąc się i parskając z obrzydzenia do zgniłych, cuchnących wyziewów bagna. Woda sięgała do pasa, następnie do ramion, wreszcie Rosomak zaczął płynąć. Błotniaki pozrywały się z kęp, krzycząc z podziwu i z trwogi. Bród się łamał i zakręcał. Zdawało się ludziom, że chyba nigdy się nie skończy. Orlik czuł, że lada moment wyciągnie się na kępę i umrze, taka go ogarnęła niemoc i rozpacz.

Aż wtem rozległo się wołanie Rosomaka:

– Już dopływamy! Mam grunt pod sobą i Medwidła tuż.

Szczeliną wodną ścieżka wnurzała się w dwie ściany leśne, utworzone z trzcin, kolących krzów i bezkształtnych trupów jakichś zwalonych drzew. Na pierwszy pień wypełzł Rosomak i odsapnął.

Po kolei wynurzali się inni i obsiedli omszały czarny konar, dysząc i milcząc.

Wszyscy byli czarni od mułu aż do twarzy i wyczerpani zupełnie.

Odrowąż spojrzał na słońce i rzekł:

– Brnęliśmy półtorej godziny. Musi być ze dwie wiorsty. Tęga przeprawa.

– Obierajmy pijawki! – zawołał Pantera. – A tu nawet nie ma gdzie się opłukać! A cuchnie to plugawe bagno! Chwilami chciałem nos schować do kieszeni, ale kieszenie w tobołku na głowie.

– Od dziesięciu lat nie było takiego suchego lata i dlatego bród się uczynił. Inaczej dostępu by nie było! – rzekł Odrowąż.

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
190 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают