Читать книгу: «Lato leśnych ludzi», страница 10

Шрифт:

Ubrali się śpiesznie i zeskoczyli poza pień na stały ląd. Ale tam utonęli wnet po ramiona w splątanej masie zielska i krzaków i stanęli bezradnie.

– Szczęśliwy Kuba! Bo tu nie wiadomo, jak się posuwać po ziemi.

– Można wodną ścieżką.

– No nie! – zaprotestował. – Wolimy siekierą i nożem wyrąbywać przejście.

– Żeby choć zobaczyć co osobliwego! – stęknął Bartnik, zaczynając rąbać i krzesać.

Zaczęli wszyscy pracować, w nadziei, że przecie dotrą do rzadszego porostu. Ale ostęp był jednolicie zwarty dołem, bo gdy się wydostali z nadbrzeżnych łóz i oczeretów, znaleźli przed sobą ścianę olbrzymich leszczyn, czeremchy, kruszyny, jarzębin, kalin – wszystko splątane chmielem.

Gdy słońce zaczęło dopiekać, pokładli się na zwalonych pniach, wyczerpani zupełnie.

Z zapasów mieli tylko chleb i suszone ryby; na szczęście gąszcz barwił się mnóstwem dzikich malin i jeżyn, i bez trudu można było ugasić pragnienie, a leszczyny oblepione były mnóstwem na pół dojrzałych orzechów.

Odrowąż i Rosomak zamiast jeść i spoczywać ruszyli dalej.

– Tu w głębi – wtedy – była wśród świerków polanka. Ale to już temu lat czterdzieści! – mówił stary, ogarnięty wspomnieniami.

Na pół pełzli pod zwałami. Prostowali się czasem, wydrapywali na zmurszałe kłody, starali się zorientować w kierunku, nie błądzić z powrotem. Aż zagrodziła im znowu drogę wodna żyła brodu.

Zniecierpliwiony Rosomak zsunął się w błoto.

– Ostatecznie łosie do czegoś dążą, do jakichś dalszych rewirów – ku jeziorom! Bród coraz płytszy.

Mieli ręce i twarze we krwi od kolących roślin i żądeł bąków i komarów, odzież zabłoconą i podartą; było lżej brodzić niż wojować z gąszczem.

Patrzyły na nich ze zdziwieniem węże, wylegujące się po pniach, pomykały z wrzaskiem sójki i orzechówki. Nagle posłyszeli plusk i beczenie.

Ledwie się wtulili do brzegu, przeleciało obok nich stado saren z rogatym kozłem na czele.

– Ładny rogal! – rzekł Odrowąż z żalem myśliwskim.

A Rosomak z uśmiechem radości patrzał za nimi.

Wydostali się z błota na zwierzą ścieżkę. Rosomak dobył swą gwizdawkę i dał sygnał towarzyszom.

– Dziki tu gdzieś niedaleko leżą: barłóg czuć! – zauważył Odrowąż i wnet wskazał przemykający niski, rudy cień.

– Co tu może liszka szukać o tej porze? Łup jakiś ma! Ot, i drugi smyrgnął!

Ruszyli żywiej naprzód i wynurzyli się nagle na stratowaną haliznę.

– Ot, co jest! – zawołał stary, wskazując.

Na środku polanki, na więdnących ledwie zielskach zdeptanych jak tok, leżał nieżywy młody łoś. Miał złamane kręgi, wyprute wnętrzności i całe ciało stratowane racicami.

Pochylił się nad nim Rosomak.

– Ten olbrzym go pewnie zamordował, ten, com go widział wczoraj. Ale bitwa była ciężka: udeptali ziemię jak na turnieju.

– A ile tu śladów! Rachuję, że klęp było ze siedem na godach. Spory młokos siedmiolatek! Już go liszki napoczęły, tej nocy wilki dokończą. Żeby mieć strzelbę, zasadzkę można by zrobić, tylko że skóry nic warte.

Rosomak zaczął gwizdać w pewien znany towarzyszom sposób, by ich zwołać co rychlej.

Odpowiedziały odzewy coraz bliższe, wreszcie wszyscy się zebrali i gwar napełnił puszczę.

– Patrzcie, smyki, do czego doprowadzają amory! – Śmiał się Pantera do chłopców.

A Żuraw badał po naukowemu zwłoki i rzekł:

– Szkoda, żeśmy nie widzieli turnieju. Bronił się po bohatersku. Jedną rosochę ma zupełnie utrąconą i przednią nogę złamaną. Upadł i wtedy tamten rozpruł mu jelita i zdeptał.

– I poprowadził stado za sobą tamtędy! Ławą szli, jak prawdziwe weselne grono!

Praktyczny Pantera z Odrowążem już rozpalili ognisko, już stary zabierał się do zdjęcia skóry.

Chłopcy gapili się ciekawie. Żuraw badał obsady rogów, tylko Rosomak opodal się wyciągnął na ziemi i oczy od tych jatek odwrócił.

I ozwał się nagle po długim milczeniu:

– Uważam, że chcecie urządzić dziką indyjską ucztę, pożreć tego trupa, no i ten grzech odchorować. Wolna droga! Ale uważam zarazem, że chcecie, jak łup, zabrać skórę i rogi!

– Rozumie się! – zawołał Pantera.

– W takim razie zastanówcie się, jak tę zdobycz przeprowadzić przez łosi bród?

Zatrzymali się wszyscy w robocie mocno strapieni.

Aż Pantera, nawlekając kawał combra na drewniany rożen, rzekł:

– Jak się posilimy i spoczniemy, coś się wymyśli.

– Z żarcia rozumu nie przybywa! – mruknął Rosomak, zapalił fajkę i poszedł ścieżką w głąb ostępu.

Orlik dognał go po chwili.

– Zupełnie mi wuj apetyt odjął!

– Od dawna już mięsa nie jadam i coraz większy czuję doń wstręt. Nad cielskiem tym, jakeśmy przyszli, krążyły już wielkie muchy-robaczarki, a po ziemi zbiegały się wstrętne żuki-grabarze. We wnętrznościach gospodarowały już lisy cuchnące, a po gąszczach węszą już i zęby ostrzą wilki. Nie, w tej kompanii nie będę współbiesiadnikiem. Zresztą niegłodnym. Mam chleb, jagód nie brak. Zobaczę, dokąd weselnicy poszli; utorowali wygodny szlak.

Jakoż szlak wyprowadził ich poza ostęp znowu na niezmierzoną bagien płaszczyznę.

Łosie poszły błotem na przełaj ku dalszym czerniejącym leśnym ostępom.

Ale gdy tam wynurzyli się z gąszczy, nagle na prawo, blisko, porwało się stado żurawi z ogłuszającym wrzaskiem bojowym.

– Ot i żurawie lęgi – ucieszył się Rosomak.

Szara chmura ptaków podniosła się w powietrze, zataczając koło; i oto z tej chmury jeden raptem spadł pod nogi ludzkie.

Instynktownie Orlik rzucił się ku niemu i porwał w ręce.

– Baczność! – krzyknął Rosomak.

Ale już było za późno! Ptak uderzył chłopca dziobem tak silnie w głowę, że ten jęknął z bólu i puścił go. Żuraw roztoczył skrzydła do wzlotu, ale spadł powtórnie. Lewe skrzydło miał złamane. Tedy chciał umknąć piechotą, ale Rosomak z błyskawiczną szybkością cisnął mu na głowę swą bluzę, obezwładnił, skrępował i wziął pod pachę.

– Skazany na śmierć głodową. Niech idzie do nas na domownika. Taką zdobycz warto brać i trzymać. Możemy wracać i rozkładać na noc obozowisko. Daj, Boże, jutro na wieczór wrócić do domu.

– I ten okropny bród do przebycia! – stęknął chłopak.

– Widziałem, żeś ledwie dobrnął. Wrócisz wygodniej. Zwiążemy tratewkę z leszczyny, naładujemy skórę, rogi, ciebie i przepchniemy do Puchaczego Ostępu.

– A tamci się głowią tymczasem.

– Odrowąż już pewnie leszczynę rąbie! – uśmiechnął się Rosomak.

Znaleźli towarzyszy śpiących kamiennym snem. Skóra łosia wisiała na gałęziach w dymie ogniska. Czaszka i rogi leżały na olbrzymim mrowisku, już czarne od mrowia naturalnych preparatorów. Resztki ofiary zawleczono w gąszcze i obozowisko przybrało porządny wygląd. Od ujścia brodu rozległ się odgłos siekiery: znaleźli Odrowąża przy pracy nad tratwą.

Obejrzał kalekę-żurawia.

– Trzeba go umieścić w ciemnym szałasie, dać wody, ryb, ślimaków, robaków, często zaglądać, żeby się z człowiekiem zapoznał. Za parę tygodni się oswoi, do ręki przyjdzie po jadło i można będzie po trosze na swobodę puszczać. Dobry towarzysz, miałem takiego kilka lat na podwórzu. Nawet stróż bywa dobry.

– Tratwę robicie? – spytał Orlik.

– A cóż! Doktor by żałował czerepu i rogów, a Pantera nie porzuci skóry. Jakoś to urządzimy! A trzeba jutro wracać, bo chleba nie ma, a woda do picia obmierzła. Noc będziemy mieli z wilczym koncertem. Dziki dym poczuły i poszły. Tędy szły. Maciora z siedmiu warchlakami i dwa spore wycinki. Lisy czatują po chaszczach. Szykujcie łozę do wiązania drzewa i mchu do zatkania szpar nadrzyjcie.

Do wieczora związali tratwę bardzo wąską i pierwotną, ale trzymała się na wodzie, i Orlik, odpychając tyką, przeprowadził ją cały kawał drogi na próbę.

– Wytrzyma – zdecydował Odrowąż.

Wrócili do obozu i pobudzili towarzyszy.

W cieniu puszczy już zapadła noc.

Na hejnał żurawi odpowiadał żałośnie jeniec, spróbował poszarpać więzy, aż uznał bezsilność i znękany skulił się do snu, odmawiając jednak zuchwale przyjęcia posiłku.

– Głupiś! – rzekł mu Pantera. – Żeby mi w tej chwili nawet Moskal chleba dał i czystej wody, to bym wziął.

– A ja bym go „kujnął” w sam łeb wraży! – zawołał Bartnik, spuchnięty na całej twarzy.

– Widzę, żeś barć znalazł – rzekł Rosomak.

– Dziwaczną, w zwalonym pniu. Bogata strasznie, ale…

– Zrobiły z ciebie księżyc w pełni, jak na obrazku.

– Przyleciały za nim aż tutaj i doktor, Bogu ducha winien, też oberwał. Ledwieśmy dymem je przepłoszyli.

– Narąbcie i znieście drzewa na całą noc! – rozkazał Odrowąż. – Stróżować trzeba będzie po kolei, bo wilki mogą i skórę zepsuć. O trzy mile zwęszą i przyjdą. Kto się w dzień wyspał, zacznie stróżę. My we trzech zaśniemy z wieczora.

Gdy ściemniało zupełnie, u ogniska zasiedli do czuwania Żuraw z Panterą.

Pantera, który się nie ruszał, nie psocił, nie pracował, wnet zasypiał, zaczął pleść chodaki, by nie zadrzemać. Żuraw słuchał.

Nie było pięknej ciszy odludzia. Z szałasu rozlegało się chrapanie Odrowąża, stękanie obolałego Bartnika; wokoło puszcza żyła niesamowitym ruchem i głosem drapieżników.

Słyszało się stąpania, szelesty suchych trzcin, czajenie się trwożne a żarłoczne, klekot krzywych dziobów sów i przeciągania ich skrzydeł, aż kędyś bardzo daleko rozległo się ponure krótkie zawycie, jakiś sygnał czy groźba.

Jakby na „baczność” odpowiedziało beczenie czujnych kozłów i pomruk mocarny łosi.

I znowu po chwili zagrało posępne wycie, jakieś chrapliwe szczekanie i plusk wody.

– Błotami szelmy idą, jak gościńcem! – mruknął Pantera. – Żeby nie ogień, zjadłyby i łosia, i nas na deser. Chmara tego ściąga ze wszech stron. Już są i tu na ostępie. Słyszysz, jak chrobocą gąszcze? Szkoda, że nie zatruliśmy mięsa – miałyby stypę!

– Jeśli w przyrodzie istnieją i żyją, widocznie są potrzebne.

– Et! – wzruszył ramionami Pantera. – Każdy ma bzika albo parę! Ale w takim razie nie trzeba by było nawet pchły zabijać. Żebyśmy spytali o zdanie bezbronnych i słabych, skazanych na śmierć w zaraniu życia!

– Niebezpieczeństwo kształci obronę. Zresztą my mamy wrodzony wstręt do mordu pod wszelką postacią.

Poprawił ognisko i cisnął polanem w gąszcz, bo mu się zdało, że „coś” już ruszyło wiszącą skórę.

Wycie powtarzało się coraz częściej i bliżej.

Była w nim wściekłość i lęk, czasami łączyło się w chór posępny, wstrętny.

– Żeby jeden strzał! To by dopiero ścichły! Dłuży mi się ta noc! – ziewnął Pantera. – Ciało piecze od potu, brudu, owadów i pijawek. Niech sobie ten ląd zostanie dziewiczy, ja go nie poślubię! Wiosną warto przybrodzić po gniazda; widziałem nawet puste orle na dębie. Zbierzemy jaja żurawi, paszkotów, kwiczołów, krzywodziobów, puchaczy, głuszców! Ale żeby tu bytować, nie, za duszno i ponuro! Doktorowi też tęskno za kąpielą w ruczaju!

I westchnął za swoim rajem, a potem zaczął się kiwać i zasnął.

Po północy zajęli straż Rosomak z Odrowążem i o świcie pobudzili wszystkich. Pomimo ognia i dymu znaleźli łosie jelita już rozwleczone po gąszczu i zabrali się śpiesznie do powrotu.

Ciężka była, długa i mozolna przeprawa.

– Moglibyśmy wszyscy odegrać rolę leśnych diabłów! – zdecydował Rosomak, gdy dobrnęli do Puchaczego Ostępu i odpoczywali przed ostateczną przeprawą na swój ląd.

A gdy wreszcie wieczorem stanęli przed chatą, Szczepańska załamała ręce:

– O Boże! Jak ja tę bieliznę dopiorę? A kto was pokrwawił, o Jezu?!

– To nic, to tylko pijawki! – uspokajał ją Bartnik. – Ale cośmy zdobyli! O! I żurawia mamy do chowania! A co tam orzechów!

– Jeść! – jęknął Pantera.

– Kąpać się! – zawołał Żuraw.

– Skórę solą i popiołem wytrzeć od robactwa! – troskał się Odrowąż.

A Rosomak w kącie szałasu lokował jeńca.

– Mnie teraz nasz bór wydaje się jak Marszałkowska ulica w porównaniu z tamtym ostępem! – mówił Orlik, idąc z Żurawiem do kąpieli.

– A co sobie myśli mój imiennik w stajni?

A właśnie w tej chwili rozległo się wieczorne granie żurawich surm i odpowiedział im żałosny głos kaleki-niewolnika.

Hasło z mogiły

Skrzydlatego żurawia nazwano Doktorem, wedle pomysłu Pantery i ze zgodą imiennika. Odrowąż zdecydował, że jest najwyżej trzyletni i że można go będzie łatwo oswoić.

Ale parę tygodni przebył tak ciężkich, opornych, że go Rosomak musiał gwałtem karmić i poić.

Najeżony, skulony trwał w buncie bezsilnym, sycząc jak żmija, gdy się kto zbliżał.

Aż wreszcie, jakby przetrawiwszy swą rozpacz, zmożony ciemnością i głodem, przyjął z rąk Rosomaka pierwszy posiłek.

– Nasz będziesz! – uśmiechnął się doń człowiek.

Jakoż przełamany został instynktowny strach i nienawiść stworzenia do odwiecznego kata.

Przestał syczeć i nastawiać dziób od razu i wreszcie pewnego dnia, słysząc gwizdanie, które mu zwiastowało przybycie człowieka, postąpił na spotkanie i odezwał się krótkim powitaniem.

– No widzisz, braciszku, że możemy być druhami – zaczął doń przemawiać Rosomak. – Nie ważyłbym się pozbawić cię największego skarbu, wolności, gdybyś był zdrów, cały i mocny, gdybyś mógł w waszym wędrownym szyku za morza lecieć i na tutejsze wasze wyraje wracać. Aleś, braciszku, na głodową i mroźną śmierć skazany! Twego młodego życia mi szkoda, i dlategom cię do nas przyjął. Ale ci ślubuję, że z wiosną odniosę cię do rodzinnych lęgów, żebyś z braćmi latem się ucieszył.

Ptak słuchał, z ręki posiłek brał, patrzał spokojnie, a wreszcie pewnego dnia Rosomak szałas zostawił otwarty i pogwizdując poszedł ku chacie.

Więzień wyszedł na polanę, na słońce, i zaczął się bacznie rozglądać. Rozwinął i złożył skrzydła i zaczął w trawie żerować, a wreszcie pióra dziobem przebierać i chędożyć się.

A potem, zwabiony znanym gwizdaniem, poszedł powoli ku chacie.

– Nasz jest! – ucieszyli się wszyscy.

Sezonowym zajęciem leśnych ludzi były teraz orzechy.

Rosomak z Odrowążem wyjeżdżali co dzień na połów rybny, ale reszta bobrowała w leszczynach i co wieczór znoszono do chaty całe wory.

Przeobfitość jesieni owocnej wyzierała zewsząd i zajęcia było mnóstwo. Wieczorem w ogródku i na podsieniu piętrzyły się stosy zdobyczy: orzechów i grzybów, jagód, rydzów, ryb.

– Do obróbki! – wołał Pantera.

Musieli przed spoczynkiem ryby oprawiać, orzechy łuskać, rydze solić, a piec chlebowy ledwie radził suszeniu tych zapasów zimowych.

Suche, pomyślne, urodzajne było lato, przerywane z rzadka potężnymi burzami. Nagromadzone gorąco wybuchało straszną mocą gromów, krótkich nawalnych deszczów, i znowu wracała promienna pogoda.

Rosomak z Odrowążem miewali bajeczne połowy, bo susza przecięła szlaki rybie i uwięziła ryby po głębszych dołach. Razu pewnego przywieźli pełną łódkę przepysznych jaziów i okoni, a kiedyś w sadzawie, odciętej od rzeki, wzięli szczupaka potwora, „ludojada” chyba, którego siekierą trzeba było zabić, a potem polecić mrówkom spreparowanie muzealnego okazu. Przy sekcji Żuraw znalazł jakąś bezkształtną masę wielkości pięści; gdy ją rozcięto, ujrzano wewnątrz resztki metalowego medalika.

Odrowąż zadumał się nad tym i oddał Rosomakowi.

– Lepsze macie oczy! Przypatrzcie się, może to Kodeńska Matka Boska. Miał taką nasz Podlasiak.

Ale najostrzejszy wzrok ani lupa nie wystarczały.

– Niemało ludzi na żer ryb poszło w tych bagnach – rzekł Pantera.

– I wielu takich, którym by się pomniki należały.

– Z tamtej strony pomniki tutejsze niewiele więcej warte, co ta blaszka pewnie! Służbowe księgi tam też prowadzą, trwalsze! – rzekł Rosomak, chowając do zbiorów dziwną zdobycz.

Po jednej ze strasznych burz nocnych rybacy ruszyli na połów około południa i zapędzili się do jeziora w nadziei zdobycia suma. Ale dzień był niepomyślny i po raz setny zastawiali brzeg siecią podwójną bez żadnej prawie zdobyczy.

Nagle Rosomak głowę podniósł, nasłuchując.

Gdzieś daleko zagrała trąbka, umówione hasło, dwa krótkie, po sobie następujące, tony.

– Znaczyło to: „Wodzu”!

Rosomak swoją specjalną świstawkę kościaną do ust podniósł i odzew dał.

– To chłopcy czegoś chcą! – rzekł wracając do wiosła.

– Nogę który złamał czy rękę! – mruknął Odrowąż.

– Nie. Wołaliby doktora. Oni nie wzywają do siebie, któryś do nas leci z wieścią. Coś znaleźli!

Trąbka powtórzyła znowu wołanie, potem ścichła, widocznie poszukiwacza doleciał odzew, i oto z gęstwiny wynurzył się Orlik spocony, zziajany, ubłocony i począł coś krzyczeć z daleka.

Odrowąż zwrócił ku niemu łódź.

– Ojcze, wodzu! – wołał chłopak, dech łapiąc. – Znaleźliśmy mogiłę. Chorąży, strzelba i Orzeł! Nasz znak! Znaleźliśmy! Chodźcie! Tamtych już zawołaliśmy. Bartnika zostawiłem na honorowej warcie. Lećmy!

Bez słowa, pod wielkim wrażeniem wysiedli na brzeg i poszli za chłopcem. A on, opanowany tym ich skupieniem i milczeniem, ścichł także.

Aż stanęli na miejscu, w czarnym borze, nad sennym zalewem wodnym. Nocna burza powaliła olbrzymi, na pół suchy, prawieczny dąb. Legł szczytem aż w wodę i rozdarł się jego pień, otwierając zmurszałe wnętrze.

Przy nim stał Bartnik, wyprostowany, zastygły w pozycji żołnierskiej, w kapeluszu na głowie, i z nieruchomym, skupionym wzrokiem warty, i stali Żuraw z Panterą, obnażywszy głowy w milczeniu.

Pochylił się Rosomak i Odrowąż.

We wnętrzu dębu ujrzeli ludzki szkielet. Mały, szczupły kościec wyrostka, zachowany w całości, jako był ujęty w ściany drzewa. U prawego boku leżała stara, rdzą przeżarta strzelba, a u lewego, przy sercu, zetlała szmatka amarantu z przebłyskującymi srebrnymi nićmi.

Ku słońcu patrzały głębokie oczodoły, a trochę rozwarte, zdrowe zęby zdawały się uśmiechać. I tak leżał z bronią u nogi, z chorągwią swą u serca – Chorąży…

Wyprostował się Rosomak i odkrywszy głowę zaintonował:

 
Boże, coś Polskę przez tak długie wieki!
 

Ramiona Bartnika drgnęły, jakby chciał sprezentować broń, a zbiorowy głos pochwycił:

 
Otaczał blaskiem potęgi i chwały…
 

Odrowąż klęczał i modlił się, a po zmarszczkach płynęły mu łzy jak paciorki dusznego różańca.

A gdy skończyli, Rosomak kazał świerkowymi gałęziami zasłonić te prochy bohatera. Zebrali się wszyscy na radę i nawet Pantera miał twarz uroczystą.

– Rozumiem, jak to było – ozwał się Odrowąż. – Gdy im zabrakło żywności i chłód ścisnął, musieli dążyć do osad. I tu gdzieś ranny oddał Bogu ducha, a Podlasiak wynalazł dąb spróchniały i zwłoki w nim ukrył, a potem dalej poszedł i nie znając przejść, w bagnie utonął.

– Co teraz mamy czynić – zagadnął Pantera.

– Pogrześć go, jako na to zasłużył, w tej świętej ziemi! – odpowiedział Rosomak.

– Na tej górze, gdzie sygnały bojowe palono! – zawołał Orlik.

– Będzie całemu krajowi stróżował – dodał Bartnik.

– Słusznie! – potwierdził Rosomak.

Zamyślił się Odrowąż i nagle wstał, na wnuka skinął i na Panterę.

– Pójdziemy do folwarku i nocą tu przyniesiemy deski cichaczem, żeby do Moskali nie doszło.

– A przy nim noc przewartujemy.

– Rankiem trumnę zbijemy i przeniesiemy prochy na górę. Ruszajmy!

Trzej wartownicy zostali. Orlik tę noc na całe życie zapamiętał. Księżycowa była, cicha i pełna duchowego majestatu. Rosomak się rozgadał, opowiadał mu, co od rodziców wiedział, o czasach owych, o bojach, ofiarach, ruinach, we krwi utopionych nadziejach zmartwychwstania.

A potem milczeli, przetrawiając bóle, nienawiść do kata, gorycz bezsilności, rozpacz niewoli.

Aż niespodziewanie ozwał się Żuraw:

– Słuchajcie! Moglibyśmy i słusznie rozpaczać, i beznadziejności się oddawać, żebyśmy wartowali przy grobie zdrajcy! Ale ten czego innego nas uczy! Spadek ojczysty wziął, obowiązek spełnił, wiary dochował. My żywi nic więcej nie mamy do roboty. Wiarę zachować, obowiązek spełnić, trwać i przetrwać. No i tyle! Resztę decyduje Bóg!

– Dzięki, bracie, za to słowo! – rzekł Rosomak. – Zawiniliśmy względem niego. Pieśń mu się należy bohaterska, nie bezrozumne ludzkie rozważanie. Masz swoją fujarkę, zaintonuj hymn konfederacki.

Silnie, twardo, na cały żywot ryły się w duszę Orlika: ta noc, ten grób wśród puszczy i te słowa:

 
Ze skowronkami wstaliśmy do pracy
I spać pójdziemy o wieczornej zorzy,
Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy
I hufiec Boży!
 

Na długo przed zorzą wrócili z folwarku Odrowążów z deskami. Szczepański przyniósł narzędzia i rano już drobna trumienka była gotowa.

Na posłanie z ziół i kwiatów ułożono kości i pokryto je szczątkami sztandaru. Po źdźble srebrnej nici wziął każdy na pamiątkę, a z grubego, starego modlitewnika Odrowąż odczytał modlitwy.

Potem Rosomak podał mu strzelbę, a stary ją przyjął, jak święty spadek, i oddał Bartnikowi.

– Masz! Twoja jest. Użyć trzeba, jako on używał.

– Słucham! – rzekł, prostując się, chłopak.

Ale Pantera przeszukiwał wnętrze dębu i wydobył spore pudełko blaszane.

– To leżało w nogach – rzekł, podważając nożem wierzch.

Pudełko rozpadło się i na ziemię prysnął deszcz złotych monet.

– Dukaty węgierskie! Kasa partii! – zawołał Odrowąż. – Nie ufał swym siłom Podlasiak i zostawił Chorążemu pod strażą! Co z tym zrobić?

– Rozważmy! – rzekł Rosomak, zbierając do chustki dukaty i szczątki pudełka. Na dnie były ślady papieru, może wskazówki, polecenie, ostatnia wola, już nie do odczytania.

W próchnie drzewnym znaleziono jeszcze parę sprzążek, guzików, resztki skórzanej torby, częstochowski medalik i dano zmarłemu do trumny; a potem wzięli ją na barki i zmieniając się, nieśli na górę.

Skoczyli naprzód chłopcy do chaty, a gdy pochód wolno i ze śpiewaniem przybył na Wdowią Górę, na samym szczycie znaleźli już dół wykopany i pełno wokół kwiecia.

Czekała też Szczepańska z dzieckiem i stali chłopcy na warcie: Orlik ze strzelbą Rosomaka, Bartnik ze swą dziedziczną Sagalasówką.

Gdy spuszczono trumnę do grobu, Orlik dał dwa strzały i sprezentował broń.

Poczęły padać na trumnę kwiaty i Odrowąż odmawiał modlitwy, a gdy skończył, spojrzeli wszyscy na Rosomaka.

A on tak mówić począł:

– Pozdrawiamy cię i cześć ci niesiem, przodowniku nasz, któryś boju dokonał.

Nie zmarłeś przecie i nie milczysz, a my słyszymy twe hasło i raport, bośmy jednej broni i powołania. Mówisz nam te same słowa, które przez wieki mówili ci, co legli na polach chwały, imienni wodze i bezimienne tysiące, a jednakie, jednej idei bojowniki.

Mówisz nam: Bóg, Honor, Ojczyzna!

Mówisz nam: Bóg mi powierzył honor Polaków, Jemu go oddam!

Ze wszystkich rubieży Rzeczypospolitej, ze wszystkich walk o wolność i całość, przez wszystkie wieki jedno hasło słyszymy, panie Chorąży, i powtarzamy, jako pacierz ojczysty.

Stanie tu twoja mogiła, jako graniczny kopiec i jako gród do straży i obrony.

Utrzymamy go, póki życie – i oddamy następnej po nas młodzieży!

Mówisz i do nich, panie Chorąży, i jako my, oni słyszą.

– Słyszymy! – potwierdzili chłopcy.

– Zlecamy wam tedy tę mogiłę! – zwrócił się do nich. – W Bogu wiara, że dane wam będzie doczekać chwili sprawiedliwości bożej i że oczy wasze ujrzą na tej ziemi polski huf i polski znak na sztandarze. Tedy im się zameldujcie i złóżcie raport swego trwania i gotowości służby, a pierwszemu polskiemu naczelnikowi oddacie siebie do szeregu, a złoto owo, w mogile przechowane, na skarb ojczysty.

Słyszysz, panie Chorąży, i ślubowanie nasze przyjmij! Niech żyje Ojczyzna!

Jak grzmot, rozległ się okrzyk zbiorowy.

Rzucił pierwszą garść piasku Rosomak – niech ci lekką będzie ta ziemia ukochana! – i skinął na chłopców.

Wyciągnęli się jak struny i z żywiołowym rozmachem zaśpiewali:

 
Jeszcze Polska nie zginęła…
 

Rwała się pieśń w zdławieniu wrażenia potężnego, w łzach, co znają tylko miłujący i mężni, i kwitła pieśń nad mogiłą, jakby proporzec biało-amarantowy, a cichy bór słuchał i dawne czasy wspominał.

Mogiła wyrosła, złocąc się z daleka, a obecni pożegnali ją ostatnią obrzędową pieśnią „Anioł Pański”.

I został Chorąży na siwym posterunku samotny, a oni, wracając do chaty, radzili:

– Dąb mocarny posadzić mu na mogile!

– Brzozę, co by go gałęziami tuliła jak matka.

– Krasną jarzębinę, żeby mu ptaszki śpiewały.

– Lipę, żeby mu pszczoły gwarzyły.

– Głaz znam w gąszczu! Przywleczemy i wykujemy, kto leży pod nim.

– Każdy uczyni dar, jaki zechce! – zdecydował Rosomak. – Ja wam, chłopcy, złoto zdaję. Obmyślcie schronienie!

– Ja już mam! – zawołał Bartnik. – Złożymy na spodzie barci. Uchowa drzewo i pszczoły.

– Cieszę się, że nie ja je będę wyciągał, jak pora przyjdzie, ale zresztą zgoda na pomysł – rzekł Pantera.

Oddał Rosomak złoto powstańcze i chłopcy zaraz je pszczołom pod opiekę ponieśli.

W tydzień potem głaz już leżał na mogile i Odrowąż znaki jakieś na nim wykuwał, i chłopcom tłumaczył:

– Nie powinien nikt rozumieć, tylko wy. Nad karkiem Moskal jeszcze siedzi i szpieguje. Drzew też nie warto sadzić, chyba krzepki jałowiec, żeby uwagi nie zwrócić. On i tak zmartwychwstanie, a tamci Bożego Sądu nie doczekają. Jaki siew, takie żniwo, ino Bóg nierychliwy, jako że wiekuisty.

I pokazując niezdarne kształty, mówił:

– To jest krzyż, a to orzeł i korona, i drzewce, a tu 63. Stacho się zwał, to pamiętam, a nazwiska – nie. Więc to S – to jakby podpis, a tak się czyta: Chrystusowy wyznawca. Chorąży z powstania – Stacho, a jeszcze dodam W – to znaczy z Warszawy. I głaz bokiem odwrócimy, żeby napis dla wiedzącego tylko był widoczny. Obejmą go wrzosy i mchy utają!

Wiatr rozwiał biały piasek i obsypał ziemię igliwiem i liśćmi. Wkrótce mogiła Chorążego stopiła się i wsiąkła w barwę ziemi, została tylko pamiętna w duszach leśnych ludzi.

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
190 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают