Читать книгу: «Wilcze gniazdo», страница 4

Шрифт:

VII

Do wielkiej sali na malborskim zamku wszedł Krzyżak niższej godności i ze czcią należną spojrzał na dwóch poważnych wiekiem rycerzy. W jednym poznajemy rycerza Dietricha, marszałka Zakonu, drugi wyższy od niego godnością, ba i wzrostem, był sam mistrz krzyżacki Zygfryd von Furchtwangen. Stuknięciem młotka wiszącego przy drzwiach przybyły oznajmił się siedzącym.

– Zbliż się i powiadaj, – rzekł mistrz Zygfryd wyniośle.

– Już po dwakroć pragnę Waszej wysokości oznajmić wieść ważną, jaką przyniosła Kobolda, żona Hexa z Wolfshöhle.

– Mów, a niezaprzątaj czasu!

– Wróciła wczoraj jeszcze z południa, domagając się, aby Waszej wysokości oznajmić, że owych dwóch chłopców zaginionych znalazła.

– Gdzie są? porwał się rycerz Dietrich von Altenburg. —.

– Biedna niewiasta, chcąc jak najprędzej wyswobodzić z jamy Hexa błąkała się dniem, i nocą, aby na jakiś ślad zaginionych natrafić, szła więc ciągle brzegiem Wisły, będą pewną, że jeżeli młode wilczęta jeszcze żyją, to je znajdzie w jakiem legowisku…

– Nie rozwlekaj opowiadania, a mów gdzie są! ozwał się niecierpliwie Dietrich, który oparłszy się na stojącym przed nim stole, chciwie chwytał każdy wyraz, kiedy tymczasem Wielki mistrz, rozparłszy się na ławie, zdawał się nawpół drzemiąc słuchać opowiadania. Na uczynioną przerwę przez Dietricha skinął tylko ręką, jakby tym ruchem mówił.

– Daj mu pokój, niech się wygada!

– Ja nic nie rozwlekam, a tylko mówię, co się stało, a wszystko trzeba orzec jak najdokładniej, żeby Ich wysokoście wiedzieli, jakie to chytre te wilczęta, co raczejby lisami zwać je można: ciągnął dalej, przestępując z nogi na nogę, opowiadający. Gdyby nie chytrzejsza jeszcze od nich Hexowa niewiasta, byliby z pewnością się wymknęli aż na dno swojej jamy, a stamtąd nie tak łatwo byłoby ich wydostać!… Dietrich uczynił znów pewien ruch niecierpliwy, lecz Zygfryd spojrzał nań tylko, a krewki rycerz jeszcze więcej łokcie na stół założył, a podparłszy się na nich słuchał już cierpliwie opowieści.

– Otóż szła ona brzegiem Wisły, najpierw tą stroną, co prowadzi od kanałów malborskiego zamku, a potem skręciła nad łachą rzeki, a że tam moc trzciny porosła, węszyła więc jak wyżeł, czy gdzie jakiego śladu nie wytropi. Nieraz nawet wchodziła w wodę i dotarłszy do trzciny szukała w niej legowiska drogich wilcząt: ale gdzie tam, nigdzie nic nie było. Aż jakoś na trzeci czy czwarty dzień spotkała kobiety, które skradając się nieśmiało szły również nad brzegiem, a oglądały się dokoła, jakby je co straszyło; Kobolda też zaraz pomyślała sobie, że to może one skryły wilczęta, kiedy się tak czegoś strachają. Zbliżyła się więc do nich, lecz owe niewiasty zobaczywszy ją, poczęły uciekać, krzyż święty czynić, pluć za siebie i garście rozmiękłego błota z trawą rzucać. Wtedy ona poczęła wołać, że i ona też krzyż święty wyznaje, złego im nie życzy, a w imię Boga wzywa, aby jej dały pomoc, bo jest strasznie strapioną i zabłąkaną podróżną. Na jej wołanie najśmielsza z uciekających zatrzymała się, a wtedy Kobolda jęła płakać i narzekać jako jest z wioski oddalonej, a oto dwóch jej chwackich synaczków gdzieś się podziało. Śladu po nich nie znaleźć, a ona strapiona matka, już błąka się, nawet nie wiedzieć dni ile, aby choć ślad, choćby strzęp odzienia znaleść po swoich najdroższych. Nie gdzieindziej, tylko ku rzece musiał je zły człek lub zwierz uprowadzić, boć na rozmiękłej ziemi spostrzegła stopeczki ich ukochane, ba nawet ślady krwi dojrzała. Niewiasty widząc, że najśmielszej nic się nie stało, zbliżyły się, a wzdychając wysłuchały opowiadania Koboldy. Aż nareszcie jako wszystkie słuchały, wszystkie też naraz i mówić poczęły, a przypominać sobie owo chrapanie.

– Oh! oh! toć w trzcinie szumiało, a krzyki były!

– Gdzie? w której? spytała je zaraz Kobolda, a niewiasty opowiadały, jako druga już doba upływa, gdy chusty prały z rzeki, wtedy w trzcinie dziwnie coś szumiało, a takie głosy się odzywały, jakby złe ucztę sobie wyprawiało. Że zaś mrok zapadał więc się też bardzo przestraszyły, chusty zostawiły nad rzeką i same uciekły, a teraz przyszły zobaczyć czy się chusty nie znalazły. Lecz snać złe porwało je sobie na obwijki, bo przecie żaden człowiek nie wziąłby chust zmoczonych cudzych, boć to mór zaraz przynosi.

– To pewnie moje synaczki złe gdzie udusiło, albo je na swoją stronę chciało przedzierzgnąć: oni byli jakoby anieli, wolała Kobolda. Dowiedziawszy się w której trzcinie straszyło, weszła do wody i częścią idąc, a częścią płynąc, i dotarła do rosnących szuwarów. Tam znalazła trzcinę i trawę wygniecioną tak, jakby w niej dwa ciała leżały a i dopatrzyła się ludzkich śladów. Trzcina była otoczona wodą, a nie mogli się stamtąd inaczej, jak dopłynąwszy brzegu, wydostać. Powróciła wiec do czekających i biadających nad jej rzekomem nieszczęściem niewiast, które jej pokazały miejsce, gdzie leżała bielizna. Opodal od rzeki znać było ślady zaschłe stóp ludzkich w obuwiu, te wkrótce ginęły, skręcając ku malborskim murom, a natomiast brzegiem rzeki znać było obok siebie ślady dwóch par nóg bosych.

Kobolda ujrzawszy je, już dalej nie czekała, tylko zostawiwszy zdziwione i żałujące ją niewiasty za owym szła śladem, aż nareszcie dotarła w gęstwie i krzaki. Było to już w samo południe, słońce przypiekało silnie, lecz Kobolda na nic nie zważała, ale jak poprzednio w trzcinie, tak teraz w gęstej trawie i zaroślach szukać poczęła. I oto zdala doszło ją jakieś chrapanie. Zbliżyła się po cichu i ujrzała jednego z naszych wilków rozciągniętego a drugiego siedzącego nad nim i usiłującego go snać obudzić. Lecz niedokonał tego bo żelazne dłonie Koboldy uchwyciły go za kark. Chłopak usiłował jej się wydrzeć, drapał, kąsał a nawet wyrwał kawałek ciała z chudego policzka Koboldy, ona jednak powaliła go na ziemię, przygniotła piersi i w otwartą gębę wlała płynu, po którym nie tak łatwo się kto obudzi….

– Co! otruła go? krzyknął Dietrich zrywając się z siedzenia i uderzając w stół silną dłonią.

Wielki mistrz znów skinął ręką na uspokojonie rycerza, a Drega mówił dalej.

– Nie obawiajcie się, szlachetny rycerzu, wszak Kobolda chciała oswobodzić swego małżonka, nie trułaby więc wilcząt, które nakazaliście żywcem sobie dostawić: dając to za warunek wyzwolenia starego Hexa. Wilczkowi nic się nie stanie, był to tylko napój usypiający, po którym też legł bezwładnie, a ona nie potrzebowała się z nim borykać. Drugi tylko, leżąc dotąd jakby kawał drzewa, zaczął się rzucać i zrywać jak szalony, lecz Kobolda nie zważając na ociekły krwią policzek, przytrzymała ptaszka, pochwyciła jak pierwszego za gardziel i gwałtem w gębę nalała tego napoju, który ona doskonale umie przyrządzać, a który przezorna niewiasta wzięła ze sobą. Uśpiwszy tak obu, opatrzyła sobie rany, porobione przez szalonego wilka i ruszyła ku drodze, żeby sprowadzić jakie wozisko dla zabrania ich obu. Zaledwie jednak wyszła ku drodze, kiedy od drugiej strony usłyszała tupot koni, chrzęst zbroi i przedzierający się oddział naszych. Jakkolwiek ze trzy staje drogi oddzielało ją od idących, mężna jednak niewiasta pędem rzuciła się, a dognawszy, przełożyła rzecz całą. I oto zaraz z oddziału wysłano kilku knechtów, którzy przenieśli uśpionych, niewiedzących o bożym świecie wilczków. Prosiła, żeby można ich zaraz odstawić na zamek, lecz rycerz Günter, prowadzący oddział, nie pozwolił na oddalanie się ludzi, owszem mówił, że im te ptaszki mogą być użyteczne. Kazał ich więc umieścić pomiędzy ciurami i powiódł dalej ze sobą. Mnie zaś kazał wracać z Hexową kobietą, abym wam rzecz całą przełożył. Ano tylko jeszcze i to muszę rzec także, jako Kobolda widziała ślady najwyraźniejsze ślepca Bernarda. Ten, po ucieczce wilcząt, także gdzieś przez parę dni się włóczył, a przed wyjściem z za murów i po powrocie gadał długo potajemnie z ojcem Germanem, który teraz w miejsce Hexa, ma dozór nad Wolfshöhle.

– Stul pysk! – porwał się milczący dotąd i jakby nawpół senny Zygfryd von Furchtvangen – nie kalaj ludzi świętych twą bezwstydną gębą.

Drega stał się naraz maleńki, zda się, że przed tym potężnym głosem byłby się chętnie skrył w najciaśniejszy zakątek olbrzymiej komnaty. Zygfryd jednak krzyknąwszy, opadł napowrót całym ciężarem wielkiego swego ciała na ławę i znowu przymknął powieki, jak gdyby się zmęczył zbytecznie tym jednym wybuchem. Wyciągnąwszy zaś rękę ku siedzącemu z opartą na dłoniach głową Dietrichowi, dał tem znak, aby ten w jego zastępstwie mówił dalej.

Po surowych lecz pięknych rysach Krzyżaka przebiegł uśmiech szyderczy, spojrzał na olbrzymią bryłę mięsa, noszącą miano Wielkiego mistrza, z ócz jego czarnych posypały się iskry gniewu i niecierpliwości: powściągnął je jednak, a tylko podniosłszy ramiona z pewnem lekceważeniem, zwrócił się do stojącego przy ścianie Drega i głosem, jakby go co dusiło w gardle, zapytał:

– Gdzież więc są owi odnalezieni?

– Jak to mówiłem Waszej wysokości, rycerz Günter kazał ich zabrać ze sobą, mówiąc, że nie ma ludzi dla odwożenia wilczków i że właśnie mogą mu się przydać.

– Tak więc i ślepiec Bernard i chłopaki wszystko naraz, na ową marną wyprawę – mruknął przez zęby Dietrich – a wszystko na djabła się przyda.

I znowu z pewnem lekceważeniem spojrzał na leżącego Wielkiego mistrza, a po chwili rzekł zwracając się do Drega.

– Idź do djabła!

– A Kobolda? – zapytał tenże.

– I ona niech idzie razem z tobą.

– A Hex? – pytał ciągle przyciszanym głosem stojący uparcie Drega, a jego chytre niewielkie oczy błąkały się po twarzy wzburzonej rycerza, zatrzymując się od czasu do czasu na wielkiem opasłem licu drzemiącego mistrza.

– Do stu piorunów! Niechaj z was trojga piekło się ucieszy! – wrzasnął Dietrich uderzając pięścią!

Zygfryd podniósł znów głowę, zwracając wzrok pytający na towarzysza.

– Czy Hexa wypuścić? – zapytał Drega, przybierając jak najpokorniejszą minę.

Zygfryd poruszył leniwie ustami i skinął znowu rękę ku Dietrichowi, jakby już wszystko chciał uczynić, byleby się jak najprędzej uwolnić od opowiadającego i miły sobie spokój zapewnić.

– Idźcie wszyscy troje do djabła! – zawołał raz jeszcze Dietrich – rzekłem już, a niech się żadne Wielkiemu Mistrzowi nie pokazuje na oczy.

Drega cichuteńko lisim krokiem wyniósł się z komnaty.

Dietrich wstał i wielkiemi krokami zaczął się przechadzać, jak gdyby chciał uspokoić umysł wzburzony. Zygfryd zaś westchnął jak człowiek, któremu ciężar opadł z serca i pragnie teraz spoczynku, lecz z Dietrichem nie łatwa była sprawa.

– Nie pojmuję czemu Jego wysokość zezwoliła na tę wyprawę; obecnie Polska robi jakieś rokowania, by tę ciemną Litwę ku sobie przygarnąć. Nie drażnić więc nam Litwy napadami.

Zygfryd westchnął powtórnie, a później machnął tylko po swojemu ręką, chcąc przerwać rozmowę. Dietrich jednak mówił dalej:

– Teraz nie wojną i napadami, lecz przyjaźnią z Litwą trzeba było wojować, słać obietnicę a nie wojnę Gedyminowi, na obietnicę potęgi, Litwina, jak szczupaka na przynętę, brać nam należy. Ten polski Ladislaus nie wyrosłe i marne ma ciało, lecz umysł wyniosły, sięga szeroko i daleko, przyjaźń jego a swadźba z Węgrami, utrze mu drogę do cesarza a Rzymu, a przy takich rządach potęga Zakonu, i tak już zachwiana, do szczętu zmarnieje.

– Nie zmarnieje! – porwał się Zygfryd, słuchający dotąd tak samo z zamkniętemi oczami mowy Dietricha, jak poprzednio słuchał opowieści Drega.

– Nie zmarnieje! – wołał, uderzając w stół potężną pięścią.

– Nie zmarnieje, pókim ja mistrzem Zakonu! Nie zmarnieje! – powtórzył raz jeszcze i cały czerwony, z pianą na ustach, zwalił się na ławę.

Dietrich spojrzał na niego z pewnem politowaniem i przeszedłszy wolnym krokiem wzdłuż komnaty, we drzwiach rzekł do stojącego sługi:

– Powiedz ojcu Germanowi, że Wielki mistrz żąda się z nim widzieć.

I poszedł długim korytarzem w głąb komnat zamkowych.

Do wielkiej zaś sali wszedł wkrótce ojciec German ze zwykłym sobie spokojem na twarzy. Wszedłszy, rozejrzał się, a gdy w komnacie nikogo zrazu nie ujrzał, przyłożył rękę do czoła, zasłaniając się od bystrych promieni słońca, wpadających przez długie, wązkie okno jaskrawą barwą. A potem wprost skierował się do zagłębienia, gdzie leżał bezwładny Zygfryd. Schylił się nad nim, dotknął jego skroni, a natarłszy je wyjętym z zanadrza balsamem, rozerwał też kaftan, cisnący szeroką pierś mistrza, dając co chwila wąchać maleńką amforkę…

Zygfryd począł wkrótce oddychać swobodniej, otworzył oczy, spojrzał na pochylonego nad nim kapłana, a ująwszy dłoń jego wychudzoną w olbrzymią lewicę, prawą szukał kubka z napojem.

German odsnuął kubek mówiąc łagodnie:

– Nie dla Waszej miłości teraz napój gorący.

Zygfryd, jak posłuszne dziecię, dłoń opuścił, po chwili podniósł głowę wołając:

– Jam potęgą Zakonu!

I wielką pięść wyciągnął przed siebie.

German dłoń tę ujął i powoli, ze spokojem położył, mówiąc cichym głosem:

– Niech się Wasza wysokość uspokoi, dla dobra Zakonu i jego potęgi; nikt Waszej miłości tej potęgi nie odbierze.

– Nikt? – powtórzył Zygfryd leniwym głosem i spojrzawszy na nachylonego kapłana, dał się jego słowom ukołysać i wkrótce cisza, przerywana tylko ciężkiem sapaniem Wielkiego mistrza, zapanowała w komnacie.

Ojciec German podszedł do drzwi, a na znak dany przez niego, czterech olbrzymich knechtów postawiło ławę ze śpiącym na kołach i wtoczyło go do przybocznej sypialni.

German zostawił w spokoju Zygfryda i w zamyśleniu kroczył korytarzem do podziemia zamczyska.

Z głębi dziedzińca wchodził tam właśnie Dietrich w towarzystwie komturów. Ujrzawszy Germana, zawołał, wskazując na kilku, nędznie odzianych, zsiadających na podwórcu z wychudzonych koni, żołnierzy:

– Oto robota i polityka Wielkiego mistrza! Günter8 zaprzepaścił najlepszych wojaków, nawet odnalezionych wychowańców Wolfshöhle wraz z jeńcami Litwa zabrała!

To mówiąc, jak szalony wbiegł w głąb zamku, a wpadłszy do izby, w której Zygfryda na wpół omdlałego zostawił, obejrzał się do koła. Nie zastawszy go, rzucił tylko pogardliwe spojrzenie w stronę, gdzie przed chwilą siedział, oczy mu zabłysły złowrogo i mruknął coś pod nosem.

Potem oparł się o framugę okna, jak to miał we zwyczaju, i jął wypytywać o szczegóły przywiedzionych przez siebie, okrytych jeszcze pyłem podróżnym, żołnierzy.

Ojciec German tymczasem widząc wzburzonego marszałka, spojrzał tylko za wchodzącym w komnaty zamkowe i szepcząc: „Pax Dei”, powoli ku Wolfshöhle pociągnął.

VIII

Wieść o niepomyślnej wyprawie na Litwę dość znacznego oddziału, lotem ptaka rozniosła się po wszystkich krzyżackich ziemiach. Komturowie, zarządzający powiatami, spodziewali się co chwila głośnego wezwania w imieniu Wielkiego mistrza, lub potajemnych rozkazów Dietricha z Altenburga, najpierwszego marszałka Zakonu.

Rozkazy jednak nie przychodziły, jakaś złowroga cisza zaległa ziemie krzyżackie; tylko tu i tam przytłumione szmery słyszeć się dawały na brak szerszego zajęcia, a tym sposobem i wojennych łupów.

Malborg nie wzywał ich ani na wojnę, ani na ucztę, któremi Wielki mistrz podczas pokoju zwykł był zabawiać swoich rycerzy. Na grudziązkim powiecie siedział komtur Hochswald, prawa ręka Dietricha, sojusznik w wielu sprawach tajemnych; ten najpierw spodziewał się wezwania od marszałka, lecz wezwanie nie przychodziło. Tymczasem jednego poranku, zdala, drogą od dolnej Wisły, ukazywać się zaczęli jezdni. Nie byli to sąsiedzcy komturowie, ani ich wysłańcy, lecz nie byli to i nieprzyjaciele, na przyjęcie których grudziązki zameczek ani nie był przygotowany, ani też nie spodziewał się ich przybycia. Od tamtej bowiem strony mogli jednak ciągnąć tylko polscy rycerze, lecz ci wprzód zawadzićby musieli o Chełmno i sąsiednie powiaty. Byli to więc jacyś posłowie, którzy też niebawem stanęli w Grudziążu.

Hochswald przyjął przybyłych, kilka słów z nimi zamienił i zostawiwszy ich w swojej siedzibie, sam, nie czekając wezwania, udał się do Malborga, gdzie przybył równocześnie prawie z powracającymi z niepomyślnej wyprawy.

Na widok rycerza Hochswalda rozpogodziło się chmurne oblicze Dietricha.

– Witaj nam komturze – rzekł doń marszałek łaskawie. Cóż, musimy obmyśleć jakiś środek, któryby zaradził popełnionemu głupstwu wielkiej głowy – ciągnął poufnie Dietrich, ujrzawszy się sam na sam z przybyłym.

– Wszak marszałek i komturowie od tego! – rzekł szyderczo Hochswald, uśmiechając się porozumiewająco. Obejrzał się jednak dokoła, jakby chciał się przekonać, czy są sami w niewielkiej komnacie Dietricha.

Dietrich zrozumiał wzrok jego, a spojrzawszy badawczo w twarz wiernego sobie komtura, zasępił czoło, pytając:

– Czy i stamtąd coś nowego!

– Tak, ze strony Ladislausa przybywają posłowie…

– Posłowie? – przerwał Dietrich – czegóż chce ten Klein-König, czy przyjaźni? ha, ha, ha! – zaśmiał się Dietrich.

– Z posłami Ladislausa ciągnie Bartelemo, legat Jego Świątobliwości Jana XXII i ten Gerward, biskup Kujawski, który tak gardłował w sprawie koronacyi Klein-Königa.

– Więc cóż? – przerwał niecierpliwie Dietrich.

– Legatowi papieskiemu towarzyszy prócz Gerwarda, Janisław, arcybiskup gnieźnieński i Domarat, opat mogielnicki – ciągnął dalej Hochswald w odpowiedzi.

– Może przywiedziesz jeszcze kogo – rzekł Dietrich, hamując wzburzenie.

– I tych chciałbym odwrócić od Waszej miłości, uważałem jednak za stosowne dać wam o nich wieści, najdalej bowiem za dwie doby staną w Malborgu, lub…

– Lub? – przerwał znowu Dietrich.

– Lub wezwą do ugody Wielkiego mistrza – dokończył Hochswald.

– A niech spróbują ruszyć z miejsca ten okseft na dwóch nogach – rzekł pogardliwie Dietrich. I wielkiemi krokami zaczął się przechadzać po sklepionej komnacie, a chód jego ciężki i cięższy jeszcze gniewliwy oddech, odpowiadał echem.

– Niech spróbują! – mówił jakby na poły do siebie. – Ale ten dla świętego spokoju, byleby go z miejsca nie ruszono, przystanie na wszystko, zgubi Zakon i przyniesie hańbę imieniowi jego.

– Obok tamtego, co dla spokoju wszystko poświęca, jest ten, którego rozkazy nauczyliśmy się spełniać więcej, aniżeli Wielkiego mistrza – rzekł poufnie Hochswald. – Rozkazuj więc Dietrichu von Altenburg, wielki marszałku krzyżackiego Zakonu.

– Rozkazuj, rozkazuj, tak łatwo wam mówić! Wam wszystkim się zdaje, że ja tutaj wszystko mogę, a oto macie najlepszy dowód, iż taki Günter umiał podejść tę beczkę, i oto poszedł, zatracił najpiękniejszy oddział, a prócz tego, zatracił dwóch najdzielniejszych chłopców z całego Wolfshöhle, na których budowałem wielkie nadzieje. Za jednego byłbym może uzyskał zupełną ugodę z Gedyminem, bo ten chytry Litwin jest zakamieniałym poganinem, – a chłopiec był wnukiem najbardziej szanowanego w ich pogaństwie kapłana.

– Widzicie więc, że moje rady niewiele pomagają! – dodał po chwili, jakby uspokojony; że mógł wypowiedzieć całą złość która mu na serce spadła kamieniem.

– Trudno nad tem rozpaczać – mówił Hochswald – wiemy, że co tamten rozkaże, zawsze jest z krzywdą. Lecz właśnie w Was jedyna nadzieja. Teraz, gdy się zdarza sposobność i Ladislaus sam śle posłów o pokój, możemy granice rozszerzyć, a tym sposobem zagrozimy Gedyminowi.

– Co nam po groźbie, kiedy nam z nimi zgody potrzeba, inaczej Gedymin się wzmoże i lada dzień spadnie nam na kark i poodbiera ziemie na pruskiej Litwie! A wtedy hańba imieniowi Krzyżaków! – rzucił się Dietrich.

– Lecz Gedymin, widząc przymierze nasze z Ladislausem, nie będzie śmiał ziem odbierać, bo potęga Zakonu wzrośnie przyjaźnią z tą nową potęgą polską, na którą i cesarz patrzy podejrzliwie – wtrącił Hochswald.

– Właśnie, że wszyscy, wszyscy patrzą na tę potęgę, a nikt nie stanie przeciw nim widomie – mówił Dietrich z coraz większym gniewem. – Ten Ladislaus koronował się, papież na to zezwolił, Jan luxemburczyk słabo się opierał, bo i to niedołęga, a mógł był ten szmat ziemi co Ladislaus zabrał, do Czech przyłączyć. W cesarstwie nie wiedzieć do kogo się udawać, gdy tron rozdwojony między Fryderyka austryackiego i Ludwika bawarskiego: jedność niemiecka się chwieje, a jedność polska pod Ladislausem wzrasta. Nam więc, nam trzeba stanąć teraz na czele tej jedności germańskich ludów! nasza potęga powinna im zastąpić cesarską i stać sie silną całemu światu. My, jako zakon pochodzący od najpierwszych wojowników chrześcijańskiego świata, powinniśmy światu całemu przewodzić, nam powinny trony wszystkie hołdować! Tymczasem nędzne polskie książątko koronę sobie kładzie na głowę, a Zakon na czele ma taką głowę, która nic nie rozumie tego, jest tylko wielkim lejkiem, przez który wlewa się napój do beczki!

– Ha, to hańba! – wołał zapamiętale Krzyżak, pieniąc się ze złości, aż wreszcie, jakby mu już słów na określenie tej hańby nie stało, usiadł, a oburącz podparłszy się na stole, skłonił na szerokie dłonie stroskane czoło.

– Od czegóż Dietrich von Altenburg! Wszak wszyscy, ilu nas jest komturów, uważamy cię zawczasu jako Wielkiego mistrza. Zygfryda więc rozkazy mogą być pominięte, a wola Dietricha stokroć przy układach szanowaną – mówił Hochswald przyciszonym głosem.

– Pochlebstwem chcesz mnie ująć, przyjacielu – rzekł, podniósłszy głowę Dietrich. – Czy myślisz, żem ja żądny władzy dla siebie? Wiem, ile ta władza trosk przynosi, ile wrogich ma umysłów, lecz jej pragnę dla Zakonu, który chciałbym postawić na najwyższym szczeblu potęgi. Jam Krzyżak z krwi i kości, dla mnie nieistnieją ludzie tam, gdzie krzyżacki miecz nie włada, a widzę, że im dalej odwlecze się moje mistrzostwo, tem trudniej mi będzie podźwignąć upadający Zakon, tem ciężej przenieść całą potęgę germańską na ręce krzyżackiego Zakonu. Tak, teraz czas zgnębić sąsiadów, za jakąkolwiek cenę zgnębić ich pragnę! Teraz jedynie przyjazna chwila! cesarze gryzą się o koronę, papież musiał opuścić Rzym i tam w Awinionie zamieszkać. Tak, teraz Zakon musi pochwycić najwyższą władzę i w swojej potędze zjednoczy wielkość germańską!

– Więc Zygfryda usunąć… – szepnął Hochswald.

– Nie, strącić go z mistrzowstwa nie możemy, ma on swoich przyjaciół, nie możemy uczynić tego bez zezwolenia papieża, a wiesz jak on jest ku nam źle usposobiony…

I spojrzał Dietrich na przyjaciela, gdy oczy ich się spotkały, w źrenicach ich zabłysła myśl, którą obaj doskonale rozumieli, a której jednak żaden z nich głośno wyjawić nie śmiał. Popatrzyli więc tylko na siebie porozumiewająco, a Dietrich, jakby po krótkiej walce ze sobą, wstrząsnął głową, mówiąc:

– Nie, po stokroć, nie!

I wstrząsnął się, a twarz jego, oszpecona gniewem, jakoś wyszlachetniała, jak gdyby z gładkiej płyty marmuru zrzucił kto pokrywającą warstwę błota, lub gad, kalający go swoją posoką. Powoli stawał się spokojniejszym, lecz odbłysk szlachetności, szyderstwo i chytry podstęp zajęły, a sfałdowane czoło świadczyło o głębokiej trosce, nurtującej duszę Krzyżaka.

Zapanowało milczenie, tylko ciężki oddech dwóch ludzi słychać było w komnacie.

– Tak – przerwał nagłe Dietrich – musicie mi dopomódz, ja nie dam ginąć Zakonowi, nie pozwolę, by jakieś lackie książątko nabierało przewagi. Posłów przyjąć trzeba z całą hojnością i bogactwem Zakonu, trzeba ująć sobie legata, Włoch musi być naszym, a to co on przedstawi papieżowi, powinno nas w dobrem świetle przed nim przedstawić. Biskupów polskich, którzy cały proces Ladislausa o ziemię z nami prowadzą, trzeba również ująć, choćby datkiem, obietnicami dostojeństw…

– Niebezpieczna to droga i nią nam wojować nie można – rzekł Hochswald – mają to być tacy, jakim był ich pierwowzór biskupi w tym kraju, św. Stanislaus, który się królowi porąbać pozwolił, a nie ustąpił.

– Ha, nie datkiem, to obietnicą rozszerzenia wiary i potęgi państwa, ująć ich można. A gdy zawrzemy z nimi ugodę, wtedy łatwiej pokonać nam będzie dumnego Gedymina, który, słyszę, zamek nad Wilją buduje obronny i gród nowy zakłada.

– Tak, i to zamczysko podobno kamienne, bodaj, czy nie na wzór naszego, tak mówią przybyli z ostatniej wyprawy – podsunął Hochswald.

– Niechaj buduje, i z nim nam potrzeba przyjaźni. Kiedy my więc tutaj układać się będziemy z posłami Ladislausa z wiedzą Zygfryda; potajemnie wraz z Robertem von Wartburg i Zygfrydem von Papenheim poniesiecie Gedyminowi dary i wejdziecie z nim w przyjaźń, nakłaniając do pognębienia Ladislausa, jako czyhającego na ziemie za Bugiem. Wasza głowa w tem, żeby Gedymin zgodził się iść z nami ręka w rękę i skłonił lud swój do wyprawy na wschodnie polskie ziemie. My tymczasem wytargujemy na polskich posłach, jak najdalej w ich ziemiach granice, podpiszemy ugodę, zostawiając sobie jakiś uboczny punkt do zerwania; łatwo nam będzie, boć ani ów Bartelemo, ani przemądrzały Gerward, ani też dwaj gardłujący za sprawą Ludislausa biskupi, na prawie zgoła się nie znają.

– Rozumiem – odrzekł słuchający pilnie Hochswald. – A potem, gdy Gedymin spadnie na polskie karki, podburzyć można mazowieckiego księcia, aby dopominał się o ziemie, które Ladislaus pod swą władzę zagarnął.

– Do tego łatwo Ziemowita skłonimy, on i tak niechętnie na wyniesienie się Klein-Königa patrzy, boć te szmaty ziemi, związane w jedną koronę, zagrażają i dumnym mazowieckim książętom – prowadził dalej Dietrich myśl podsuniętą przez Hochswalda. – Zresztą, chciwe to książątko, łatwo obietnicą pomocy pozyskać, trzeba tylko rąk, któreby w pracy dopomagały, a przedewszystkiem głów, coby umiejętnie, bez wiedzy Zygfryda, lub choćby za jego wiedzą lecz z potwierdzeniem tego opaśnego wołu, wzięły do dzieła.

– Rąk i głów na wykonanie waszych rozkazów, marszałku, nie zbraknie – rzekł Hochswald. – O mojej wierności mówić nie potrzebuję, lecz jesteścież pewni, że w poselstwie na Litwę Robert von Wartburg i von Papenheim dzielnie wam dopomogą?

– Dopomogą, jeśli wy, Hochswahldzie, ręka w rękę ze mną idąc, rzecz całą przeprowadzicie rozumnie. Wielki mistrz, chcąc mieć Wielkiego mistrza miano, udaje że słucha, gdy mu mówią o sprawach Zakonu, a zwłaszcza o nabyciu ziem od lechickiej strony, ba, jako też i o rokowaniach z Ziemowitem, boć wie, że na tej drodze zyski dla Zakonu pewne, pewniejsze niżeli w otwartej walce. Lecz gdy mu kto wspomni o ugodzie z Gedyminem, wytrząsa się i burzy, jako napój długo w zamkniętej beczce stojący. Zdaje mu się, że gdy ten szum a burzyny na litewskie pola wypuści, zaleje oczy całemu ludowi. Tymczasem lud ten coraz staje się sroższym, posuwa granice ku Rusi i pod Nowogród, używając wszelkich sposobów, by stać się podobnym ucywilizowanym ludom. Bodaj nawet potajemnie i do papieża Gedymin sięga i obietnice przyjęcia wiary Chrystusowej czyni, byleby tylko naszego apostolstwa nie potrzebował. Co gorsza nawet, stawiając zamki, staje się nam groźnym, napady nasze nie są mu już straszne jak wtedy, gdy w chatach chruścianych siedział… Niewiele potrzeba, by z bronią do naszej podobną, wpadł na nasze ziemie i na naszych karkach, w krzyżackich dzielnicach sprobował ich mocy. Lecz ten opas nie wierzy temu, dla niego Litwa jest zawsze tym samym dzikim, co dawniej, krajem i w żadne z nią rokowania wejść nie chce…

– Lecz wy tego chcecie, chce tego Zakon cały, wszyscy komturowie – przerwał ogniście Hochswald – cóż więc oglądać się mamy na tę bryłę mięsiwa.

– A jednak dla utrzymania porządku w Zakonie, bryła ta jak wiecie potrzebna – podjął Dietrich. – Ten sam Wartburg lub Papenheim, dziś mówiący ze mną tak otwarcie, kto wie, czy nie kryją dumnych zamiarów, aby po zejściu Zygfryda ująć mistrzowskie berło, trzeba więc każdego z osobna utrzymywać w tej wierze, że im tylko godność się ta należy. Dla tego nawet wzywam ich do potajemnego na Litwę poselstwa…

– Upewnię ich więc, szepcząc każdemu na ucho, że zawarcie z Litwą przyjaznych stosunków, będzie dla każdego szczeblem do godności Wielkiego mistrza; nie obawiajcie się, Dietrichu von Altenburg, Hochswald umie szanować wasze zaufanie i tak jak wy pragnie wielkości zakonu.

– Przy którym marszałkostwo główne wam, dla dobra tegoż Zakonu musi być powierzone – rzekł Dietrich, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela.

– Dla dobra Zakonu, na sławy krzyżackiego imienia, które pragnąłbym, jako i wy, podnieść do najwyższej potęgi – odrzekł Hochswald i uścisnąwszy podaną sobie dłoń przyszłego mistrza, poszedł spocząć, a Dietrich rozweselony, podążył do Wielkiego mistrza z oznajmieniem przybywających gości.

Zygfryd leżał, jak zwykle, w swej komnacie, na szerokiej ławie, okrytej miękką oponą i niedźwiedzią skórą, zdobyczą zapewne z Litewskiej wyprawy. Ogień z marmurowego komina rzucał jaskrawe światło, oświecając rozrosłe, lecz bezwładne jego ciało i twarz bezmyślną, ułożoną do zupełnego spokoju. Na odgłos otwierających się drzwi i znanych mu dobrze kroków, Zygfryd poruszył ustami z pewnem skrzywieniem, jak gdyby czuł przedsmak gorzkiego lekarstwa, potem przymknął oczy, westchnął głęboko, lecz mimo to dał znak ręką wchodzącemu, ażeby się przybliżył.

– Zawsze ta niemoc w nogach, obezwładnia mnie ona zupełnie… – począł leżący, tłómacząc się niejako ze swego spoczynku.

Dietrich nie słuchał nawet jego wyrazów, lecz stanąwszy obok Zygfryda, rzekł:

– Przybywają nam goście, z którymi trzeba się rachować, tak w przyjęciu, jak w słowach.

Zygfryd jeszcze więcej przymknął powieki, jak gdyby chciał się uchronić od widoku przybywających.

– Legat jego świątobliwości Jana XXII w towarzystwie Gerwarda, biskupa Kujawskiego, Janisława, arcybiskupa gnieźnieńskiego i Domarata, opata mogielnickiego, tych dwu krzykaczy w sprawie Ladislausa o Pomorze – ciągnął dalej Dietrich.

– Jego świątobliwości Jana XXII – powtórzył leniwie Zygfryd. – Wszak już ojciec święty przysyłał legata w sprawie biskupa ryskiego i sprawa ta zakończona – dodał po chwili, z widocznym wysiłkiem.

– Z biskupem już zakończona – rzekł Dietrich, hamując niecierpliwość – lecz rozpoczyna się sprawa Ladislausa o ziemie Dobrzyńską i Michałowską, o które proces nam wytoczył król polski, a ze skargą śle wciąż do papieża. Gerward prócz tego, rości sobie pretensyje do części Kujaw, przez nas zajętych… Bóg wie, co przynoszą ci posłowie.

– Więc radź, marszałku – rzekł Zygfryd – wszak widzisz żem niemocen…

– Radzić mogę, lecz na ostateczną ugodę trzeba zezwolenia Wielkiego mistrza, musicie więc stanąć osobą swoją wśród przybyłych, lub…

– Lub? – przerwał z ożywieniem Zygfryd.

– Lub przy zwołanych pospiesznie komturach dać rozkaz, aby moja wola była wypełnioną jako wasza – rzeki powoli Dietrich.

– Nigdy! – krzyknął Zygfryd, zrywając się. To pognębi moją powagę, postawi waszą władzę obok mojej, a tylko ja, ja tutaj Mistrzem! Ja, Zygfryd von Feuchtwangen! nikt mojej władzy nie zagarnie, rozumiecie, nie zagarnie! – zerwawszy się, wołał, i pienił się i czerwienił coraz więcej Zygfryd.

8
  Günter zaprzepaścił najlepszych wojaków – Günter z Szwarcburga, ten sam, który walczył przeciw Brandeburczykom w Gdańsku, a potem zajął podstępem Pomorze r. 1309. [przypis autorski]


[Закрыть]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
120 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают