Читать книгу: «Wilcze gniazdo», страница 3

Шрифт:

V

Podziemia krzyżackiego zamku łączyły się z kanałami, ciągnącemi się, aż ku samej Wiśle. Kanały te pochłaniały wszelkie odpadki uczt krzyżackich, pochłaniały też i resztki tych, których mściwa ręka rycerzy pozbawiała życia. Żeby jednak przez otwory zakratowane kanałów, znajdujących się w niektórych miejscach podwórca, nie psowało się powietrze, były znów przeprowadzone rury, któremi bezprzestannie napływała woda, sprowadzana z odnogi Wiślanej. Woda ta, idąc z góry, zabierała wszystko, spychając gwałtownie do rzeki.

To też gdy Siewros a za nim Jaśko, wskoczyli w owo podziemie, pochwyceni zostali tym pędem i niesieni niewiedzieć jak długo. Biedne chłopięta instynktownie, chcąc się ratować, robili ruchy rękami i nogami, co chroniło ich od zalania wodą. Pierwszy Siewros, pędząc tak, zahaczył się o jakiś wyłom i uchwycił się ręką wystających kamieni. Siły go opuszczały, ręce drętwiały, zdawało mu się, że już ostatnia godzina nadeszła.

Wkrótce jednak otrząsnął się, ręką posunął coraz dalej wgłąb wyżłobienia… Woda tutaj słabo się dostawała, wyżłobienie zagłębiało się w bok: wyciągnął się więc na nim i odpoczywał, chwytając w siebie wilgotne i cuchnące powietrze. Naraz usłyszał zsuwanie się przez kanał jakiegoś ciężaru, a około zwieszonych nóg uczuł najwyraźniej dotknięcie ręki ludzkiej.

– Jaśko! – krzyknął Siewros zamierającym już głosem i nie namyślając się, zsunął się ze swego wilgotnego łożyska.

Pchani tak dalej wodą, pędzili przez całą długość kanału, a jakim sposobem obadwaj znaleźli się wśród trzciny i szuwarów, rosnących na błotnistem wybrzeżu rzeki, i jak długo tam leżeli, zdać sobie z tego sprawy nie umieli. Gdy się ocknął Siewros, słyszał w dalszym ciągu szum wody, gwary dochodzące z oddalonego miasta, nie wiedział jednak gdzie jest, co się około niego dzieje. Olśniewała go tylko jasność promieni słonecznych, odurzał powiew od wody, pól i łąk, a tam w trzcinie głosy ptaków oznajmiały, iż jest jakoweś około niego życie. Chłopak przetarł oczy, otrząsnął się cały, gdy nagle jęk uszu jego doleciał. Resztkami sił podniósł się i oparł na łokciu. Opodal niego leżał Jaśko, cały obłocony i poraniony…, nad nimi niebo błękitne.

– Jaśko! – zawołał Siewros – Jaśko! – powtórzył raz jeszcze, chcąc się przekonać, czy żyje i czy rzeczywiście widzi to, co mu się przedstawia.

– Co? – zajęczał głos z pobliskiego sitowia.

Serce zakołatało w piersi Siewrosa, podniósł głowę i nadsłuchiwał jak zając, gdy chce się upewnić, z której strony niebezpieczeństwo zagraża. Lecz za każdem poruszeniem biedne pacholę czuło ból w całem ciele; senność go ogarniała, nie dawał się jednak.

– Co? – powtórzył głos z sitowia – kto mnie woła?

Ocknął się na to zapytanie Siewros, a mimo bolu, na czworakach zaczołgał się w stronę, skąd go głos dochodził.

Jaśko obłocony, ociekły krwią, jęczał w sitowiu; ogołocony z odzienia, świecąc poranionem ciałem, leżał nawpół przymkniętemi powiekami, powtarzając uparcie:

– Co? co?…

Siewros położył rękę na jego głowie, wołając:

– Jaśko! to ja, otwórz oczy… jesteśmy oba pod gołem niebem… słonko świeci… ptacy wabią w sitowiu… Jak się to stało?

– Jak się to stało? – powtórzył Jaśko, odchylił powieki, spojrzał dokoła, lecz znać było z jego wzroku, że nie nierozumiał.

– Ba, gotów zamrzeć – zawołał Siewros, i obejrzawszy się, postrzegł dopiero teraz, że i on był tak samo bez odzienia jak i Jaśko, że krew sączyła się z obnażonej jego piersi, a cały był obłocony.

– Tośmy się ustroili – rzekł półgłosem – brrr! jak mnie wszystko boli.

Woda tuż około szuwaru, z dnem czystem, zwirowem, będąca odłamkiem rzeki, zwróciła jego uwagę. Nie namyślając się, wszedł w ową nęcącą wodę, a chociaż go rany bolały, pluskał się w niej jak ryba i jakoś orzeźwiony wyszedł z tej kąpieli, a położywszy się między trzciną, wygrzewał się na słońcu. Po niejakimś czasie raźniej mu się zrobiło, lecz głód dokuczać mu zaczął.

– Ba, żeby tak Jaśka w tę wodę, toby też ożył! we dwu raźniejby nam było. – Jaśku! Jaśku! – począł, trącając towarzysza, lecz chłopak poruszał tylko ustami, nic budząc się z półsnu, w jakim zostawał.

– No, to jak widzę, ja ciebie chyba, braciszku, poniosę!

– Ależ ciężki! – dodał po chwili, usiłując Jaśka podnieść z ziemi.

Siadł więc, plecami zwrócony do leżącego, ręce jego założył sobie na szyję i usiłował dopiero podnieść się wraz z towarzyszem. Lecz i to było napróżno; biedny Siewros resztek sił dobywał, wszystko nic nie pomagało, tem więcej, że krępy Jaśko nietylko mu niedopomagał, lecz owszem opadał całym ciężarem ku ziemi.

– Eh, czy ty myślisz braciszku, że ja ci pozwolę tak leżeć w błocie i głód cierpieć będę wraz z tobą? Oho, ja znajdę sposób i tak cię opłuczę jak siebie.

A widząc, że wszelkie usiłowania poniesienia towarzysza do wody, były dotąd daremne, Siewros podniósł głowę Jaśka, oparł ją sobie na kolanach, potem, wziąwszy go pod ramiona, ciągnął do rzeki. Odpocząwszy chwilkę, wszedł do wody, a nabrawszy jej oburącz, oblewał twarz towarzysza, potem ostrożnie zsunął go w wodę, posadził przy brzegu, podtrzymywał głowę na własnej piersi, lecz nagle stracił równowagę i obadwaj znaleźli się pod wodą.

Siewros w chwili niebezpieczeństwa nieopuścił jednak towarzysza, razem z nim chciał się wydobyć, i z radością uczuł, że Jaśko zaczyna ruszać rękami. Po chwili obadwaj płynąc obok siebie, wyszli na brzeg, a ujrzawszy się ocalonymi, rzucili się sobie w objęcia. Woda orzeźwiła potłuczonego i pokaleczonego Jaśka, młodość przemogła: otrząsnął się, jak źrebiec, gdy przepłynąwszy wodę, stanie na zielonej łące.

– Zkądżeś się ty wziął? – zapytał Jasiek.

– Albo ja wiem? a ty skąd? – odparł zapytany.

I rzeczywiście obaj nie wiedzieli jakim sposobem, wpadłszy w ciemny kanał, ujrzeli się naraz pod gołem niebem, i oto teraz mogą mówić i ruszać się. Czuli to doskonale, że żyją, bo głód im coraz więcej dokuczać począł, lecz odarci z odzienia, nie śmieli się ruszyć z pomiędzy trzciny. Wtem głosy jakieś zaczęły ich dochodzić, rozchylili szuwary, kobiety z przedmieścia szły prać bieliznę w rzece, rozprawiając między sobą wesoło.

Na widok zbliżających się, chłopcy schowali się w szuwary i przylegli do ziemi. Lecz Siewros, znużony ostatnim wysiłkiem, ledwie oddychał, a tylko przy pomocy Jaśka mógł popełzać dalej.

– Aj, żeby nam tak szmat odzienia, szepnął Jaśko, patrząc na nagie, poranione swoje i towarzysza ciało.

Siewros otworzył tylko na wpół oczy i nic na to nie odrzekł.

– Eh! – jęknął po chwili Siewros.

– Cicho! – szepnął mu Jaśko – jeszcze nas ujrzą i wydadzą!

Szept jednak nic nie pomagał; Siewros od czasu do czasu wydawał głuche jęki, szarpał się i miotał leżąc wśród szuwaru, a ostre trawy raniły jeszcze więcej jego ciało. Jaśko dobywał reszty sił, aby towarzysza uspokoić, rwał wodne liście, brał błoto i okładał niem szarpiącego się Siewrosa. Mimo to jednak jęki doszły do uszu piorących kobiet.

– Oj, a to co?! – zawołały z przestrachem, zbliżając się razem i czyniąc znak krzyża.

– To złe przeszkadza – szepnęła najmłodsza.

– Cicho! – przerwała jej najstarsza – jeżeli złe, nie przeszkadzaj, niech jęczy.

I zamieszała nogą wodę na krzyż, splunąwszy za siebie trzy razy.

W szuwarach jęknęło znowu, a trzcina zakołysała się jeszcze bardziej.

– Oh! oh! – zawołała milcząca dotąd dziewka, a zakrywszy oczy, poczęła uciekać. Dwie drugie spojrzawszy w stronę, skąd dochodziły jęki, a ujrzawszy, że z pomiędzy trzcin wyglądała niby głowa człowiecza obłocona i oblepiona liśćmi, i jakieś dłonie, usiłujące trzcinę pochwycić, gdy coraz więcej dochodzić ich zaczęło szamotanie i jęki, uciekały za pierwszą, wołając:

– Thor! Teufel! – lub:

– Ach, Gott!

I było się czego przestraszyć. Siewros miotając się w dziwnej gorączce podnosił się, rozgarniał szuwary, usiłował pędzić przed siebie, Jaśko, chcąc go powstrzymać, szamotał się z uciekającym.

Nareszcie wszystko ucichło. Nikt nie śmiał się zbliżyć do owych szuwarów, kobiety rozniosły wieść o złem, przeszkadzającem nad odnogą rzeki, żal im było porzuconej bielizny, nie śmiały jednak wrócić.

O zmierzchu po nad tą samą rzeką przechodził ślepiec Bernard, cichym głosem śpiewając; wiatr roznosił pieśń pobożną, wreszcie pieśń ta umilkła. Zadźwięczały inne jakieś tony na wpół dziko, smutno brzęczały struny przewieszonej gęśli, wtórował im głos tęskny, przypominający szum lasu… Obce wyrazy niemieckiej mowy rozlegały się dokoła. Od czasu do czasu dolatywało:

– Motina łankta tawe! Motina łankta tawe!!4

W trzcinie zaszeleścialo. Siewros nawpół senny, przeciągłym głosem powtórzył: Motina łankta tawe! Głos słaby zginął wśród szuwaru nad wodą. Delikatne ucho Bernarda zdawało się chwytać ostatnie wyrazy swej pieśni, stanął, wyciągnął szyję, rękę oderwał od gęśli, wyprostował ją przed siebie, jakby chciał ułowić ów powtórzony wyraz.

– Ach, to echo tylko mi wtórzy – szepnął po chwili. – Echo przynosi mi pieśń, którą tam, tam gdzieś daleko śpiewają!

Westchnął raz jeszcze:

– Ach, gdyby choć tych chłopców znaleźć. Ha, może uciec zdołali!

W szuwarach jęknęło znowu i szmer wyraźniejszy dochodził. Ściemniło się już prawie zupełnie, a dla ślepca Bernarda noc też była wieczna.

– Może oni się tu gdzie kryją, może to ich jęki?…

I począł znów pieśń pobożną, znaną w murach krzyżackiego zamku, jakby nią dawał znaki; głos jego przecież znać musieli. Lecz pieśń ucichła, w szuwarach nie słychać było jęku, wszystko zdawało się układać do nocnego spoczynku.

– Oni, czy ktokolwiek, zawsze tam jakieś głosy ludzkie, te jęki zawsze coś znaczą, może kto potrzebuje pomocy…

I ślepiec, wyjąwszy z pod opończy chleb i glinianą bańkę, poszukał miejsca nad rzeką, a znalazłszy wilgotne skręcone szmaty, położył przy nich przyniesione zapasy, mówiąc:

– Tak, tak, tutaj snać jest człek jakiś potrzebujący pomocy, niechajże chleb i napój pokrzepi jego siły!

Rękę wyciągnął przed siebie, węchem wciągał powietrze, rozpoznając tym sposobem drogę i milcząc posuwał się dalej… A gwiazdy migotały na ciemnem niebios błękicie, jedne mrugały i kryły się, inne złotawym blaskiem rzucały światło na srebrną wstęgę Wisły, przedzierając mgłę gęstą, wznoszącą się nad rzeką. Wreszcie gwiazdy zagasły, mgła okryła płaszczem białym nisko, niziutko łąki i pola.

Wśród tej mgły gęstej, czernieją dwie ludzkie postacie, idące chwiejnym krokiem.

To Siewros, wspierający się na Jaśku. Silna natura chłopięcia, świeżość nocy, a może dźwięk ojczystej zasłyszanej pieśni, otrząsły go ze strasznej niemocy i trapiących widziadeł. Z wyrazami pieśni: Motina łankta tawe, sen skleił mu powieki.

Świegotanie ptactwa, które po północy z pierwszym brzaskiem budzić się zaczęło, rozbudziło i Siewrosa. Przetarł oczy i starał się przywołać rozpierzchnięte myśli. Chrapanie śpiącego obok Jaśka, przypomniało mu towarzysza. Pociągnął go i zbudził.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał Siewros.

– Uciekajmy! – rzekł Jaśko. – Uciekajmy póki noc; jesteśmy bez odzienia.

– Tak, nadzy, głodni i bezsilni – odezwał się Siewros – jednak uciekać trzeba.

I zerwał się chłopak, a chociaż chwiał się cały jak trzcina obok rosnąca, starał się jednak utrzymać na nogach.

Podparł go rozbudzony Jaśko.

– Uciekajmy, uciekać musimy – powtórzył Siewros.

– Wpław przez rzekę.

I rzucili się oba do wody. Los opatrzny zaprowadził ich w miejsce, gdzie niewiasty porzuciły szmaty, a litosna ręka Bernarda położyła chleb i napój. Odziani i pokrzepieni szli dalej pod osłoną mgły gęstej porannej.

– Aby jak najdalej od krzyżackiej ziemi! – mówił Siewros.

– Aby jak najdalej! – powtarzał Jaśko. – Gdybyśmy się dostali do moich.

– Albo do moich! – wzdychał Siewros.

I szli dalej.

VI

Jak sięgnąć okiem wzdłuż środkowego Niemna, wszędy znać straszne zniszczenie. Zameczki obronne w gruzach leżą, a gdzie ciągnęły się uprawne i bogate sioła, widnieją tylko zgliszcza, a rumowiska. Zdeptane pola, walające się strzępy odzienia, złamana żelazna zbroica, lub tarcza trzcinowa, ciężki miecz w zaciśniętej jeszcze dłoni świeżego a na poły przez zwierza ogryzionego trupa, odcięta noga lub ręka, ba nawet i głowa patrząca przewróconemi białkiem oczyma, dymiące niedogasłe ognisko, dym ciężki przesuwający się po nad tem zniszczeniem i woń zgnilizny, napełniająca powietrze, wszystko mówiło o niedawno stoczonej bitwie. Połamane zbroice, strzępy płaszczów białych z godłem Krzyża, świadczyły o napadzie Krzyżaków. Nie przebaczyli oni nikomu i niczemu, co znaleźli na drodze. Zwycięzcy czy pokonani, zostawili ślady swego przejścia. A chociaż jeńców uwozili i zdobycz brali, swoich też nie mało zostawiali na pobojowisku, ba i żywcem, rannego lub związanego, dostawało się niemało krzyżackiego żołdactwa w ręce litewskiego ludu.

We wgłębieniu więc lasu, opodal od owego strasznego pobojowiska, na świętem snać miejscu leżało czterech związanych ludzi. Jeden silny i barczysty pocięty był i poraniony, głowa zwisła ku ziemi, usta krwią ociekłe od czasu do czasu rzucały przekleństwa, dwu zaś młodych chłopaków leżało z nawpół otwartemi oczyma, a zda się, że i w nich nie wiele już było życia. Jeden odwrócił się twarzą do ziemi, jak gdyby nie chciał patrzeć na słońce, które miało zapewne wkrótce dla niego zagasnąć. Westchnienie tylko przeciągłe podobne do jęku, oznajmiało w nim jeszcze resztkę życia. Drugi ze związanemi w tył dłońmi oparty, czy przywiązany do drzewa spoglądał zamglonem okiem dokoła, czasami kurczowo zadrgały mu usta jakby chciał przemówić, a słowa ni tchu nie stało. Tuż obok niego starszy wiekiem młodzian z długiemi włosami, z oczami w jeden punkt wlepionemi, związany, leżał na pół oparty o zwaloną kłodę drzewa. Twarz wycieńczona, łagodna, oczy zamknięte, nie wyrażały bólu ni trwogi, usta poruszały się powoli, nie wydając głosu. O kilkaset kroków od nich, stał dąb, a raczej pień wielkiego dębu, do którego wchodziło się po kamieniach jakoby po schodach, a nad nim pokrzywione w rozmaite strony gałęzie wyrastały ku górze w wielką koronę… Dąb ten i polana są nam już znane, jak i Tubingas, kroczący z tą samą co i przed laty powagą, a obok niego Chroniwos z przewiązaną skronią, z ręką prawą trzymaną na pasie skórzanym, a owiązaną lnianą szmatą od ramienia aż do dłoni. Za nimi ludzie z wejrzeniem dzikiem, każdy z toporem, i zgrają wybladłych z wejrzeniem wystraszonem kobiet i dzieci. Wszyscy szli tak, jak wtedy, gdyśmy ich widzieli kroczących na powitanie pierwszego dnia wiosny. Ino oczy ich spoglądają teraz złowrogo, nie mając tego, co ongi spokoju: na wielu ślady jeszcze przebytej walki, z niektórych piersi dziki okrzyk się odzywa… Tubingas stanął na kamiennych schodach wiodących do pnia świętego dębu.

– Ugni Perkun!5 zawołał.

– Ugni! powtórzono.

Chroniwos zgrzytnął zębami, oczy mu zabłysły, głośniej nad innych powtórzył:

– Ugni! Ugni! chciałby niemal biedz, lecz rany, ba i powaga kapłańskiego syna przytrzymywała go na miejscu… Na znak dany przez Tubingasa dziesięciu ludzi rzuciło się ku oczekującym śmierci jeńcom. Zemsta napadanych i zniszczonych przez krzyżackie zastępy Litwinów, chciała się nasycić kilkoma pozostałemi w ich rękach ofiarami. Przywleczono ich do stosu. Tubingas rzucił kamieniem, padł on na najstarszego jeńca. Stary Krzyżak głowę podniósł do góry, przekleństwo rzucił niezrozumiałe dla obecnych, oczy jego zaświeciły chytrym złowrogim blaskiem.

– Żywym na stos mnie nie zawleczecie! wrzasnął swoją mową, szarpnął się jakąś nadludzką siłą, rzucił się i roztrzaskał głowę o wielki stojący śpiczasto kamień. Mózg wyleciał z tej silnej głowy i obryzgał szarą krwawą masą stojących przy nim. Z piersi ofiarników wyrwał się krzyk przeciągły, jeńcy nawet okrzykiem i drżeniem przyjęli tę śmierć chroniącą go przed powolnem na stosie konaniem, a długowłosy z zamkniętemi oczyma jeniec zawołał:

– Panie okaż miłosierdzie nad nim i nad nami!

– Przekleństwa zionie ten! jego na stos! – wrzasnął któryś ze stojących bliżej i chciał się rzucić na modlącego się niezrozumiałą dla nich a wrogą niemiecką mową. Tubingas usłyszawszy zamieszanie wyciągnął dłoń żylastą, zadął w róg wiszący u pasa i nakazał spokój. Cisza zaległa wśród ludu, echo powtórzyło dziki odgłos rogu, a wydającego doraźny wyrok śmiałka na bok usunięto. Święto to było zbyt wielkie, ażeby ktośkolwiek z tłumu ośmielił się mieszać jego uroczystośc. Rzadko się zdarzało Litwinom pochwycić krzyżackich jeńców, bogowie domagali się snać ludzkiej krwi na objatę, bo ciężkie plagi spadały na lud ten cały. Krew przelaną pod świętym dębem, lub żywcem spalonych jeńców trzeba było poświęcić na ołtarzu dla przebłagania ich gniewu. W każdej więc okolicy po walce, gdy jeszcze dymiło pobojowisko, palono wziętych do niewoli. Uroczystość to była, wśród której z dziką radością i w skupieniu a ciszy gotowano się do ujrzenia dymu krwi objatnej, lecz krew tę trzeba było przelać na ołtarzu, z ciekawością więc spoglądano co będzie teraz, gdy jeniec pozbawił się życia.

– Czemu nie nie niesiecie, stos gore… wołał Tubingas.

– Zabił się!

– Zabił się! powtórzono do koła.

– Łeb sobie rostrzaskał! wołano.

Tabiugas zgrzytnął zębami.

– Za koło święte z tem ścierwem! wrzasnął Tubingas.

Szczątki nieszczęśliwego jeńca wkrótce uprzątnięto.

– Gdzie inni? brać ich!

Na rozkaz w mgnieniu oka pochwycono bladego smagłego młodzieńca, który górując wzrostem nad dwu pozostałymi, patrzył spokojnie błękitnemi oczami na otaczających, tylko jakieś drganie ust objawiało wzruszenie. Usta drgały lecz nie wydały głosu. Pochwycono nieszczęśliwego i związanego położyli na stosie… ogień od spodu obejmował drzewo, wężykowemi płomyki przydzierał się przez drobne chrusty, liżąc wielkie kłody drzewa i osmalając je, aby potem zajaśnieć wielkim płomieniem. Cisza była dokoła, objata miała być spełniona, uroczystość jej powstrzymywała od dzikich okrzyków. Tubingas tylko wołał:

– Perkun Ugni! Ugni! Ugni! i podniósł rękę z toporem, aby leżącego ugodzić.

– Siewros, mano Wajks6 dał się słyszeć głos z góry z rozrastających się w wysokie konary nad świętym pniem gałęzi. I ze zwinnością pantery rzuciła się jakaś postać, a odtrąciwszy mający spaść topór, ciałem swoim przykryła leżącego na stosie. Postać to była dziwna, podobna do kobiety, lecz strasznie oszpecona. Włos długi, spływający w nieładzie, okrywał na wpół obnażone ciało, zamiast odzienia były tylko strzępy skóry powiązane ze sobą łykiem, miejscami przetkane zielonemi liśćmi. Plamy błota, rany na całem ciele, ręce i nogi opatrzone długiemi, jak u zwierzęcia paznogciami, oczy patrzące dzikim wyrazem z pod rozczochranych spadających na wychudzoną twarz kościstą włosów, czyniły tę postać wstrętną, niepodobną prawie do człowieka. A jednak na głos jej Tubingas zatrzymał rękę; w niemem jakiemś oczekiwaniu stał nad stosem, a ogień coraz więcej obejmując podkłady drzewa huczał i rzucał czerwono-błękitne płomienie.

– Siewros, mano Wajks! krzyczała dziko kobieta, a uchwyciwszy leżącego młodzieńca, z tą samą zręcznością, z jaką na stos wskoczyła, zbiegła po palących się belkach, niosąc związane chłopię na rękach tak, jak się niesie dziecię maleńkie. Lud ze czcią rozstępował się idącej, sam Tubingas z wzniesioną dłonią odwrócił się za nią, jakby zagasłemi oczami chciał przypatrzeć się temu dziwnemu zjawisku. Ona tymczasem złożyła zdobycz swoją na trawie, a śmiejąc się i płacząc rozwiązywała krępujące ją węzły, całując poranione ciało wydartej kapłanom ofiary. Nikt nie śmiał się ruszyć z miejsca, wszyscy patrzyli z podziwem. Ci co byli dalej a nie widzieli co się stało, słysząc tylko dzikie okrzyki i zamieszanie powtarzali z pewnem poszanowaniem i grozą.

– Szalona! Dowrusa, szalona!

– Idź, zobacz! zawołał Tubingas, trącając obok stojącego Chroniwosa.

Na znak dany przez sprawiającego objatę, Chroniwos nie śmiejący się dotąd ruszyć, z młodzieńczą żywością pobiegł do skaczącej nad oniemiałym ze zdziwienia i przestrachu Siewrosem. Dowrusa, ujrzawszy zbliżającego się Chroniwosa, poczęła na nowo objawiać swoją radość, powtarzając:

– Siewros Wajks! dając znaki przybyłemu, aby się wraz z nią młodzieńcowi przypatrywał. Przy tem głaskała leżącego po twarzy, przytulała jego głowę, podnoiła twarz ku sobie, a wpatrując się w zdziwione oczy młodzieńcu, dotykała rąk jego, a nawet lizała jego rany, chcąc mu okazać swą czułość.

Chroniwos z pewnem poszanowaniem i przesądnym strachem spoglądał na obłąkaną, u ludów bowiem pierwotnych pozbawieni zmysłów otaczani byli czcią szczególniejszą. Na ich skinienie nawet kapłani byli posłuszni, sam Tubingas nie śmiał odtrącić obłąkanej i odebrać ofiary, uważając działanie jej za zrządzenie bogów – wyższych duchów, które według ich mniemania w obłąkanych wstępowały. Więc i Chroniwos nie śmiał dotknąć ofiary trzymanej przez obłąkaną, dopiero na jej skinienie, pochylił się nad leżącym i krzyknąwszy Siewros! objął młodzieńca lewą zdrową ręką.

– Siewros! powtórzył młodzieniec, Siewros! rzekł, oddając uściski obłąkanej swej rodzicielce i Chroniwosowi, wymawiając przy tem wyrazy, na dźwięk których Chroniwos odskoczył.

– Tyś Niemiec! syn mój Niemiec! wołał drąc sobie włosy.

Siewros o ile mógł okazywał czułość, silił się żeby wyraz jaki przypomnieć sobie, całował ziemię, przyciskał ręce matki do piersi, nie lękając się jej długich paznogei, dawał wszelkie znaki radości, nie mogąc się porozumieć z tymi, którzy okazywali mu uczucie, a w których przeczuwał rodziców, nie rozumiejąc ich mowy. Wreszcie przypomniał sobie wyraz słyszany jakby echem, podobny do tych, które oni wymawiali, i zawołał:

– Motina! (Matka!)

– Motina tawe! Motina! krzyczała Dowrusa, ściskając młodzieńca. Wzrok jej błędny zaczął nabierać łagodniejszego wyrazu, na blade wynędzniałe policzki spłynęły łzy rzęsiste, zwilżając trzymaną rękę syna.

– Bogi mi go oddały! Bogi mi go oddały! Chroniwos, patrz, to nasz syn, to Siewros, ten znak na lewem ramieniu! wszak sameś mu ten znak wypalił7 mówiła kobieta coraz przytomniej.

– Tak, i jam go poznał po tym znaku, rzekł ponuro Chroniwos, tak to Siewros, to on, lecz czyż on nam synem? niemiecką ma mowę. Przekleństwo tym, którzy mu ją w usta włożyli, przekleństwo im wszystkim, wrogom naszym, naszego plemienia! Syn nas zrozumieć nie może! I darł włosy z rozpaczy. Wtem Tubingas szedł z wyciągniętą dłonią przed siebie, tłum otaczający Dowrusę rozstąpił się na widok starca, którego szanowano jako kapłana.

– Zrozumie – zawołał starzec, – gdyż jako wilczę chowane do jamy powraca, tak i on gdy go szum naszych lasów, dym naszych ognisk owieje, powróci i stanie jako krew z krwi a kość z kości naszej. Bogi nam wróciły! nie chciały krwi jego! I szorstką dłonią dotykał głowy wnuka, a dłoń ta co z taką siłą garść zarzewia brała, stała się lekką jako dłoń wlewająca uczucie miłości dla swego plemienia.

– Ofiar nam już tej nocy sprawiać nie należy, snać bogowie ich dziś nie pragną, a i wkrąg złoty ogień na niebie posyła już swoje smugi to już krwi na ołtarzu święcić nie można: mówił starzec powłócząc zagasłemi oczami, wskazując na krąg nieba od wschodu, kędy różowa jutrzenka posłała już pierwsze brzaski. Ślepy starzec przeczuł ją, chociaż nie widział.

Na znak przez Tubingasa dany, wszyscy zaczęli się rozchodzić. Dowrusa, nieodstepując syna tuliła go, prowadząc obok dziada i męża, wraz z całą skupiającą się około nich drużyną. Nagle Siewros drgnął, jak gdyby sobie coś przypomniał. Gwałtownym ruchem chciał się wyrwać z pomiędzy otaczających, wskazując w stronę jeńców, których pod strażą pozostawić miano na świętej polanie. Na ten ruch Chroniwos rzucił znowu przekleństwo. Tubingas zmarszczył brwi siwe, pytając, co ono znaczy.

– Wyrywa się do swoich, do tych… och, on nie nasz! ryczał z bólu nieszczęsny ojciec.

– Nasz, nasz! mój! krzyczała Dowrusa, przytrzymując syna, jak gdyby go chciała bronić przed gniewem ojca.

Siewros zaś dawał znaki błagalne, wskazując na jeńców i darł się ku nim.

– Jeńców dać tutaj, krzyknął Tubingas, posłuchajmy co chce z nimi zrobić.

Na głos ten przywleczono dwóch nieszczęśliwych. Siewros rzucał się od nóg Tubingasa do Chroniwosa, dając znaki błagalne i wskazując na jeńców.

– I któż zrozumie jego mowę, ci tylko, ci! wołał rozpaczliwie Chroniwos. Ach, on nie nasz!

– Wasz, zawołał litewską mową jeden z jeńców, a był nim ślepiec Bernard, wasz jako i wielu co choć krzyżacką mówią mową, litewskie w piersi mają serce!

– I on nasz? zawołał Tubingas.

– I jam wasz! choć dawno w niewoli krzyżackiej. Wydarto mi oczy, lecz z piersi uczucia wydrzeć nie zdołano, ono wracało zawsze do Tubiugasowego ogniska.

– Tyś ślepcem, tyś ślepcem! a znać i z mego pokolenia! wrogi ci wydarli oczy, jako i mnie, teraz mogę już spokojnie odejść, gdy bogowie wezwą mnie do siebie, ty ślepiec ślepca przed świętym dębem a ogniem zastąpisz. I położył dłoń na głowie leżącego u stóp jego jeńca, rozkazując rozcinać więzy.

– Tyś ślepiec, tyś mój następca! wołał starzec. Chroniwos do boju, ty bogom służyć będziesz!

Bernard schylił głowę nie odpowiadając nic na mowę Tubingasa. Zabierano się znów do dalszego pochodu, nie troszcząc się o pozostałego związanego jeńca, który też zresztą zdał się nie wiele troszczyć o to, co się w około niego dzieje. Z oczami zamkniętemi leżał nieruchomie, nie wiedząc i nie słysząc nic co dokoła niego mówiono. Siewros jednak postąpić dalej nie chciał, do Bernarda przemawiał, a ten był tłómaczem pamiętając ojców mowę.

– Jeżeli my znaleźliśmy ziemię naszą, ojców naszych, wołał ślepiec, przez miłość dla tej ziemi i dla nas, uwolnijcie trzeciego. Szmer jakiś niezadowolenia powstał pomiędzy ludem. Lud chciał objaty bogom, a jakkolwiek podzielał radość z odzyskanych synów Tubingasowej rodziny, pragnął obiecanej uroczystości, a z czterech krzyżackich jeńców wybranych na objatę ten jeden już tylko pozostał. Bernard jednak nie zważał na wznoszące się szmery, wołając:

– Przez miłość dla ziemi, przez miłość dla nas, dajcie wolność tamtemu. On razem z Siewrosem niewolę podzielał, razem z nim uciekł.

– On nie Niemiec, nie Krzyżak? pytał Tubingas.

– Nie, on jako i my niewolnik!

– Ale nie nasz? zapytał Chroniwos.

– Nie, on z innego lecz również nieszczęśliwego najeżdżanego przez Krzyżaków ludu, on od tych, co na południo-zachód od naszych lasów, tam po nad jeziorami a Wisłą mieszkają, on jest od Mazurów.

– To tam, kędy jasne pola a złote zboże, kędy wsie a miasta w broń i lud zasobne, mówił Chroniwos z pewną chciwością. Nie, ale on nie nasz! mamy ich dosyć! Nie!… Nie!

– On był z twoim synem w niewoli, razem z nim uciekł! wołał Bernard, a Siewros włóczył się od nóg dziada do ojca niemą zanosząc prośbę. Tubingas wreszcie podniósł dłoń, a spuszczając ją na ramię Chroniwosa zawołał.

– Nie godzi się zabijać druha naszych synów, on z owego plemienia skąd łupy pewne, – bogaty można okup pozyskać, ba i tam podobno od Gedyminowego grodu nowa gotuje się wyprawa, – jeżeli zna ziemie?…

– On był w niewoli, on nie zna ziemi swoich ojców! mruknął niechętnie Chroniwos!

– Ale zna ojców swych mowę, może wam być przydatny, gdy się gotujecie na nich! rzekł Bernard, chwytając sposobność do ocalenia współtowarzysza niedoli.

Chroniwos mruknął coś niezrozumiale, Tubingas kazał więzy rozciąć ostatniego jeńca, Siewros rzucił się w jego objęcia wołając:

– Jaśko, myśmy u moich, bywaj z nami! Tubingas dla uspokojenia ludu kazał okrzyknąć na jutro ucztę z tłustego wołu i baranów, których krew miała być na ołtarzu dla bogów przelaną. I cała drużyna pociągnęła do Tubingasowego zamczyska. Stary Kunigas, cieszył się z powrotu wnuka i krewniaka, Chroniwos oprócz syna odzyskiwał jeszcze żonę, która od porwania Siewrosa straciła zmysły i jako zwierz dziki kryła się po lasach, a teraz wraz z synem wracała. Lud radząc o przerwanej ofierze i jutrzejszej uczcie, pociągnął do chat nawpół rozwalonych, lub legł wśród lasu, a słonko wschodzące zakreśliwszy złoty krąg na niebie, rzuciło jasne promienie, kryjąc mgłą ranną straszny obraz nie uprzątnionego jeszcze świeżego pobojowiska.

4
  Motina łankta tawe – Matka czeka cię. [przypis autorski]


[Закрыть]
5
  Ugni Perkun – Ognia Perkunowi. [przypis autorski]


[Закрыть]
6
  mano Wajks – mój syn. [przypis autorski]


[Закрыть]
7
  to nasz syn, to Siewros, ten znak na lewem ramieniu! wszak sameś mu ten znak wypalił – było zwyczajem w owym czasie dzieciom robić znaki na ciele, ażeby wśród ciągłych zapasów z wrogami mogły być poznane przez rodziców wykupujących ich z niewoli. Znaki takie robiono najczęściej pierworodnym lub ukochanym synom. [przypis autorski]


[Закрыть]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
120 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают