Читать книгу: «Miazga», страница 5

Шрифт:

A na salonach, szczególnie w tym największym, spiętym u szczytu kopułą niebiańską z gwiazdami, skąd z okrągłej galeryjki na niebiańskich wysokościach widać za dnia Wisłę luźno i leniwie płynącą u niskiego horyzontu wśród płaskich piasków i wiklin, więc na salonach historycznego pałacyku, w uśmierconą wiosnę-niewiosnę, skoro się ma dalej odbywać ryzykowna penetracja wieloznacznych możliwości czasu przyszłego, Adam Nagórski, na podobieństwo szklanego spodka, służącego niegdyś jego starzejącemu się ojcu do przywoływania duchów, nagle i mediumicznie w podobną grę wprowadzony, przywoła prawdopodobnie cień zapomnianego poety baroku i z myślą o tytule przyszłej powieści, bo zafascynowany magią słów, nie odmówi sobie satysfakcji:

 
I my, co ziemię małą, małe morze mamy,
A myślą górnolotną nieba się tykamy,
Cień niestetyż i marę zostawim po sobie.
Cień z nami w grób, cień wiecznie stróżem w naszym grobie.
 
 
Ale próżno wspominać cień naszego wieka
I igrzysko niestałej fortuny człowieka:
Ten, który z cienia powstał, świat nieogarniony,
Będzie z nami w cień drugi znowu obrócony —28
 

więc z należnym respektem oczekując, iż z doświadczeń znakomitego pisarza, z doświadczeń koniecznie związanych z młodziutką osobą o dwuznacznym imieniu Nike, wyniknie kiedyś, być może, romans zatytułowany Cień drugi, skoro zatem chwiejne wkraczanie w sfery cienia drugiego ma się z pleneru przenieść na salony – może się na salonach zdarzyć, że wśród ponad rzeczywistą miarę rozlicznych scen oraz sytuacji odbędą się i następujące:

prezes Polskiego Instytutu Prasowego (PIP), Leopold Panek, już po kilku kieliszkach i głodny, bo mimo paru lat ambasadorowania i uczestniczenia w minionym dwudziestopięcioleciu w wielu przyjęciach oficjalnych nigdy nie zdołał przywyknąć do jedzenia na stojąco, a poza tym trochę zagubiony w tłumie ludzi, spośród których mało kogo zna osobiście bliżej, więc głodny i z podgęszczonym szmerkiem w skroniach przystąpi do Nagórskiego powracającego akurat z tarasu, wydaje się bowiem rzeczą mało prawdopodobną, aby u siebie w domu, na coctailu urządzonym zgodnie z ustaloną chronologią uroczystości zaraz po ślubie u św. Marcina, podjął, jako gospodarz, podobną rozmowę, mógł ją sobie co najwyżej wyobrazić. A teraz powie:

– Wie pan, panie Nagórski, że my się znamy bardzo dawno, szmat czasu.

Nagórski, ponieważ zostanie tą kwestią zaskoczony, strzepnie z rękawa marynarki resztki skroplonego śniegu i odpowie raczej z dystansem:

– Czy tak?

– Pan, oczywiście, nie pamięta. To był rok trzydziesty, może trzydziesty pierwszy.

– Rzeczywiście dawno. Bardzo mi przykro, panie prezesie, moja pamięć nie jest najlepsza.

– Pan mi wtedy położył rękę na ramieniu.

– Ja?

– Obaj mieliśmy po dwadzieścia lat i bujne włosy, ale pan był ten lepszy i jak mi pan położył rękę na ramieniu, to właśnie dlatego, że się pan uważał za lepszego, chciał mi pan dać do zrozumienia, że dziewczyna, z którą tańczyłem, nie jest dla mnie odpowiednią partnerką.

– Czy pan się przypadkiem nie myli, panie prezesie?

– Ja się na pewno nie mylę, położył mi pan rękę na ramieniu, podszedł pan do nas, kiedy tańczyliśmy, i położył mi pan rękę na ramieniu.

– Gdzie to było?

– Nie pamięta pan, panie Nagórski?

– Niestety.

– Pan miał rację, bo to faktycznie była partnerka nie dla mnie. Pan miał rację, że pan mi położył rękę na ramieniu.

– Jeśli istotnie tak było, jak pan mówi, panie prezesie, chyba racji nie miałem. To nie było zbyt uprzejme.

– Panie Nagórski, co się będziemy po tylu latach bawić w uprzejmości? Starczy, że panu mówię, że pan miał rację. A wie pan, czemu pan miał rację?

– Słucham.

– Dziewczyna, z którą tańczyłem, nazywała się panna Wanert.

– Alicja.

– A ja byłem w czarnym pożyczonym garniturze i rękawy miałem za krótkie i koszulę przynajmniej o dwa numery na dużą.

– To było w towarzystwie?

– Pan był we fraku, wszyscy panowie studenci byli we frakach albo smokingach. Bal Politechniki.

– Rzeczywiście czasy prehistoryczne.

– Dla mnie tylko historyczne, a ja historię dobrze pamiętam.

– Cóż, jeśli po tylu latach znaczy cokolwiek przeproszenie…

– Teraz pan sobie przypomniał, że mi pan położył rękę na ramieniu?

– Niestety, bardzo mi przykro, ale nie.

– Widzi pan, a ja pamiętam! Bo to pan położył mi rękę na ramieniu, a nie ja panu.

– Słusznie. Ale, jeśli jak pan mówi rzeczywiście popełniłem ten gest niezbyt uprzejmy i położyłem pana rękę na ramieniu, może usprawiedliwi mnie trochę fakt, że Alicja Wanert była wówczas moją narzeczoną.

– A, i pan był zazdrosny o mnie, panie Nagórski!

– Wkrótce potem Alicja została moją żoną. Naprawdę, bardzo dawne czasy.

– No, widzi pan, panie Nagórski, jak się to wszystko jedno z drugim albo łączy albo nie łączy. Pan mi położył rękę na ramieniu, pan był we fraku, pan się ożenił z panną Wanert…

– Dość szybko się rozeszliśmy.

– A ja u jej ojca, wielkiego przemysłowca, pana Karola Wanerta…

– Karol Wanert był stryjem Alicji.

– Wszystko jedno. A ja u jej stryja, wielkiego przemysłowca, pana Karola Wanerta, głupiej posady za trzysta z czymś złotych nie mogłem dostać, choć miałem dyplom magistra chemii w kieszeni i dziury w butach. Pan miał rację, panie Nagórski, że mi pan położył rękę na ranieniu.

– Jeśli pan tak uważa.

– To nie ja uważam, to jest obiektywna prawda historyczna.

– Jeśli tak, to muszę stwierdzić, panie prezesie, że ma pan teraz tę wyższość nade mną sprzed trzydziestu kilku lat, że gdy pan kładzie obecnie ludziom rękę na ramieniu, są to gesty w duchu jak najbardziej demokratycznym.

I chyba po tej kwestii znajdzie sposobność, aby rozejrzawszy się po sali powiedzieć:

– Przepraszam, panie prezesie, ale właśnie widzę, że pani Frens-Czaplicka przywołuje mnie niecierpliwie.

– Ta słynna śpiewaczka?

– Właśnie. Zresztą dość bliska moja kuzynka.

– Ba! My teraz z panem też jesteśmy poniekąd rodziną. Nie wiedział pan, panie Nagórski, kogo pan poklepywał.

– Niestety, z klepaniem zwykle tak bywa, panie prezesie.

Halina Ferens-Czaplicka i Adam Nagórski.

– Jestem.

– Nie gniewaj się…

– Ależ skąd! przeciwnie, jestem ci wdzięczny, marzyłem, żeby zakończyć tamtą rozmowę.

– Polityka, jak zawsze u was?

– Gorzej, wspomnienia.

– Przykre?

– Głupie.

– Więc przykre.

– Prawdziwe. Jak się bawisz?

– Wiesz, przed przyjazdem tutaj byłam u mamy pożegnać się.

– Dawno nie byłem u twojej mamy, nie jestem dobrym bratem. Jak się czuje?

– Fizycznie chyba nieźle. Ale odniosłam wrażenie, że ona w ogóle nie pragnie ludzi widywać, nawet najbliższych.

– Myślisz?

– Nie wiem, może się mylę, tyle lat się nie widziałyśmy. Przywiozłam jej adapter i kilka moich najlepszych nagrań, leżały tam, gdzie je położyłam, adapter też nienaruszony. A kiedyś, pamiętam, bardzo lubiła muzykę. I mój śpiew też lubiła. Jedyny człowiek, o którym mówi z ożywieniem, to profesor Wnuk.

– To zrozumiałe, Halinko. Ostatecznie Wnuk, żeby zebrać i wydać twórczość Krzysztofa poświęcił wszystkie swoje najlepsze umiejętności, nawet coś więcej, bo serce, a serce uczonego, wiesz, co to jest serce profesora?

– Ja to rozumiem, kochany, ale trochę było mi przykro. Dla mamy czas się zatrzymał ze śmiercią Krzysia. Dla niej Krzyś jest wciąż młodziutkim chłopcem.

– Dziwisz się? Pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się w Rzymie w czterdziestym ósmym roku, opowiadałem ci dużo o Krzysztofie i jak bardzo go w czasie okupacji pokochałem.

– Pamiętam.

– Myślę, że on dla mnie też miał wiele najlepszych uczuć. Chyba też mnie po swojemu kochał. I popatrz, nigdy nie byłem na Powązkach na jego grobie. I żadnego wspomnienia nie napisałem i nie napiszę.

– Czemu to mówisz?

– Powiedziałaś, że dla twojej mamy pozostał chłopcem.

– Ja też nie mogę sobie wyobrazić, że gdyby Krzyś żył, miałby teraz prawie pięćdziesiąt lat.

– A widzisz! O której nasz samolot?

– Wcześnie. Ósma z minutami.

– Szkoda, że cię tu mieliśmy tak mało.

– Muszę, we wtorek śpiewam w Hamburgu.

– A potem?

– Oslo i Helsinki.

– I dalej?

– Na razie nie ma dalej. Nie wiem, może się zabiorę do pisania pamiętników.

– Już ci to mówiłem parę razy, Halinko, ale wczoraj wieczorem naprawdę śpiewałaś cudownie. Chyba jeszcze lepiej, a może po prostu bardziej wzruszająco, niż kiedy cię słyszałem w Rzymie. Nigdy nie zapomnę twoich Pieśni wędrowca, zwłaszcza tej czwartej o niebieskich oczach.

– – – – – po wtorkowym recitalu 15 kwietnia, w piątek drugi występ Haliny Ferens-Czaplickiej. W pierwszej części koncertu symfonia g-moll, 183 Mozarta, Halina śpiewa Lament Ariadny Monteverdiego oraz arię z drugiego aktu Orfeusza Glucka29, w drugiej części: Pieśni wędrowca Mahlera oraz druga suita z Daphnis i Chloe Ravela. Tłumy, owacje, kamery telewizyjne, błyski fleszów, kwiaty i ów szczególny nastrój (na tym koncercie należy być: jak wygląda słynna na całym świecie rodaczka, tu znana tylko z nagrań?; jaką będzie miała toaletę?; bardzo już stara?; pewnie się kończy i dlatego zdecydowała się zaśpiewać w kraju; och, znałem ją jeszcze, kiedy zaczynała śpiewać, Didur wrażał ją za najlepszą ze swoich uczennic, widziałem ją w '39. roku w Carmen, już wtedy była fantastyczna; doskonale znałem jej ojca, Olgierda, to był wielki internista, ale nigdy nie przypuszczałem, że z tej małej, chuderlawej Halinki wyrośnie taka duża Ferens; widziałaś tego jej akompaniatora, śliczny chłopak, mógłby być jej synem, nie?), jaki zazwyczaj panuje w Filharmonii na gościnnych występach największych sław światowych. Na bis Halina Ferens śpiewa Bacha Komm süsser Tod i Händla Begrüssung.

Nagórski siedział z matką w dziewiątym rzędzie. W odpowiednim momencie usiłował wytłumaczyć jej, że podobny wieczór może się okazać nazbyt męczący, zwłaszcza wobec jutrzejszych obowiązków towarzyskich, ale starsza pani (rocznik 1884) postawiła jak zwykle na swoim i sprawiła, że sławny syn przyjechał po nią na Krakowskie Przedmieście, wsparł męskim ramieniem, gdy trzeba się było wspiąć przy wejściu po marmurowych schodach, troskliwie w szatni wyłuskał z futra i nawet z pewnym rozrzewnieniem się uśmiechnął, gdy wyprostowana, z dostojnie siwą głową, drobna i wzruszająco krucha w wieczorowej sukni z czarnego aksamitu i z zalotnie staroświecką aksamitką na szyi kroczyła przez rozległy hall prawie dziewczęcymi kroczkami u jego boku, krokami chyba nie nazbyt odmiennymi od tych, którymi niegdyś, bardzo, bardzo niegdyś obdarowywała była Ofelię, Rozalindę i Norę, i w pewnym momencie w jej oczach, już na co dzień wyblakłych i zmatowiałych, zapalił się naraz ów ciepły, wibrujący blask, który w pradawnych czasach przysparzał jej, słynnej Kellerce, ulubienicy Warszawy, tyle hołdów i uwielbień. I ten sam blask rozjaśnił jej pomarszczoną, drobną jak piąstka twarz, gdy Konrad Keller, oczywiście w towarzystwie Moniki, prezentując podobny, tyle że autentyczny gatunek oczu, pochylił się, aby wbrew swym zwykłym obyczajom ucałować rękę ciotki, jeszcze mimo pewnych zniekształceń artretycznych przechowującą kształt dawnej urody.

Nagórskiemu źle się słuchało, w ostatnich czasach odwykł od koncertów publicznych. Za to ze względu na wyjątkowość wielu elementów, które złożyły się na ten wieczór, nie mógł się nie poddać wspomnieniom, luźno i leniwie kojarzonym. Lecz tylko raz, kiedy w drugiej części koncertu Halina zaczęła śpiewać czwartą z Pieśni wędrowca, ową skargę miłosną: „Błękitne oczy mojej najdroższej, które wysłały mnie w daleki świat” (Die zwei blauen Augen von meinen Schatz, Die haben mich in die weite Welt geschickt), więc tylko raz jeden podczas tego śpiewu, gdy głos Haliny w sposób szczególnie przejmujący wzniósł się w szepcie ponad przyciszony akompaniament orkiestry, wyniknęło w nim wspomnienie Nike, prawie bezosobowe, bo bezkształtne i bezgłośne, niezwiązane z jakąkolwiek sytuacją, musiał się przez moment skupić, aby spośród minionych nocy i dni, głosem Haliny jak smugą światła w ciemnościach prowadzony, wyszukać cielesną formę dla zjawy; szukał jej po omacku, wciąż przy miłosnej skardze Haliny-wędrowca, potykając się o niewykończone, zbyt słabo lub tylko fragmentarycznie wywołane strzępy, cień uśmiechu, ramion, cień przymkniętych powiek, cień szeptu, cień oddechu, echo zanikające, aż wreszcie, gdy skuszony ciekawością sprawdzenia mechanizmów własnej pamięci-niepamięci zdołał uśmierzyć ów chaos, Nike ukazała mu się taką, jaką zapamiętał, kiedy się przed paroma zaledwie tygodniami, w drugi dzień Wielkanocy, rozstali w Kazimierzu, w gniewie, który w obojgu wybuchnął gwałtownie i brutalnie, lecz narastał był powoli, żywiąc się nimi jak ukryty pasożyt, więc ujrzał naraz maskę zniekształconą złością i nienawiścią (kiedy z końcem roku ubiegłego Nike zniknęła nagle na kilka tygodni, napisał fragment pracy, który później głęboko ukrył na spodzie biurka:

„Mówi Orfeusz: więc stojąc przed murem, który nie istnieje dla świata, ponieważ mnie przydzielony, we mnie tylko i bez trzech sprawdzalnych wymiarów istnieje, stojąc zatem przed murem nierzeczywistym, lecz dla mnie jak najbardziej prawdziwym, stojąc, a raczej klęcząc, aby przydać obrzędowego charakteru tej mojej skardze, skardze trenu dla Eurydyki, klęcząc zatem liturgicznie u podnóża mego muru, ściany mego życia, wiem, że kiedy poprzedzone powolnym stygnięciem powietrza spełzną z niej, z tej ściany mego życia, ostatnie poblaski zachodzącego słońca – przyjdą Furie, zwane za czasów mego dzieciństwa Bachantkami lub Menadami, przyjdą i rozszarpią mnie. Nie wiem dokładnie, kiedy się to stanie, za sekundę, godzinę, miesiąc czy rok. Czas, jaki mi pozostał, nie należy do mnie. Korzystam z niego, lecz nad nim nie panuję. Wiem tylko tyle, że w pewnym, niewiadomym momencie, gdy poprzedzone powolnym stygnięciem powietrza ostatnie poblaski zachodzącego słońca spełzną z muru, u którego niewidzialnego podnóża klęczę, aby przydać obrzędowego charakteru tej mojej skardze, skardze mego trenu dla Eurydyki, przyjdą Furie i rozszarpią mnie. To się stanie gdziekolwiek, może wśród głuchych drzew nadwiślańskiego parku, może w zaułku ciemnej staromiejskiej uliczki, może dla odmiany w oślepiających reflektorach obcego krajobrazu, a najpewniej w scenerii bardzo zwykłej, więc po prostu w moim pokoju teraz pustym, niegdyś pełnym Eurydyki. Również obojętne, w jakich kształtach Furie się wyłonią, gdy chłód i mrok nastaną, mogą, na przykład, spaść bezszelestnie z nieba w kombinezonach komandosów albo otoczyć mnie nagle półnagimi ciałami chłopów trackich, pijanych winem i dmących w podwójne piszczałki, może to być również specjalny pluton mimów w cielistych trykotach, z twarzami białymi, jak gipsowe maski, obojętne czas i miejsce egzekucji, obojętny kształt Furii, wiem bowiem, że jakikolwiek czas mi pozostał, nigdy nie zdołam wypowiedzieć rzeczy najważniejszej, mojej miłości do ciebie, Eurydyko!”) – pomyślał: te gusła, te czasy już się skończyły i nigdy nie powrócą, już mnie nie ranią i nie niepokoją, już nie jestem chory, lecz chyba i zdrowy nie jestem – – – – —

Nagórski po chwili:

– A swoją drogą o pamiętnikach powinnaś rzeczywiście pomyśleć serio.

– Też tak sądzisz?

– To egoizm przemawia przeze mnie, Halinko. Im się staję starszy, tym mniej mnie książek pociąga, ale pamiętniki zawsze. Chciałbym przeczytać twoje.

– Ja nie o tym myślałam. Och nie, nic nie mów, to niepotrzebne. Nie jestem szczególnie mądra, ale zawsze miałam i nadal mam bardzo dobry słuch. Siebie też słyszę. Słyszę przede wszystkim wysiłek…

– Twoi słuchacze go nie słyszą.

– Ale ja go słyszę, Adam. To wystarcza. Nie widziałeś Aima?

– Poszukać go?

– Chciałabym już wrócić.

– Zawołam go zaraz.

– Nie, po co? Niech się bawi.

– O ile się nie mylę, młodzież okupowała bar w piwnicy.

I nie jest wykluczone, że przyjdzie mu w tym momencie myśl całkiem prawie niedorzeczna, że któryś z młodych przywiózł ze sobą Nike. Więc poblednie, lekkie pulsowanie serca poczuje w krtani i chociaż będzie wiedział, że niezupełnie może być pewien swego głosu, powie:

– Jeżeli byś miała ochotę, możemy zejść razem. To może być zabawne.

Na to Halina Ferens, jakby się znalazła na estradzie wobec szczelnie wypełnionej widowni, lekkim i trochę niecierpliwym gestem odrzuci głowę do tyłu i w tej postawie zastygnie, ponieważ głęboki ukłon, jaki dopełniał zazwyczaj ten inicjujący gest, tu, w rozmowie intymnej, nie znajdzie zastosowania, pozostanie zatem w tej pozie trochę nienaturalnej dzięki niedokończeniu i powie o wiele za głośno, jakby w osobie znakomitego pisarza miała przed sobą nie kuzyna, lecz rozległą salę koncertową:

– Zabawne? Myślisz? Obawiam się, że tylko dla nich.

A po chwili już zwyczajnie, chyba nawet z akcentem serdeczności:

– Nie kochany, co cesarskie, zostawmy cesarzowi, a co boskie Bogu.

Natomiast Nagórski, wciąż niedorzeczną nadzieją usztywniony, więc trochę bez sensu:

– Cóż my wiemy o bogach?

– Twój Leonardo z Ostatniej godziny

– On też nie wiedział, może nawet mniej w tej materii wiedział niż inni. Tak już zdaje się jest, Halinko, że im więcej wie człowiek o życiu, tym mniej w nim rozeznania w miłości, czy, jak ładnie powiedziałaś, w sprawach boskich. Natura jest przewrotna i lubi się manifestować poprzez gwałtowne skrajności, lecz w istocie natura zawsze dąży do równowagi i gdy bywa dla człowieka szczodra aż w nadmiarze, bogacąc jego umysł i świadomość, bierze równocześnie zawistny, a może po prostu roztropny odwet, mącąc intymną kondycję wybrańca służebnym rozkładem, ba! nawet zawstydzającym niewolnictwem.

– Nie wiem, Adam…

– Ja też wielu rzeczy nie wiem.

– Nie wiem, czy mogę ci to powiedzieć.

– Że mówię jak zakochany?

Spadkobierczyni międzynarodowej glorii, uświęconej nazwiskami Patti, Melby, Sembrich-Kochańskiej i Callas, z pewnością roześmieje się w tym momencie bardzo głośno i bardzo szczerze, jakby to była dziesiąta rano i w jej paryskim mieszkaniu na avenue Marceau, Aimo Immonen, w zgniłozielonym golfie i w dżinsach z czarnego sztruksu, ale bosy siedział przy fortepianie, a ona lekkomyślną i przewiewną, poranną tkaniną owinięta od ramiom aż po stopy, z głową lekko do tyłu przechyloną, lecz spod czujnie wpółprzymkniętych powiek (trochę obrzmiałych) dostrzegając nagość tych młodzieńczych stóp, których kształt oraz gatunek skóry poznały na pamięć jej wargi, wyrzuciła z nie dość jeszcze po nocy rozluźnionego gardła pierwszą partię przedćwiczebnych tonów – – – – —

W głębi sali z niebiańską kopułą z gniazdami u szczytu, przy stole z trunkami, Stefan Otocki, Beata Konarska oraz Łukasz Halicki.

Stefan Otocki (ogromny, zwalisty, z twarzą tapira):

– Dzieci, ona ma siły kosmonauty, ta Ferens!

Beata Konarska (drobna, z bardzo jasnymi włosami opadającymi na ramiona, podłużne, zielonkawe oczy):

– Myśli pan, dyrektorze, że poleci na Księżyc?

Stefan Otocki:

– Daj wam, boże, takie siły na stare lata, moje dziatki.

Łukasz Halicki (wysoki, wysportowany brunet):

– Nie damy rady, panie dyrektorze, my jesteśmy sfrustrowani, szybko wysiądziemy, sumienia mamy wilgotne.

Beata:

– Buty mnie bolą.

Łukasz:

– Pan rozumie, panie dyrektorze, nic się nie dzieje spontanicznie i przyszłość nie rodzi się automatycznie.

Beata:

– A mnie życie obrzydło, słońce mi obrzydło, czuję się, jak w beczce nabitej gwoździami.

Otocki:

– To wszystko głupstwa, moje dziatki! Nie martwcie się, ja z was zrobię wielkich aktorów.

Łukasz:

– A co by pan zrobił, panie dyrektorze, gdyby pan miał milion dolarów?

– Milion?

– Też nie wiem, może bym muchy głodził między oknami? – – – – —

Leopold Panek:

skoro prezes Panek, opuszczony przez Adama Nagórskiego, zostanie sam i w bliskim sąsiedztwie tróki: Otocki, Beata Konarska oraz Łukasz Halicki, jeszcze się wzmocni paroma koniakami (a chyba to uczyni), wówczas w blasku kryształowych żyrandoli, w tłumie i w gwarze, naraz się znajdzie – być może – w małej i już pustej o tej późnej wieczornej godzinie salce taniej mleczarni przy placu Teatralnym (teraz tym miejscu stoi nowoczesny blok, w którym mieszka Konrad Keller), za oknem śnieg i mróz, siedzą przy stoliku na wprost siebie, on w cienkim paletku z Kercelaka, duże i zsiniałe z zimna dłonie chowając pod marmurowym blatem stolika, ona w brajtszwancach z szerokim kołnierzem skunksowym, obca i daleka, prawie nieosiągalna w pochmurnej, gniewnej urodzie, milczą oboje nad szklankami stygnącej herbaty, a w obrotowe drzwi wejściowe wplątuje się akurat człowieczek w podniszczonej bekieszy, o twarzy smutnego gryzonia wyłaniającej się mizernie spod wymiętego kapelusika, jest tak pijany, iż ledwie się na nogach trzyma i skoro raz wprawił w ruch owe zdradzieckie drzwi wejściowe, już się nie może z ich coraz szybszego obrotu wyślizgnąć, nie może ani do środka wejść, ani na ulicę wyjść, i tak dobrych kilka minut kołuje tym zamknięciu ogłupiały, z przerażeniem w szklistych oczach, drobnymi rączkami wykonując niedokończone gesty, aż wreszcie, prawdopodobnie przypadkiem, silniejsze zachwianie się wyrzuca go na ulicę, za zaśnieżony i pusty trotuar, i tam, jakby się ostatecznie poddał niewidzialnej sile, jeszcze chwilę obraca się wokół własnej osi drobnymi kroczkami, mówi półgłosem: panno Zosiu, chce pani zostać moją żoną? i po chwili milczenia Zofia mówi z odległej przeszłości, przy stoliku mleczarni „Nadświdrzańskiej” z obrotowymi drzwiami, odgradzającymi to miejsce, tutaj, od śnieżycy wirującej na dworze, na placu Teatralnym, mówi: pan, panie Leopoldzie, chce mnie poślubić? i mówi: będę szczęśliwy, panno Zofio, a ona: dobrze, ja się zgadzam, ale jeżeli kiedykolwiek wypomni mi pan, nigdy – przerywa żarliwie – przysięgam, że nigdy, lecz ona, jakby go nie słyszała i tylko w swoje wnętrzności, wypełnione hrabiowskim pomiotem była wsłuchana: ja panu chcę zaufać, ale gdyby mi pan to powiedział za rok, czy za trzydzieści lat, odejdę, to będzie nasze dziecko, panno Zosiu – mówi i może się zdarzyć, że gdy to mówi zacierając pod stolikiem zmarznięte dłonie, przechodzący obok Stefan Raszewski, kto wie, czy nie w mundurze generalskim, aby w okolicznościach weselnej zabawy raczej przeszłość bojową i patriotyczną ofiarność przypomnieć zebranym, na drugi niejako plan usuwając swe obecne funkcje sekretarza KC, więc w mundurze generalskim (choć nie jest to całkiem pewne), korzystnie podkreślającym jego mocną, męską sylwetkę, zatrzyma się i przyjacielsko klepnie go po plecach.

– I co, stary! – powie – kiedyśmy siedzieli w lipskich bagnach, nie wyobrażałaś sobie, że twoja córka będzie miała takie wesele? szkoda tylko, że ci takiego zięcia wyszukała.

28.I my, co ziemię małą, małe morze mamy (…) z nami w cień drugi znowu obrócony — – fragm. wiersza Daniela Naborowskiego Cień przypisany ks. JM Januszowi Radziwiłłowi, podczaszemu naonczas W[ielkiego] Ks[ięstwa] L[itewskiego]. A[nno] 1607. [przypis edytorski]
29.Gluck, Christoph Willibald Ritter von (1714–1787) – niem. kompozytor okresu klasycyzmu; opera Orfeusz i Eurydyka (Orfeo ed Euridice) powstała w 1762 r. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
680 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают