Читать книгу: «Miazga», страница 6

Шрифт:

wtorek, 31 marca

Ponieważ już po ukończeniu Przygotowania, w trakcie pracy nad częścią II wyłoniła się potrzeba stworzenia kilku postaci związanych zarówno ze Stefanem Raszewskim, jak i z Leopoldem Pankiem – nie zapomnieć, żeby te osoby wystąpiły w części I, trudno przypuścić, aby Panek nie zaprosił na przyjęcie weselne najbliższych przyjaciół, nawet uwzględniając, że pani Zofia nie obdarza tych ludzi żywszą sympatią.

Więc: Antoni Formiński – prezes Komitetu do Spraw Radia i Telewizji, Józef Halicki – sekretarz KC, ojciec Łukasza, Kazimierz Jaśko – redaktor „Panoramy Tygodnia”, Wojciech Konopka – pisarz, Marian Krystek – sekretarz KW w Warszawie oraz pułkownik Władysław Pasieka z MSW.

Niestety, nie widząc tych ludzi dość wyraźnie, znając jedynie wykonywane przez nich funkcje, a mało co o nich wiedząc od strony ludzkiej – pojęcia na razie nie mam, w którym miejscu i w jaki sposób wprowadzić ich na weselne przyjęcie. Mgła na mózgu, żadnego pomysłu. Wydaje mi się, że poza Formińskim, który z racji swego stanowiska zna większość zaproszonych gości, pozostali (a Wojciech Konopka?) powinni się trzymać raczej razem. Stefan Raszewski z wielu względów, zarówno osobistych (bo zajęty Panną Młodą), jak politycznych z pewnością nie będzie swym wiernym przyjaciołom poświęcać nazbyt wiele czasu. Co najwyżej jedną wódkę z nimi wypije. Formiński i Krystek, a szczególnie Jaśko znani są ze swoich brutalnych wystąpień zeszłorocznych w czasie wypadków marcowych i po nich. Zdają sobie sprawę, że większość zebranych odnosi się do nich w najlepszym razie z rezerwą. Podejrzewam, że Wojciech Konopka, zdając sobie z tego stanu rzeczy sprawę, w ogóle w Jabłonnie się nie zjawi. Możliwość spotkania obu Halickich: ojca i syna? A dyrektor Otocki? W zasadzie Otocki lubi podobne kontakty, nawet ich szuka, lecz w obecnym układzie towarzyskim raczej wolałby się nie afiszować z ludźmi tak jednoznacznymi politycznie. Stefan Raszewski to co innego, Raszewski jest sekretarzem KC. Trudno, nic w tej chwili nie wymyślę.

Kłopoty, jakie sprawiają postacie epizodyczne pozostające w tle, bywają nieraz większe od trudności związanych z osobami pierwszoplanowymi, te drugie bowiem działając – określają się i kształtują w działaniu. Przypomina mi się znakomite powiedzenie naszego dawnego znajomego właściciela mydlarni na Bielanach, Bieńka, który, gdy w czasie Powstania trudno było nieraz powziąć jakąś decyzję, mawiał: „Trzeba wyjść i zobaczyć, czy jest sytuacja, czy nie ma, a kiedy nie ma sytuacji, trzeba wyjść sytuacji naprzeciw”. Zauważyłem niejednokrotnie, że nawet najlepszy dialog, jeżeli nie jest związany z określoną sytuacją i z sytuacji nie wynika staje się sztuczny, zaprogramowany.

Więc zapamiętać, aby dla całej szóstki przyjaciół Raszewskiego i Panka (dla niektórych może z osobna) wymyślić konkretne sytuacje. Choćby uboczne, peryferyjne, lecz sytuacje. Wykorzystać postaci już ukształtowane, gdy wiadomo, kto jest kto. W zetknięciu z taką postacią, z jej wypowiedziami i odruchami postać słabo jeszcze zarysowana musi z konieczności ujawnić własne cechy charakteru. Tylko ludzie o dużej samoświadomości potrafią rozszyfrowywać i rozumieć innych. Stąd pozorny paradoks: introwertycy w sposób bardziej czujny i chłonny aniżeli typy ekstrawertyków otwarci są na ludzi i świat.

Mimo nie najlepszego samopoczucia (dla odmiany znów, po paru dniach śniegów i zimna, wspaniała pogoda słoneczna, a temperatura podniosła się do 12°C) cały ranek, od dziesiątej do drugiej, nad maszynopisem Miazgi, z wyobraźnią raczej leniwą i ospałą, zresztą na razie działając przy samym brzegu, więc dość powierzchownie wciągnięty w nurt fikcji, co sprawia, że bez żywszego zadowolenia natomiast solidnie, jak mi się wydaje, wykonuję strona po stronie to, co jest od paru tygodni zaplanowane, świadomie sprowadzając pracę do drobnych poprawek stylistycznych oraz wynotowywania w Dzienniku stron i sytuacji brakujących, a także momentów notorycznie wątpliwych. Skoro gnuśna wyobraźnia drzemie, trudno przewidzieć, co by zdziałała w stanie ożywionej pobudliwości. Nastroje skrajne nie towarzyszą zazwyczaj sprawności rzemieślniczej. Do tekstu, który na nowo odczytuję po kilku miesiącach, kiedy do niego nie zaglądałem, nie mam właściwie żadnego stosunku: ani mi się podoba ani nie podoba.

pod wieczór

Jednak zbyt zaabsorbowany myśleniem o Miazdze, żebym się mógł zdecydować na którąś z współczesnych, czekających na przeczytanie książek. Ostatecznie sięgnąłem po Iliadę, którą chyba po raz pierwszy od czasów uniwersyteckich przeglądałem przed paroma dniami w związku z lekturą książki Margarete Riemschneider.

W pieśni XXI wspaniały opis rzezi, gdy Achilles, mszcząc śmierć Patroklesa, pustoszy szeregi Trojan. I przejmująca śmierć syna Priama, młodego Likaona. Nie dość rozwścieczonemu Achillesowi, że w okrutny sposób morduje bezbronnego i błagającego o litość młodzieńca, miecz topiąc w jego brzuchu, jeszcze do trupa wrzuconego w rzekę woła:

 
Leż pomiędzy rybami w wilgotnej krainie!
Niech piją krew bezpiecznie, która z rany płynie.
Nie złoży cię na marach matka rozkwilona
Skamander do morskiego zaniesie cię łona,
Gdzie z czarnych wyskoczywszy wałów potwór wodny,
Twym ciałem, Likaonie, nasyci brzuch głodny.
 

Wszystko, co w oparciu o greckie mity stworzyła sztuka późniejszych wieków, wydaje się mdłe i pozorne w porównania z gwałtownymi namiętnościami, krwawością i okrucieństwem starożytności. Może jeden Pasolini osiągnął tę surową prawdziwość w Edypie. Jak szkoda, że nie mogę zobaczyć jego Medei!

środa, 1 kwietnia

Jeszcze w związku z zanotowanymi wczoraj kłopotami: pokusa, zresztą nie nowa, aby się nie krępować (nie jest to w tym kontekście czasownik najwłaściwszy) i wykorzystać do własnych potrzeb postacie autentyczne. Nie miewam na ogół żadnych złudzeń wobec „złodziejskiego” charakteru pisarstwa, mało też skrupułów, gdy w sposób mniej lub bardziej jawny korzystam z realiów, związanych z ludźmi żyjącymi. Właściwie w ciągu wielu lat, gdy piszę i publikuję, dwie tylko osoby poczuły się przeze mnie dotknięte: nieżyjący już dyplomata, który w swoim czasie, obrażony za żonę, wystosował do mnie dość ostry list, sądził bowiem, że świadomie i w złośliwej intencji obdarzyłem jego nazwiskiem mało sympatyczną postać kobiecą w Popiele i diamencie i drugim był Witold Gombrowicz, sądząc po listach, które otrzymałem od niego z początkiem roku 1967 (byłem wtedy we Francji), głęboko dotknięty pewnym fragmentem Idzie skacząc po górach, fragmentem – przyznaję to – świadomie z mojej strony prowokującym go, a poza tym naprawdę zrozumiałym tylko dla niego samego i bardzo małego grona szczególnie bystrych czytelników. Sprawdziłem i przed nieporozumieniem z Gombrowiczem, i również po nim, że nawet ludzie bardzo dobrze znający Dziennik tego wielkiego pisarza nie zorientowali się, że pewna kwestia wypowiedziana przez jedną z postaci mojej powieści jest dosłownym cytatem z Dziennika. Sprawa wydaje się ostatecznie dość błaha, wciąż jednak tkwi we mnie przykra zadra, że Gombrowicz tak bardzo poczuł się dotknięty moim sztubackim figlem i że nigdy w cztery oczy nie będę już mógł wyjaśnić mu zarówno moich intencji w tym wypadku, jak i mojego stosunku do jego osoby i jego twórczości. Nic już nie odmieni faktu, że moje stosunki z pisarzem, którego z żyjących polskich pisarzy najbardziej podziwiałem (ale równocześnie jak często mnie drażnił i irytował!), zawsze, jeszcze przed wojną, układały się niedobrze.

Wracając do skrupułów: ogarniają mnie one wówczas, gdy wchodzę w sferę polityki. Cóż prostszego – dać się beztrosko ponieść zabawowemu żywiołowi sztuki i np. Formińskiego ukształtować na „obraz i podobieństwo” Iksa, o którym jeden z jego przyjaciół mawiał przed kilkoma laty, iż tak się przyzwyczaił do pływania, że nawet pierdoli pływając. Lecz Formiński, ulepiony z zawiłej i dramatycznej (jak nieomal wszystkie życiorysy polskich komunistów) biografii Iksa, także z jego towarzyskich uroków, i z jego rozbrajającego cynizmu, i z jego wielokrotnych małżeńskich związków z dziewczynami, które mogłyby być jego córkami (ostatnia jest nawet młodsza), zawsze nie na samych szczytach, lecz niezmiennie od dwudziestu pięciu lat na wysokim, kierowniczym stanowisku – taki Formiński jako postać epizodyczna, sprezentowany30 tylko w swych życiowych realiach, więc od zewnątrz, musi być odczytany jako wyraz łatwej satyry, ponieważ w takim powierzchownym skrócie odjęte mu zostaną te wszystkie elementy, które równolegle do działania, a nieraz przeciw niemu kształtują najbardziej intymne życie jednostki. Czy Iks posiada niekiedy świadomość, że mimo zewnętrznych pozorów przegrał w istocie życie? A jeśli tak, co wtedy odczuwa i myśli? Ugniata go zbliżająca się starość? Czuje wstręt do frazesów, które tak często wygłasza i publikuje? Nie obmierzła mu konieczność owego bezustannego „pływania”, aby się nie potknąć, nie poślizgnąć, nie popaść w niełaskę, nie zlecieć z wysokiej drabiny?

W ubiegłym tygodniu, na pewnym dosyć licznym, choć prawie w ostatniej chwili zaimprowizowanym przez gospodarza zebraniu towarzyskim spotkałem Igreka, którego widuję rzadko, lecz znam od wielu lat, lubiąc go i ceniąc. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jego poglądy osobiste nie zawsze się pokrywają z wypowiadanymi publicznie, nie przypuszczałam jednak, że aż tak radykalnie. Nawet dla mnie, tak świadomego rozdwojenia rozczepiającego miliony Polaków, prawie półgodzinna rozmowa z Igrekiem była rewelacją. Nie chciałbym tego zjawiska, powszechnego w ustroju totalnym, nazywać dwulicowością lub oportunizmem. Korzystając z maksymalnej niezależności, jaką w obowiązujących tutaj warunkach może jednostka osiągnąć, niezależny przede wszystkim finansowo, więc niezmuszony do zarabiania na życie wbrew przekonaniom, niezmuszony do brania udziału w życiu publicznym wbrew sobie – nie czuję się uprawniony do bezkompromisowego osądzania tych wszystkich, którzy z takich czy innych względów muszą (nieraz chcą) żyć i działać w ściślejszym przymierzu z przymusem, aniżeli ja. Nie byłbym zresztą pisarzem, lecz kamiennym tłukiem, gdybym – dostrzegając ogrom zniszczeń trawiących naszą egzystencję narodową w jej społecznych i moralnych przede wszystkim wartościach – nie potrafił jednocześnie i nie umiał dostrzec, jakie konflikty wewnętrzne prowokuje owo godne pożałowania rozszczepienie świadomości, ile goryczy osiada na kłamiących wargach, i jak trudne i ciężkie mogą być (choć nie zawsze muszą) samotne godziny nawet tych, których opatrzone do znudzenia twarze znamy z pierwszych stron dzienników, z kronik filmowych i z transparentów.

Naprawdę, wielką bym miał ochotę ubrać Formińskiego w kostium Iksa, a dla redaktora Panoramy Tygodnia. Kazimierza Jaśko, wypożyczyć odzież u dr K.K. Może tak i zrobię, lecz nie wcześniej niż znajdę dla nich szansę.

I gdy odejdzie blaskiem orderów rozświetlając blask sali z niebiańską i rozgwieżdżoną kopułą u szczytu, prezes Panek powtórzy zapewne, lekko mamrocząc: to będzie nasze dziecko, nie – ona na to blisko przy chłodnym stoliku z marmurowym blatem, w brajtszwancach, nad szklanką wystygłej herbaty, pochmurna i obca, a trochę dalej: w głębi salonu, wielka i tęga, w nazbyt wydekoltowanej sukni, otoczona kilkoma młodymi aktorami (wśród nich Łukasz Halicki?, a może raczej nie młodzi aktorzy, lecz red. Jaśko i sekretarz KW, Krystek?), mówi przy zimnej herbacie: Leopold, to nie jest i nigdy nie będzie nasze dziecko, więc on zacierając pod stołem zmarznięte dłonie: kochasz go?, i gdy ona, ciemna i pochmurna, milczy, on mówi z żalem: mnie nigdy nie pokochasz, jak jego, wówczas ona: bo pana, panie Leopoldzie, nie umiałabym znienawidzić, i po chwili: panem mogłabym gardzić, ale nie nienawidzić, teraz – będzie mógł w tym momencie pomyśleć Panek – teraz to zrobię, tak, zrobię to, muszę to zrobić, i skoro wypije jeszcze parę koniaków (młodzi: Beata oraz Łukasz z bliskiego sąsiedztwa już najpewniej znikną), wówczas cokolwiek niespodziewanie dla samego siebie brnąc po kolana w grząskim błocie, z ciężko dyszącym Stefanem (pseudonim w Gwardii Ludowej „Feliks”, po Dzierżyńskim) na plecach, brnąc przez ciężkie błoto w ciemności skamieniałej puszczy, chrzęszczącej chrapliwymi oddechami, pójdzie poszukać Ksawerego, brnąc po kolana w ciężkim trzęsawisku, i ostrożnie stąpając po gładkiej i śliskiej tafli pałacowej posadzki, nie wydaje się wszakże, żeby go odnalazł, Ksawery w tym stadium weselnego przyjęcia, znudzony salonami i podążając kapryśnymi śladami Marka Kurana, poszuka zapewne towarzystwa młodych, a ci już od dość dawna – jak to zdążył zauważyć Adam Nagórski – ściągną do piwnicy, przyozdobionej freskami z czasów księcia Poniatowskiego, gdzie normalnie funkcjonuje jadalnia dla gości pensjonatowych, a dzisiaj bar obsługiwany przez pana Edka z nocnego „Bristolu”, niegdyś w prehistorycznych czasach zaufanego lokaja Karola Wanerta, więc gdy prezes Panek, nigdzie na salonach syna nie znajdując, zdoła się wydobyć z ciemnych bagien i trzęsawisk, aby zejść krętymi schodkami na dół (a uwzględniając stan ducha, w jakim się znajdzie, wchodziłby równocześnie po szerokich, marmurowych schodach, pałacu królewskiego w Hadze, usztywniony tużurkiem, z gardłem wyschniętym i z dłońmi spotniałymi, aby złożyć za chwilę listy uwierzytelniające królowej Julianie) i tam, w piwnicy, od razu ogarnięty rozwydrzonym zgiełkiem big-beatu (zespół „La Da Co” w komplecie: Leszek Bogucki – kierownik zespołu, śpiew, Krzysztof Lazarowicz – śpiew, Michał Otocki – gitara i śpiew, Jacek Lasota – gitara, Marek Soja – gitara basowa, Ryszard Pająk – perkusja; poza tym wokół baru m.in. Ksawery, Marek Kuran, dziewczyny Michała Otockiego: Jola, Magda, Zula i Mirka, o których mówi zwykle „moje zwierzęta”, także Aimo Immonen, Beata Konarska, Łukasz Halicki i Maciek Zaremba, ulubiony aktor Wanerta, chociaż ostatnio znakomity reżyser część swych sympatii i nadziei przeniósł na Halickiego) —

piątek, 3 kwietnia

Wczoraj mimo dwóch kaw i pierwszego z serii zastrzyków (wit. B plus tenofosphan), zbyt cały dzień ospały, żeby pracować. Wcześnie się położywszy, spałem prawie dziesięć godzin, co mi się już od dawna nie zdarzyło. Całą noc musiał padać śnieg, bo rano, wciąż przy gęstej śnieżycy, świat dosłownie zasypany, drzewa uginają się pod szadzią, Boże wielki, kiedy się ta zima wreszcie skończy?

Zastanowić się, czy wśród młodych nie powinien się również znaleźć Antek Raszewski. Ale chyba nie. W skorzystaniu z zaproszenia przeszkadzałaby mu przede wszystkim świadomość, że byłby na tym przyjęciu gościem głównie w charakterze syna swego ojca, poza tym nazbyt jeszcze świeże są w nim przeżycia związane z Magdą Jackowską po wczorajszym koncercie w Filharmonii; na tej scenie z części II potknąłem się jeszcze w styczniu, mdło mi się robi na myśl, że za ileś tam dni będę musiał do niej dotrzeć i coś z nią zrobić. Nie mogłem się również do tej pory zdecydować, w którym momencie umieścić tekst eseju Antka o Ostatniej godzinie Nagórskiego (Nie cofa się ten, kto związał się z gwiazdą):

w części II, kiedy Celina Raszewska po powrocie z koncertu czyta ten tekst? czy raczej dopiero w części III, gdy otrzymuje go Adam Nagórski? Ale to sprawa do rozstrzygnięcia na potem.

Natomiast nie zapomnieć, że jako postać zupełnie się zagubił najmłodszy syn Panków, Gustaw. W Życiorysach mam tylko krótką informację: ur. 12 IX 1949 w Białymstoku, syn Leopolda Panka i Zofii z Motylów. W notatkach także żadnych bliższych informacji. O ile mnie pamięć nie zawodzi, w maszynopisie straconym w Stuttgarcie, była scena, w której Gustaw późną nocą z piątku na sobotę wraca pijany do domu i rozmawia z Moniką, która akurat odebrała telefon od Konrada Kellera, rozbudzonego dotkliwym bólem zęba, zupełnie jednak wyleciały mi z głowy szczegóły tej sceny. Ponieważ tamta wersja rozgrywała się w roku 1965, Gustaw miałby zaledwie lat szesnaście, wydaje mi się jednak, że był urodzony wcześniej i akurat zdawał maturę. Teraz ma lat prawie dwadzieścia, brakuje mu do dwudziestki pięciu miesięcy. Co z nim zrobić? Udany, wykolejony? A jakieś dzieci powinni też mieć Furmiński, Jaśko i pozostali prócz Halickiego, który ma Łukasza. Nie jestem w nastroju do „rodzenia”.

– chyba się cofnie, spłoszony widokiem rozochoconej młodzieży, a jeśli nie zdąży uczynić tego w porę i zostanie zauważony, z pewnością Marek Kuran dostrzeże go pierwszy i w takim razie, choćby dla zrobienia na przekór Ksaweremu, nie odmówi sobie wygrania tak nieczęstej sytuacji i zawoła dość głośno, aby przekrzyczeć wrzawę big-beatu:

– Prosimy, panie prezesie, do nas!

Wówczas Panek wobec tych młodych, rozognionych twarzy i ciszy, jaka naraz w piwnicy zalegnie, nie będzie się już mógł wycofać, będzie zatem musiał ociężałemu ciału, z trudem się wydobywającemu z gęstych lipskich bagien, nadać niejaką godność, a twarzy ojcowsko-koleżeńską swobodę i powiedzieć głosem, którego brzmienie jemu samemu będzie się musiało wydać nieco fałszywe:

– Cześć! jak się panowie bawicie?

– Who's it, Luke31? – spyta Aimo Immonen, obejmując Łukasza Halickiego za szyję.

– Jeden z bohaterskich twórców naszej ludowej ojczyzny – odpowie Halicki.

– Go with me to Paris, Luke. Madame Ferens will make a great artist of you32

– Prometeusz, panimajesz33? A Hermes eto ja34.

– Słuchaj, stary – wepchnie się pomiędzy nich Maciek Zaremba – moja żona od trzydziestu godzin rodzi i nie może urodzić. Co ja mam robić?

Natomiast Marek Kuran, lekko swymi ładnymi, choć trochę niespokojnymi, oczami zezując w stronę wyraźnie zażenowanego eks-asystenta przy katedrze historii filozofii współczesnej, a i z uśmiechem chłopięco przymilnym powie coś w tym rodzaju:

– Wie pan, panie prezesie, co się stało?

– Gdzie? – spyta niechybnie Panek.

Na to młody poeta:

– W autobusie pospiesznym D, dzisiaj o dziesiątej rano.

– Niestety – wówczas prezes PIP-u – komunikacja to nie mój resort.

Marek Kuran:

– Wiem, panie prezesie, ale w potężnym królestwie socjalistycznej prasy, która też jest swego rodzaju zaplanowaną komunikacją, a nawet komunią, dobrze jest wiedzieć, co się dzieje u sąsiada, nie? Otóż to było tak: pewien czteroletni chłopczyk, bawiąc się dziś rano w żołnierza, wsadził sobie na głowę nocnik, ale manewrował nim tak nieostrożnie, iż niebawem cała jego głowa w hełmie uwięzła, wtedy przerażona matka, gdy jej wysiłki uwolnienia syna okazały się daremne, owinęła nocnik ręcznikiem i pośpiesznym autobusem D pojechała z dzieckiem do Ubezpieczalni. W autobusie, panie prezesie, chłopczyk, wyglądający na ofiarę ciężkiego wypadku, przez całą drogę, choć w odstępach przerywanych ciszą, skarżył się głosem głucho, lecz i donośnie się wydobywającym spod zamaskowanego naczynia: dusno mi, ciemno mi, pić mi się chce!

Nie wydaje się, aby Panek, gdy po momencie ciszy, rozlegną się wokół śmiechy i chichoty, przyłączył się do ogólnej wesołości, raczej z kamienną twarzą, jakby siedział za swym biurkiem w Polskim Instytucie Prasowym lub na akademii, za stołem prezydialnym, powie:

– Mam nadzieję, że w Ubezpieczalni poradzono sobie z tym przykrym wypadkiem, nasze szpitalnictwo stoi na wysokim poziomie, mamy wielu dobrych i ofiarnych lekarzy.

Wtedy młodociany autor Leukocytów (rocznik 1946) czując wokół atmosferę wzrastającego napięcia, spyta:

– Ile forsy, panie prezesie, wyciąga teraz miesięcznie facet w randze ministra, ale tak ze wszystkim, z dodatkiem?

I nim Panek zdąży odpowiedzieć, tamten:

– Chyba jednak mniej niż pewien czteroletni ogier francuski imieniem Match, kupiony niedawno w Anglii przez British Bloostock Agency za 250 000 funtów, już nie mówię o tu obecnych, my jesteśmy młodzi, dwulatki, ale kogo z tych na górze i w ogóle w Polsce kupiono by za taką cenę? A wie pan, panie prezesie, ile ten ogier wygrał forsy w czasie swojej kariery na torach? Prawie dwa miliony nowych franków, znaczy czterysta tysięcy dolarów!

– Ten gówniarz, Kuran, ma podobno talent – powie później Panek, gdy ponownie zetknie się ze Stefanem Raszewskim.

Na to Raszewski:

– Talent to nie wszystko, zresztą i z oceną talentu lepiej zaczekać.

– Właśnie, gówniarz za dużo sobie pozwala.

– Wiem, nie on jeden, ale całe zagadnienie na tym stoi, że oni nie są tacy mądrzy, jak o sobie myślą, a my nie tacy głupi, jak oni sobie wyobrażają. Gdzie są te młode geniusze, w piwnicy?

Panek:

– Mówię ci, Stefan, gówniarz za dużo sobie pozwala.

– Nie szkodzi – odpowie Raszewski – im więcej narozrabia, tym prędzej podpadnie. Nie bądź naiwny, Poldek. Wróg, jak już nic nie może, mobilizuje gówniarzy, znamy to.

A ponieważ Panek wciąż nie będzie pewien partyjnej oceny przyjęcia w Jabłonnie, z pewnością zapragnie, aby ktoś bardziej od niego w tej drastycznej i skomplikowanej sprawie autorytatywny całą rzecz przyjaźnie naświetlił, zatem zgodne byłoby z jego stanem ducha, gdyby właśnie teraz, w owej żmudnie, a i cokolwiek niefrasobliwie kształtującej się przyszłości, Stefan Raszewski zechciał się okazać dobrym starym kumplem i szczerze, jak w partyzantce, z własnej inicjatywy w sedno sprawy wszedł i męsko stwierdził:

– Powiem ci, Poldek, w zaufaniu, że z twoim weselem były kłopoty.

– Nie? – z nieszczerym zdziwieniem zaniepokoił się Panek.

Raszewski:

– Dobrze wiesz, stary, że towarzysze z kierownictwa nie lubią takich historii. Jak mnie pierwszy raz powiedziałeś o Jabłonnie, ja na to nic, ale pomyślałem sobie, że to może nie przejść.

– Jak to nie przejść?

– Tobie! O ciebie, Poldek, chodzi. Rany boskie, jesteś jak ślepa kura, naiwniak, nawet nie wiesz, ile ryje dokoła ciebie i świnię chcieliby ci podrzucić. Takie jest życie, Poldek, naprostuj się!

– To moja żona wymyśliła, wiesz, jaka ona jest. Mnie te szopki nie bawią.

– Wiem.

– No więc?

– Mówię ci, ślepa kura jesteś. Gówno widzisz. Towarzysze z kierownictwa dobrze wiedzą, jaki jesteś. Ale co z tego? Co im miałem powiedzieć, kiedy spytali, ile wesele twojej córki będzie kosztować! No!

– Keller wszystko płaci, ja grosza nie dałem.

– Nie dałeś, powiadasz?

– Przysięgam, Stefan!

– Ty mi nie przysięgaj, bo ja lepiej od ciebie wiem, co dałeś, a czego nie dałeś. Po to jestem, żeby wiedzieć. Ty istotę zagadnienia zrozum!

– Niby co?

– Ech, ty! zmendziałeś, stary, co ci w tej starej głowie chlupie? Gdybym nie był twoim starym kumplem, to bym ci dał w dupę takiego kopa, że byś się, stary, do końca życia nie pozbierał. Co ty mi bajesz, kto za to wszystko zapłacił? Z takimi, jak ty, ja mam robić politykę? Pierdolę was wszystkich. Wiem, kto zapłacił. I co z tego?

– Rany boskie, Stefan, czego się gniewasz?

– Nie płacz, ja jestem spokojny, jak drut. A ty sobie załaduj w tę zrogowaciałą łepetynę: dla towarzyszy z kierownictwa sprawa tak stoi, że na wesele córki starego i zasłużonego towarzysza urządza się przyjęcie w Jabłonnie, czort z tobą, kto płacił, kto nie płacił! Jest przyjęcie? Jest. Duże przyjęcie. I kto ma być na tym zasranym kiblu? Gówno, artystyczno-intelektualne gówno. Ale nie tylko. Jeszcze towarzysz Panek z małżonką i kilkunastu przyjaciół z aparatu i z rządu. Przede wszystkim ja! Stefan Raszewski! Nie wygłupiaj się, stary! Znasz mój telefon! No! Kto cię dzień po dniu ustawia? Jeżeli jesteś durniem, nie rób z siebie większego i nie preparuj takich historii jak ta, za moimi plecami.

– Stefan! – jęknie najpewniej w tym momencie Panek – ja już czasem wysiadam, już nie mogę, sił nie starcza.

– Siedź na dupie, póki siedzisz, i mądrzejszych od siebie słuchaj.

– Siedzę, Stefan, ale co ja takiego zrobiłem? To nie moja wina.

– Przestań pierdolić!

– Zmęczony jestem, Stefan.

– Chcesz w mordę?

Więc się najpewniej w tym momencie Panek, jeszcze przed chwilą osłabły i w sobie sflakowaciały, wyprostuje.

– Bij, Stefek – powie z determinacją – bij!

Wówczas Raszewski całkiem spokojnie:

– Słuchaj, stary, ile miesięcy musiałby pracować robotnik, nauczyciel albo urzędnik z twego resortu, żeby takie wesele córce zafundować?

– Czy ja wiem? Rok, może więcej?

– No więc! Elita się bawi, taka gadka pójdzie na Polskę, a jak elita się bawi, znaczy szasta forsą, a jak szasta forsą, znaczy łatwo jej forsa przychodzi i łatwo leci, a to nie może zrobić dobrego wrażenia i słusznie nie zrobi dobrego wrażenia, zwłaszcza teraz, zastanów się, stary, dwudziestopięciolecie, wybory do sejmu, trudności ekonomiczne i w ogóle cała złożona sytuacja międzynarodowa, w naszym obozie też, co ci zresztą będę mówić, sam chyba wiesz.

– Jasne.

– Więc ci krótko powiem, owszem, były w kierownictwie opory, nawet duże, słuszne opory, ale ja, zanim miałem referować całą sprawę, gruntownie wszystko sobie przedyskutowałem, i tak, i tak, no więc obiektywnie: ocena strat, szum dokoła tego, gadanina, przesadna gadanina, jak zawsze, dobra! szum jest, pokisi się, poskwierczy i wygaśnie, sprawa znów nie taka pryncypialna, żeby swąd i smród długo pozostał, ale oczywiście samego faktu szkodnictwa negować ani nie doceniać nie należy. A drugie pytanie: czy tylko szkodnictwo może z tego wyniknąć, może i jakieś pozytywne elementy dadzą się znaleźć? I przy wnikliwszej analizie okazało się, że owszem, takie pozytywne elementy są, trzeba je tylko umieć rozpoznać. Wiesz, stary, jaka jest sytuacja w tej całej zasranej kulturze? Niedobra, wciąż niedobra. Daliśmy im w marcu w dupę, ale poniektórzy z nich mają twarde tyłki, dużo za twarde, jak na budowę socjalizmu. Otóż obiektywnie oceniając sytuację, trzeba sobie jasno powiedzieć, że w pewnych okolicznościach korzystniejszy bywa koniak niż wielogodzinna dyskusja. Teraz, stary, już nie te czasy, żebyśmy potrzebowali kogokolwiek przekonywać, w obecnej sytuacji interesuje nas przede wszystkim dokładne rozpoznanie, informacja, pogłębienie naszej wiedzy o środowisku, o tych czy innych osobnikach ze środowiska, a ratować, zbawiać, na siłę wyciągać z błędnych albo wręcz wrogich poglądów, to już nie ten etap, dwadzieścia pięć lat ciężkiej orki mamy za sobą, to coś znaczy, teraz samym talentem nikt nam nie zaimponuje, to już nie jest dla nas legitymacja, stać nas na to, żeby zrezygnować z różnych panów Nagórskich i kilkunastu innych, którzy sobie wciąż wyobrażają, że w tym kraju można swobodnie uprawiać ideowe sobiepaństwo, rzecz więc w tym, żeby wiedzieć, jak głęboko i gruntownie kto jest chory, owszem, wiemy dużo, ale nie zaszkodzi, jak będziemy wiedzieć jeszcze więcej. Kiedy wróg pije i się bawi, władza się umacnia. Kapujesz teraz, stary, dlaczego wesele twojej córki przeszło?

– Ty masz głowę, Stefan!

– Każdy ma głowę, trzeba tylko głową myśleć w sposób prawidłowy, co poniektóre tutaj znakomitości mają w głębokiej pogardzie. No, stary, można powiedzieć, że nagadaliśmy się za wszystkie czasy, ale teraz koniec, kropka! jesteśmy na weselu, a nie na konferencji, trzymaj się! aha, jeszcze jedno przy okazji. Jak się układają twoje stosunki ze starszym synem?

– Prawie go nie widuję.

– Wiesz, mnie on osobiście ani grzeje, ani ziębi, ale ty jesteś moim starym kumplem, zajmujesz odpowiedzialne stanowisko, powiedz mu więc kiedy przy okazji, żeby on na siebie uważał, po marcu tylko ze względu na ciebie nie wyciągnęliśmy wobec niego wszystkich konsekwencji i tylko zdjęliśmy go z asystentury.

Panek (z pewnością cokolwiek blednąc lub czerwieniejąc):

– Znów robi coś nie tak?

– Co on robi nie tak, jak robią normalni mężczyźni, to ty, jeżeli nie jesteś ślepy, powinieneś wiedzieć najlepiej. Ale to mnie nie obchodzi, to nie mój resort. Powiem ci nawet więcej: jak on już taki jest i lubi się otaczać chłopaczkami, to zamiast prowadzić z nimi tak zwane dyskusje ideowe, niech lepiej gada z nimi o dupie. Przekaż mu to.

– On mnie ma za nic, Stefan.

– To sprawa jego i twoja. Ale niech uważa, żebyśmy go nie musieli ciachnąć po jajach. Byłoby mi przykro, stary, ze względu na ciebie. Cześć stary! poszukam panny młodej.

W związku z tym, co o działalności Ksawerego Panka mówi Raszewski, zwrócić uwagę, że ten wątek ważny w obecnej egzystencji Ksawerego całkiem został zagubiony, dzięki czemu obraz Ksawerego, usuniętego po marcu na margines życia publicznego, zawęził się jednostronnie do utrapień erotycznych, co zresztą Raszewski chętnie by widział. Nie zapomnieć zatem, że jeśli nie w części I; to koniecznie w części II trzeba będzie wyeksponować bliskie powiązania Ksawerego (również jego rolę inspirującą) z młodzieżową grupą poetycką „Atentat”, która gromadzi młodych zamieszanych w wypadki marcowe, usuniętych przeważnie z wyższych uczelni, a również i mających poza sobą w kilku przypadkach wielomiesięczne śledztwo w więzieniach. Koniecznie wrócić do tej sprawy przy scenach w części II, w których występuje Ksawery Panek.

Więc Panek, z samym sobą w tym momencie pozostawiony, już prawie trzeźwy, choć daleki od wewnętrznego opanowania, raczej żony niż pierworodnego poszuka i dzięki podobnemu układowi sytuacji w sposób niejako ostateczny nie odbędzie się owa zamierzona pierwotnie w podjudzających oparach alkoholu intymna rozmowa ojca z synem, ów trochę szokujący dialog, który zgodnie z ryzykownymi i desperackimi intencjami ojca przebiegłby, gdyby mógł przebiec, zapewne tak:

Ojciec:

– I cóż, mój synu, bawisz się, jak widzę.

Syn:

– Przy pewnym nadużyciu fantazji można to nazwać zabawą.

– Tutaj powinieneś się świetnie bawić, jesteś przecież u siebie.

– O ile się nie mylę, to w świetle światopoglądu naukowego każdy obywatel Polski Ludowej w każdym miejscu jest u siebie w charakterze gospodarza.

– Zostaw te niewybredne kpinki dla swoich studentów.

– Zapomniałeś, że już od roku nie zatruwam studenckich umysłów.

– Moje informacje, niestety, tego nie potwierdzają.

– Towarzysz Raszewski?

– O tym później, nie tutaj i nie teraz, na razie przyjmij do wiadomości, że ja mówię poważnie, ponieważ tu, w Jabłonnie, jesteś u siebie w sensie dosłownym, chociaż jeśli chodzi o prawną stronę, to dosłowność jest trochę nadpsuta. Jeszcze nie rozumiesz? Niesłychane! A podobno mówią o tobie, że jesteś taki inteligentny.

I chcąc bezbłędnie osiągnąć zamierzony cel, powiedziałby krótko, lecz za to dobitnie:

– Hrabia!

Syn:

– Upiłeś się!

Ojciec:

– Jasne: dlatego powierzam ci rodzinną tajemnicę. Trzydzieści parę lat temu twoja matka powiedziała, że gdybym kiedykolwiek tę tajemnicę zdradził, to mnie porzuci, a ja wówczas przysiągłem, że nigdy tego nie uczynię. Jak widzisz, nie dotrzymałem przysięgi, przekonamy się teraz, co twoja matka uczyni.

A cóż Syn? Najprawdopodobniej, tak nieoczekiwanie w trzydziestym trzecim roku życia podłączony do arystokratycznego rodowodu, nagle w skomplikowanych elementach dziedziczności odmieniony i mglistą magią historycznego podmuchu objęty, z zastępem hetmanów, biskupów, kanclerzy, wojewodów i kasztelanów u ramion, więc z zastępem wygłuszającym swym szumem i blaskiem pogłos baniek z mlekiem przetaczanych każdego ranka do sklepiku ulicy Zielnej prostackimi rękoma ojca matki, dziadka Motyla, a równocześnie i ku obiektowi swojej miłości biegnący pospieszną myślą, świadomy wrażenia, jakie ta uszlachetniająca odmiana uczyni na Marku Kuranie, powiedziałby zapewne tak:

30.sprezentowany – zaprezentowany; przedstawiony. [przypis edytorski]
31.Who's it, Luke (ang.) – kto to jest, Łukaszu. [przypis edytorski]
32.Go with me to Paris, Luke. Madame Ferens will make a great artist of you – Jedź ze mną do Paryża. Pani Ferens zrobi z ciebie wielkiego artystę. [przypis edytorski]
33.panimajesz (ros.) – rozumiesz. [przypis edytorski]
34.eto ja (ros.) – to ja. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
680 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают