Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 37

Шрифт:

Przerwałem niemiłe te wylewy uczuć, upewniając, że zostanę pod warunkiem, jeśli mi dadzą inny, jaki bądź pokój. Rzecz tę załatwiwszy i pożegnawszy wspólników, wróciłem na górę.

Spodziewałem się zastać Agnieszkę samą, lecz pani Heep prosiła o pozwolenie dotrzymania nam towarzystwa pod pretekstem, że pokój Agnieszki jest cieplejszy, a reumatyzm dokucza jej srodze. Z całą przyjemnością wyrzuciłbym babę wraz z jej reumatyzmem na cztery wiatry, lecz nie było rady. Zmuszony byłem powitać ją uprzejmie, rozpytując o zdrowie.

– Najpokorniej panu dziękuję – mówiła. – Niewiele mi potrzeba. Bylebym była spokojna o mego Uriaha! Jakże go pan zastał? Jak mój Uriah wygląda?

Wyglądał tak marnie jak zawsze. Odpowiedziałem więc, że nie dostrzegłem w nim żadnej zmiany.

– Więc nie zauważył pan żadnej zmiany! Ośmielę się być innego zdania! Nie zauważył pan, jak zmizerniał nieborak?

– Nie zdaje mi się – odrzekłem.

– O! Bo pan nie patrzył macierzyńskim okiem – zawołała.

Oko to, złowrogie dla każdego, oprócz syna – kochali się nawzajem istotnie – prześliznąwszy się po mnie, spoczęło na Agnieszce.

– A pani, panno Wickfield, czy też nie zauważyła, jak jest zmieniony, jak wychudł biedaczek? – pytała pani Heep.

– Nie zauważyłam – odpowiedziała Agnieszka, nie odrywając oczu od roboty. – Sądzę, że się pani zbytecznie troszczy.

Pani Heep westchnęła głęboko, zająwszy się robieniem pończochy.

Nie opuściła nas na jedną chwilę. Przybyłem wcześnie i pozostawało jeszcze kilka godzin do obiadu, lecz nie ruszyła się z miejsca, migając szydełkiem z monotonią przelewającego się w klepsydrze piasku. Ani na chwilę nie opuściła kominka. Usiadłem za biurkiem, w pobliżu, za panią Heep, usiadła z robótką Agnieszka. Gdy, układając list do ciotek Dory, podniosłem oczy, spotkałem anielską twarz, słodkie spojrzenie dziewczęcia, lecz czułem jednocześnie złowrogie, na obojgu nas ciążące, nas oboje śledzące oko wiedźmy, opadające szybko, przy zetknięciu się z moim. Zdawało mi się, że wiąże zdradliwą sieć, a siedząc tak przed ogniem, podobna była do czarownicy miotającej złowrogie zaklęcia.

I w czasie obiadu nie spuszczała nas z oka. Po obiedzie przyszła kolej na syna i gdyśmy pozostali sami z panem Wickfieldem, przylgnął do mnie aż do znudzenia. W salonie czekała mnie znów matka. Było to nie do zniesienia. Usiadła przy fortepianie, gdy Agnieszka grała, prosząc o jakąś ulubioną przez syna – poziewał on wtedy w najlepsze – balladę. Oglądała się ciągle na niego i upewniała, że jest zachwycony. Zresztą, cokolwiek mówiła, miała zawsze jedynaka na celu. Widocznie naznaczone sobie spełniała zadanie.

Tak zszedł cały wieczór. Matka i syn, jak dwa nietoperze, zawiśli nad tym domem, omraczając go plugawymi skrzydłami. Gniewało to mnie i gryzło. Noc miałem niespokojną, nazajutrz rozpoczęły się te same stróżowania, wraz z tą samą pończochą.

Nie mogłem ani przez kwadrans porozmawiać sam na sam z Agnieszką. Zaledwie zdołałem pokazać jej mój list. Prosiłem, by wyszła przejść się ze mną, lecz pani Heep jednocześnie zaczęła uskarżać się na reumatyzm i jękami zmusiła ją do dotrzymania sobie towarzystwa. O zmroku wyszedłem sam, rozmyślając, czy wypada mi skrywać dalej przed Agnieszką to, z czym mi się Uriah zwierzył w Londynie. Chwila każda wzmagała mą niepewność.

Wyszedłem za miasto, dobrze znaną mi ścieżką, w zmroku dostrzegłem przechodnia. Był to Uriah Heep. Doganiał mnie.

– Co takiego? – spytałem.

– Ależ pan prędko chodzi – zauważył. – Mam nogi nie od parady, a jednak ledwom pana dogonił416.

– Dokąd? – spytałem.

– Tam gdzie i pan, panie Copperfield, jeśli pan nie pogardzi towarzystwem starego znajomego.

Mówiąc to i wykrzywiając się, szedł obok mnie.

– Panie Copperfield!

– Szczerze mówiąc i bez obrazy, wyszedłem na przechadzkę… by uniknąć ciągłego towarzystwa, na jakie jestem skazany.

Spojrzał na mnie spode łba:

– Pan ma na myśli mateczkę, panie Copperfield!

– Nie zaprzeczam temu.

– Aha! Ale bo widzi pan, położenie nasze jest tak skromne, wiemy o tym, wiemy, toteż zmuszeni jesteśmy czuwać, by nas kto czasem nie uprzedził. Zresztą – dodał zuchowato – w miłości, jak w polityce, wszystkie środki są dozwolone.

Podnosząc pomału kościste ręce, pocierał podbródek, chichocząc z cicha. Nigdy jeszcze nie był podobniejszy do złośliwego pawiana.

– Bo to widzi pan, panie Copperfield – ciągnął, chichocząc i kiwając głową – niebezpieczny z pana współzawodnik, niebezpieczny.

– Czy z mego to powodu osaczyłeś pannę Wickfield i we własnym ją domu szpiegujesz? – spytałem.

– Ostre to słowa, panie Copperfield…

– Rozumiej je, proszę, jak ci się podoba, i domyśl się, co znaczą.

– Bynajmniej417. Pańska to rzecz, panie Copperfield, nadawać im znaczenie.

– Sądzisz tedy – mówiłem, siląc się na spokój przez wzgląd na Agnieszkę – że mi panna Wickfield jest milszą, niż mogłaby być rodzona siostra?

– Ha – odrzekł – mógłbym nie odpowiadać na podobne pytanie. Może tak, a może i nie.

Nie! Nie spotkałem się nigdy jeszcze z podobnym spojrzeniem. Było to spojrzenie upiora.

– Cóż dalej? – rzekłem. – Tedy panna Wickfield…

– Agnieszka! – zawołał, przekrzywiając się i wijąc – moja Agnieszka! Czemu jej pan nie nazywasz po imieniu?

– Niech ją nieba strzegą – mruknąłem.

– O! Dzięki! Dzięki za to życzenie!

– Zmuszony zatem jestem wyznać ci to, co w każdym innym razie wyznałbym chyba tylko przed Jackiem Ketch418

– Przed kim? – spytał, odchylając dłonią ucho i przechylając się ku mnie.

– Przed katem – rzekłem, gdyż widok jego nasunął mi mimowolnie to porównanie. – Wiedz zatem, że jestem zaręczony z inną. Cóż, zadowala cię to?

– Czy pod słowem honoru? – pytał.

Byłem tak oburzony, że się zawahałem. Porwał tymczasem mą rękę i wstrząsnął nią, wołając:

– Och! Panie Copperfield! Panie Copperfield! Czemuś mi się nie zwierzył tego wieczoru, w którym otworzyłem panu me serce, pamiętasz pan, tego pamiętnego wieczoru, kiedyś mi udzielił noclegu na kanapie przed kominem! Gdybym wiedział, odwołałbym, ręczę za to, mateczkę. Wszak mi pan wybaczysz tę ostrożność? Miłość jest podejrzliwa. Jaka szkoda, jaka wielka szkoda, żeś mi się pan wtedy nie zwierzył! Nastręczałem panu sposobność, ale pan nie zaszczyciłeś mnie swym zaufaniem, nie, nigdyś pan mnie nie lubił419, ja to tylko lubiłem zawsze i lubię pana!

Mówiąc to, potrząsał ciągle moją dłoń swymi wilgotnymi, zimnymi palcami. Nie mogłem jej wycofać. Trzymał ją pod rękawem swego fioletowego płaszcza, wiodąc mnie pod ramię.

– Może byśmy wrócili – rzekł, skręcając ku miastu, nad którym wznosił się srebrny sierp miesiąca na nowiu.

– Zanim skończymy raz na zawsze z tym tematem – rzekłem, długie przerywając milczenie – chcę, abyś wiedział, jak dalece uważam Agnieszkę za cel niedościgły dla twych marzeń. Nie bliższą jest zaiste ciebie od tego tam miesiąca.

– Czy tak? – rzekł. – Niechże się pan przyzna, panie Copperfield, że mnie pan nigdy nie lubił, chociaż ja, ja zawsze miałem dla pana najwyższą sympatię. Zawsześ mnie pan uważał420 za pokorniutkie, niziutkie, niegodne stworzenie.

– Nie lubię fałszywej pokory.

– Czy tak? Ależ pan nie wiesz doprawdy, jak dalece skromne jest moje pochodzenie. Ojciec i ja wychowani zostaliśmy w ludowej szkółce, a i matka wychowanie zawdzięcza publicznemu miłosierdziu. Wpajano w nas pokorę, wpajano od rana do nocy. Uczono nas pokory względem tego i owego, musieliśmy pilnie baczyć, aby nie przekroczyć nigdy naznaczonych nam granic, ustępować z drogi możniejszym i dostojniejszym. A któż nie był możniejszym i dostojniejszym od nas: biedaków! Pokorą ojciec zdobył sobie stanowisko pedla421. Pokorą zdobył miejsce zakrystiana422. Znano go z tej strony, a ojciec mawiał mi ustawicznie: „Pokorny bądź, synu, pokora niebiosa przebija”. Miał rację ojczulek!

Po raz pierwszy dopiero zauważyłem, że ta przybrana pokora istotnie dziedziczna być może. Podziwiając jej kwiecie, nie myślałem wcale o nasieniu.

– Dzieckiem jeszcze będąc – ciągnął Uriah – przekonałem się, co pokora może. Pokornie zjadałem najskromniejsze kęski i pokornie zatrzymałem się na stosunkowo niskim stopniu nauk, mówiąc sobie: „basta423!”. Czy pan pamięta, panie Copperfield, jak mi się pan ofiarował z lekcjami łaciny? Nie przyjąłem, pokora mi nie dozwoliła. Nieboszczyk ojciec mawiał: „Ludzie lubią czuć swą wyższość, uniżaj się”. Uniżałem się więc, uniżam: zyskałem tym trochę władzy!

Mówił to, wiem, gdyż widziałem twarz jego w blasku księżyca – mówił, aby mnie ostrzec, że władzy tej użyje w potrzebie. Nie, nigdy, ani przez chwilę nie wątpiłem o jego zręczności i przebiegłości, lecz teraz dopiero zrozumiałem całą jej rozciągłość, zrozumiałem, jak go to długie upokorzenie się uczyniło niskim, zaciętym.

Tyle było korzyści z owych zwierzeń, że wypuścił mą rękę ze swych zimnych, wilgotnych dłoni, pocierając z zadowoleniem brodę. Szliśmy obok siebie, lecz już nie pod ramię, nieliczne tylko zamieniając między sobą słowa.

Czy to uczynione zwierzenia, czy też inne względy wprawiły go w wyborny humor, ale przy stole był rozmowniejszy, zapytywał matkę, czy nie znajduje go za starym na kawalerski stan, spoglądając przy tym na Agnieszkę w taki sposób, że z przyjemnością połamałbym mu żebra i wypchnął, gdybym mógł, za drzwi!

Gdyśmy, mężczyźni, pozostali sami, wpadł w lepszy jeszcze humor, że zaś pił mało lub wcale, upojenie jego pochodziło widać z wewnętrznych pobudek. Pewien był wygranej, a obecność moja zdawała się go ośmielać.

Zauważyłem już przedtem, że zachęcał pana Wickfielda do libacji424. Rzucone mi przez odchodzącą Agnieszkę wymowne spojrzenie skłoniło mnie do zaproponowania tym panom, zaraz po pierwszym kieliszku, abyśmy udali się do salonu. Ubiegł mnie Uriah.

– Rzadko mamy przyjemność widywać miłego naszego gościa – zwrócił się do siedzącego naprzeciw siebie pana Wickfielda – może byśmy, za pozwoleniem pańskim, wypili jego zdrowie? Zdrowie pańskie, panie Copperfield!

Zmuszony byłem dotknąć zimnej i śliskiej wyciągniętej ku mnie dłoni. Z odmiennym bardzo uczuciem uścisnąłem drżącą dłoń jego wspólnika.

– A teraz, kolego – mówił Uriah – jeśli mi wolno nazywać tak pana, panie Wickfield, czyje mamy pić zdrowie?

Piliśmy zdrowie mej ciotki, pana Dicka, Commons, Uriaha piliśmy dwukrotnie. Biedny pan Wickfield rozumiał swą słabość, zdawał się być nią upokorzony w oczach Uriaha, widocznie też pragnął mu we wszystkim dogodzić. Pomijam triumf tego ostatniego, widoczne niemal naigrawanie się ze starca i nieszczęsnego jego nałogu, pomijam wszystko to, gdyż serce mi się ściska na samo wspomnienie, a pióro odmawia posłuszeństwa.

– A teraz, kolego – mówił Uriah – moja, za pozwoleniem waszym, kolej. Wnoszę toast na cześć tej, co jest ozdobą płci swojej!

Ojciec Agnieszki trzymał właśnie w ręku wypełniony po brzegi kielich. Postawił go na stole, podniósł wzrok na wiszący na ścianie, a tak do córki podobny portret, potem zakrył oczy ręką i opuścił głowę.

– Czymże jestem, by wnosić ten toast? – mówił Uriah. – Ośmiela mnie jeno425 przywiązanie moje, uwielbienie bez granic.

Żadna w oczach mych zadawana tortura biednemu starcowi nie wzruszyłaby, nie oburzyła mnie tyle, co to wewnętrzne cierpienie, to upokorzenie, które zdawał się powstrzymywać zaciśniętymi na czole dłońmi.

– Agnieszka to, Agnieszka Wickfield – ciągnął Uriah, nie podnosząc oczu i może nieświadom tego, co czyni – jest, że się ośmielę tak wyrazić, ozdobą płci swojej. Wszak mogę wyznać to pomiędzy nami! Jest ona chwałą dla ojca, a dla męża…

Nie! Nie potrafię wyrazić jęku, z jakim pan Wickfield porwał się z miejsca.

– Co to? – spytał, blednąc, Uriah. – Co to? Nie postradałeś pan przecież zmysłów, panie Wickfield! I jeśli powiem, że pragnę uczynić pańską Agnieszkę moją Agnieszką, mam co najmniej takie, jak i każdy inny, prawo wyrazić to życzenie. Ośmielę się nawet powiedzieć, że większe niż kto bądź mam do tego prawo.

Obejmowałem starca, błagając go i w imię córki zaklinając, aby się uspokoił. Sądziłem istotnie, że zmysły postradał. Rwał włosy, wydzierał mi się, milcząc i nie chcąc nawet spojrzeć na nikogo. Rzucał się blady, pomieszany… Straszny to był widok.

Błagałem go, aby się uspokoił, wysłuchał mnie. Niech wspomni na córkę i na to, jak się wraz z Agnieszką wychowywałem pod jego skrzydłem, jak ją czczę, kocham niby rodzoną siostrę. Chciałem bądź co bądź przywołać go do zmysłów, uspokoić. Błagałem go, aby niczym nie dał poznać córce, co zaszło. Pomału wracał do przytomności, spojrzał na mnie obłąkanym z początku wzrokiem, potem coraz przytomniej.

– Agnieszka! – zawołał wreszcie. – Drogie, ukochane dziecię moje! I ty poczciwy, kochany chłopcze, znam was i kocham, lecz spójrz na tego!…

Wskazał na Uriaha. Ten blady, z zaciśniętymi ustami, wił się i przekrzywiał, zawiedziony w swych nadziejach. Przerachował się widocznie.

– Spójrz na mego oprawcę – mówił pan Wickfield. – On to doprowadził mnie do tego opłakanego stanu, szczebel po szczeblu spychał z drabiny honoru, spokoju, szczęścia.

– Co?! Ja, ja to zepchnąłem pana z drabiny honoru i czci! Ja zakłóciłem spokój i domowe szczęście! – wołał, pieniąc się, Uriah i zaraz, chcąc wszystko to zapewne załagodzić, dodawał. – Niechże się pan tak nie gniewa, panie Wickfield. Jeślim się za daleko posunął, wstrzymać mnie przecież można. Nie ma w tym nic złego.

– Sądziłem – mówił zwrócony do mnie pan Wickfield – że kierują nim proste pobudki. Chciałem go przywiązać do siebie, we własnym jego interesie. Widzisz, jak mi się udało! Patrz!

– Powstrzymaj go, panie Copperfield – zawołał Uriah, cofając się i wyciągając swój długi wskazujący palec – powstrzymaj go! Może wyrzec słowo, którego pożałuje i którego sam pan pożałujesz, żeś usłyszał.

– Nic nie powiem – zawołał z rozpaczą starzec – lepiej mi jednak byłoby mieć cały świat przeciw sobie, niż znajdować się w twej mocy!

– Słuchaj pan – ciągnął ostrzegawczo Uriah – słuchaj pan, panie Copperfield, zamknij mu usta przez przyjaźń samą. Po co masz pan, panie Wickfield, mieć cały świat przeciw sobie? Czy przez wzgląd na córkę? Ba! Ja i pan wiemy, co wiemy, to i dość! Na co budzić śpiące licho! Nie ja to pewnie uczynię. Załagodzimy całe to nieporozumienie. Posunąłem się za daleko, co? Zgoda! Niech i tak będzie. Zgoda!

– O! Trotwood, chłopcze mój! – zawołał pan Wickfield, łamiąc ręce. – Do czegom doszedł426 i jak nisko spadłem, odkąd widziałeś mnie po raz pierwszy tu, pod tym dachem. Pobłażliwość zgubiła mnie. Folgowałem sobie, by zapomnieć o cierpieniu, i żal mój srogi po utraconej matce mego dziecięcia, i miłość sama dla córki przedzierzgnęły się w słabość występną. Zniszczyłem wszystko to właśnie, com najgoręcej umiłował. Wiem to, widzisz sam. Sądziłem, że można jedną tylko na świecie istotę umiłować i zapomnieć o reszcie. Sądziłem, że jedną opłakując, można zerwać z żalem i boleścią świata całego. W tym cała leży omyłka. Zostałem pastwą mego serca tak, jakem się nad nim pastwił427. Samolubny w żalu i boleści, w przywiązaniach samolubny, samolubny w ucieczce przed pamięcią i w zapomnieniu samolubny, upadłem. Och! Jakże nisko upadłem! Nienawidzić mnie, gardzić mną musisz!

Upadł na krzesło, łkając. Uniesienie mijało, Uriah wysunął się z kąta, w który się uprzednio cofnął.

– Nie wiedziałem, com czynił – mówił, łkając, starzec – ale on wiedział. Stał się cieniem moim, jak zły duch podszeptywał mi wszystko i widzisz, jaki mi młyński u szyi uwiązał kamień. Zdziwiłeś się niemało zapewne, zastając go tu – jako mego wspólnika. Słyszałeś, co dopiero mówił, cóż więcej rzec mogę?

– Powiedziałeś pan już i tak za wiele – wtrącił wyzywająco Uriah. – Nie brałbyś tego wszystkiego tak do serca, no… ano, na trzeźwo. Jutro sam pan to przyznasz. Jeśli, powtarzam, posunąłem się za daleko, to i cóż? Nie ma o czym mówić.

Drzwi się otwarły i weszła Agnieszka. Śmiertelnie była blada; otoczyła ramieniem szyję ojca, mówiąc poważnie:

– Niezdrów, widzę, jesteś, ojczulku! Chodź, pójdziemy.

Oparł się na jej ramieniu, wychodząc. Zdawał się pognębiony przygniatającą go hańbą. Zamieniłem z Agnieszką spojrzenie. Domyślała się, co zaszło.

– Nie przypuszczałem, że się tak obrazi – ozwał się Heep, skoro drzwi za odchodzącymi się zamknęły. – Na honor, nie przypuszczałem. Przejdzie to do jutra i w najlepszej znów będziemy harmonii. Pracuję przecież dla jego dobra i korzyści.

Nie odpowiedziałem mu i poszedłem wprost na górę, do bawialnego pokoju, gdzie niegdyś trawiłem wieczory z książką u boku Agnieszki, pod okiem jej ojca. Północ wybiła, gdym poczuł na ramieniu dotknięcie Agnieszki.

– Wcześnie jutro odjedziesz; przyszłam cię pożegnać.

Oczy miała zapłakane, lecz była spokojna.

– Niech cię Nieba mają w swojej opiece – dorzuciła, ujmując moją rękę.

– Agnieszko – przemówiłem – droga moja, kochana Agnieszko! W czym mógłbym być ci pomocnym?

– W Bogu mam nadzieję – odrzekła.

– A ja w niczym pomóc nie mogę, ja, co ci własne me przyniosłem troski?

– Chcesz ulżyć moim? To nie podobna428! Dziękuję ci, przyjacielu!

– Nie moją to rzeczą – mówiłem – dawać ci rady, szlachetna moja, dobra, rozumna Agnieszko! Nie moja to rzecz. Ale wiesz przecie, jak mi droga jesteś, i możesz mi przyrzec, że się nie poświęcisz nigdy.

Wydała się zmieszana. Nigdy jej taką nie widziałem, cofnęła dłoń z mej dłoni i sama się cofnęła.

– Powiedz mi, obiecaj, że nie uczynisz tego nigdy, Agnieszko, droga, jedyna siostrzyczko moja! Że nigdy nie zapomnisz o królewskiej cenie takiego jak twoje serca, takiej jak twoja miłości!

O długo, długo zapomnieć nie mogłem chwilowego wyrazu jej twarzy i spojrzenia. Było tam zdumienie, wyrzut, żal jakiś, lecz wszystko to trwało zaledwie okamgnienie i rozpłynęło się w słodkim uśmiechu, z którym zapewniła mnie, że się o nią bać nie powinienem. Bratem mnie nazwała, żegnając.

Ciemno jeszcze było i dzień nie wzeszedł, gdym nazajutrz wyjeżdżał. W bladych brzaskach rozświtu429 myślałem o Agnieszce, gdy u drzwiczek pojazdu ukazała się ohydna twarz Uriaha.

– Copperfieldzie – ozwał się głosem przypominającym zgrzyt zardzewiałego żelaza – sądziłem, iż miło ci będzie posłyszeć na odjezdnym, że burza zażegnana. Wychodzę właśnie od niego. Pogodziliśmy się najzupełniej. Skromna moja pozycja i pokorny jestem, lecz… użyteczny, niezbędny, rozumie on to na trzeźwo. Poczciwy to człek bądź co bądź!

Mruknąłem coś niewyraźnego. Pochwalałem, że oddaje sprawiedliwość swemu pryncypałowi.

– Zapewne – odparł – niewiele znaczy pochwała takiego jak ja człowieka, lecz głos najpokorniejszy przebija Niebiosa. Wszak i panu musiało się zdarzać po niedojrzałe sięgać gruszki430?

– Zapewne.

– Otóż właśnie mnie to się wczoraj wieczorem zdarzyło. Ale to nic. Gruszka dojrzeje! Mamy czas, a cierpliwym być umiem.

Rozpłynął się w pożegnaniach u drzwiczek odjeżdżającego dyliżansu. Nie wiem, co przeżuwał w ustach dla rozgrzewki, bo ranek był chłodny, lecz wiem, że smakował szeroką gębą, tak jak gdyby gruszka już była dojrzała, jak gdyby oblizywał po niej usta.

Rozdział XL. Wędrowiec

Wieczorem długo przy Buckingham Street rozmawialiśmy z ciotką o tym, com opowiadał powyżej. Ciotka zmartwiła się i przez parę godzin przechadzała po pokoju z założonymi na piersiach rękoma. Zauważyłem, że tak przechadzać się zwykła, gdy była wzruszona czy wzburzona. Tym razem potrzebowała snadź431 większej przestrzeni, gdyż otwarła na oścież drzwi do sypialnego pokoju i chodziła tam i z powrotem mierzonym, śmiałym krokiem. Pan Dick siedział w milczeniu przed kominkiem.

Po odejściu pana Dicka usiadłem do przepisywania listu do ciotek Dory. Ciotka tymczasem, zmęczona chodzeniem, usiadła przed ogniem, unosząc jak zwykle rąbek sukni, tylko że nie trzymała jak zwykle szklanki z gorącym napojem na kolanach, lecz pozwalając, by przestygał na kominku, założyła rękę na rękę, oparła na nich brodę i wpatrywała się we mnie bacznie. Spotykałem się z jej wzrokiem za każdym razem, gdym podniósł oczy, a wzrok ten zdawał się mówić: „Nie gniewam się, mój drogi, lecz jestem zdumiona i zasmucona”.

Tak byłem zajęty, że dopiero po jej odejściu zauważyłem, że pozostawiła wieczorną swą porcję nietkniętą. Zapukałem do drzwi chcąc podać jej szklankę. Otworzyła.

– Dziękuję ci, nie mam dziś do niczego serca, dobranoc – rzekła, potrząsając głową.

Nazajutrz rano przeczytała list mój pisany do ciotek Dory. Zadowolona zeń była. List wysłałem, wyczekując cierpliwie odpowiedzi. Tak minął cały tydzień, aż pewnego popołudnia…

Wyszedłem był właśnie z Commons. Padał śnieg. Dzień był chłodny, dął północno-zachodni wiatr, lecz ze zmierzchem ucichł i tylko śnieg słał się dużymi płatkami, przyciszając turkot kół i szmer stóp ludzkich. Ulice zdawały się opierzone na biało.

Najkrótsza droga do domu – a przy podobnej pogodzie najkrótszą obierałem drogę – wiodła przez St. Martin’s Lane. Kościół, nadający nazwę przejściu, stał wówczas nie w tak otwartym jak obecnie miejscu. Przy bramie spotkałem kobietę. Spojrzała na mnie i przeszła na drugą stronę. Twarz ta była mi znana. Musiałem ją gdzieś widzieć. Gdzie? Tegom przypomnieć sobie nie mógł432, lecz widziałem już ją przedtem, za to mogłem ręczyć.

Na stopniach świątyni stał mężczyzna, złożywszy na świeżym śniegu zrzucony z pleców worek. Ujrzawszy go, poznałem od razu. Nie wiem, czy mnie zdziwienie przykuło do miejsca, lecz przechodzień odwrócił się, postąpił naprzód i oko w oko stanąłem z panem Peggotty.

Wówczas przypomniałem też sobie, gdziem widział dopiero dojrzaną twarz kobiecą. Była to Marta, ta sama, której niegdyś Emilka w kuchni mojej piastunki dawała jałmużnę… Marta, ta sama, obok której, wedle zapewnień Hama, pan Peggotty nie pozwoliłby Emilce zatrzymać się na jedno okamgnienie, za nic – za wszystkie mórz i lądów skarby.

Uściskaliśmy się. Przez długą chwilę żaden z nas nie mógł przemówić.

– Panie Davy – ozwał się wreszcie – kochany paniczu! Co za miłe spotkanie!

– Równie miłe jak niespodziane, stary mój, dobry przyjacielu!

– Miałem właśnie dowiedzieć się o pana dziś wieczorem, lecz usłyszałem tam, w Yarmouth, gdziem zachodził, że ciotka panicza mieszka tym razem z paniczem, i bałem się, czy nie za późno. Chciałem tedy zajść jutro rano, wcześnie, przed odejściem w dalszą drogę.

– W dalszą drogę? – spytałem – Dokąd?

– Nie wiem, gdzie oczy poniosą – rzekł, wstrząsając długie, śniegiem przysypane włosy.

Istniało jeszcze podówczas boczne wejście na dziedziniec gospody Golden Cross, pamiętnej mi z powodu okoliczności wiążących się właśnie z jego niedolą. Wziąłem go pod ramię i weszliśmy razem. Dwie czy trzy sale otwarte miały na dziedziniec drzwi i okna, wybrałem tę, w której nie było nikogo.

Przy świetle zauważyłem, że mu włosy porosły długie, a twarz ogorzała od słońca i wichrów. Posiwiał. Zmarszczki na czole i koło oczu pogłębiły się, snadź433 wszelkim przygodom i niepogodom stawił czoło. Trzymał się jednak prosto, jak ten, co wytrwale do określonego, wytkniętego dąży celu. Nic go zatrzymać lub zawrócić z drogi nie mogło. Otrząsnął śnieg z płaszcza i kapelusza, otarł twarz, po czym usiadł naprzeciw mnie przy stole, tyłem do drzwi i wyciągnąwszy swą szorstką dłoń, ścisnął mnie znów silnie za rękę.

– Opowiem paniczowi, gdzie byłem i co słyszałem – rzekł. – Byłem daleko, lecz dowiedziałem się mało.

Zadzwoniłem na służbę, zgodził się na szklankę piwa i czekając, aż je ogrzeją, usiadł zamyślony. Na twarzy jego rozlana była powaga. Nie ośmieliłem się przerywać milczenia.

– Gdy małym była dzieckiem – począł, podnosząc powoli głowę – prawiła ciągle o morzu, o tych siwych sukniach, w które morze przyobleka się w dni pochmurne, i o tych połyskach słonecznych, które w dni pogodne odbija, mnoży na grzbiecie każdej fali! Uderzało to jej dziecięcą wyobraźnię, dlatego może, że jej ojciec utonął, i zdawało się jej, może myślała, że odpłynął gdzieś daleko ku zawsze zielonym brzegom.

– Zgodne to z dziecięcymi wyobrażeniami – zauważyłem.

– Gdyśmy ją stracili – mówił pan Peggotty – przyszło mi na myśl, że on wywiózł ją tam daleko, na obce brzegi. Cuda jej musiał opowiadać, cuda jej musiał, gołąbce mojej, obiecywać, tam daleko! Po widzeniu się z jego matką pewien już byłem, że tak jest, a nie inaczej. Przepłynąłem tedy kanał i znalazłem się we Francji.

Drzwi się uchyliły. Wpadło parę płatków śniegu. Więcej się jeszcze uchyliły, z cicha, ostrożnie przytrzymywała je ręka jakaś.

– Odszukałem tam – ciągnął pan Peggotty – pewnego dżentelmena, który był u władzy, i opowiedziałem mu o celu mej podróży. Zaopatrzył mnie w różne papiery, chciał dać pieniędzy, lecz tych nie potrzebowałem. Podziękowałem mu tedy ślicznie. „Będziemy pisać i mówić o panu, gdzie tylko się da” upewniał, „Nie zginiesz wśród obcych”. Wyraziłem mu raz jeszcze mą wdzięczność i puściłem się w drogę.

– Sam, pieszo? – spytałem.

– Po większej części pieszo – odrzekł – czasem wozem z jadącymi na targ chłopami, w pustych czasem dyliżansach, często w towarzystwie ubogich jakichś żołnierzy. Rozmawiać nie mogliśmy z sobą, lecz zawsze nie szliśmy osamotnieni po pustej drodze.

– Przybywając do miast – ciągnął – wchodziłem do karczmy, wyszukując kogo bądź, kto by rozumiał po angielsku. Wówczas objaśniałem, że poszukuję mej bratanicy, i wywiadywałem się o znajdujących się w hotelach i zajazdach cudzoziemców, i pytałem, czy kto nie widział gdzie podobnej do Emilki kobiety. Rozpytawszy, szedłem dalej. Pomału, gdym się gdzie zjawiał, zauważyłem, że coś już o mnie słyszano. Wieśniacy wynosili mi jedzenie i picie, zapraszali na nocleg i niejedna matka, mająca równe wiekiem Emilce córki, wyczekiwała na mnie na rozstajnych drogach, pytając, czym nie wpadł na ślad zaginionej. Niektórym z nich śmierć wydarła ich dziewczęta. Bogu wiadomo, ile mi te kobiety okazały współczucia i dobroci.

W uchylonych ostrożnie drzwiach stała Marta. Pewien tego byłem i drżałem, by oglądając się, nie spostrzegł jej czasem pan Peggotty.

– Nieraz – ciągnął – sadzały mi na kolana swe dziatki, zwłaszcza dziewczątka, i nieraz wieczorem siadywałem na progu chat ich tak, jakbym siadywał wśród własnej dziatwy. O, moje kochanie!

Łzy go dławiły. Położyłem dłoń na ręce, którą zakrył oczy.

– Dziękuję, paniczu – rzekł. – To przejdzie.

Po chwili odjął rękę od oczu i zakładając ją na piersi, ciągnął:

– Nieraz rano przeprowadzały mnie poza wieś, a gdym żegnał je dziękując, wyglądały zawsze tak, jak gdyby rozumiały moje słowa. Przybyłem wreszcie na brzeg morza. Nietrudno mi było, psu morskiemu, dostać się do Włoch. Tam znalazłem się od razu jak w znajomym miejscu. Ludziska zawsze byli dla mnie względni434 i dowiedziałem się, że ją widziano, tam w górach, w Szwajcarii. Ktoś, kto znał jego lokaja, opowiedział mi, że widział ich razem podróżujących. Dniem i nocą podążałem w góry, ale im dalej szedłem, tym dalej góry uciekały. Przeszedłem je wreszcie, do upatrzonego dotarłem miejsca. Tu dopiero pomyślałem, co pocznę, gdy ją zobaczę.

U drzwi podsłuchiwała wciąż ta sama kobieta; ręce jej wyciągały się ku mnie błagalnie, abym jej nie zdradził.

– Ani na chwilę, nigdy – twierdził pan Peggotty – nie zwątpiłem o niej. Niech tylko, myślałem sobie, ujrzy mnie, głos posłyszy, przypomni dom opuszczony, i dzieciństwo swe, chociażby królową została, myślę sobie, do nóg mi upadnie. Wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem. Ani na chwilę nie wątpiłem. Ileż razy śniło mi się, że woła „wuju” i jak martwa w objęcia mi pada. „Emilko, serce moje, wszystko przebaczone, zapomniane, wracajmy razem do domu”.

Umilkł na chwilę, potrząsnął głową i tak dalej mówił:

– Nic o nim nie chciałem wiedzieć, Emilka wszystkim mi była. Kupiłem dla niej prostą, wieśniaczą suknię i wiedziałem, że pójdzie za mną po kamienistej drodze, i nie opuści mnie już więcej. Przykryć ją nową tą suknią, precz odrzucić wszystko, co przedtem miała na sobie, wziąć ją pod ramię, wracać z nią, zatrzymywać się po to tylko, by wypoczęły strudzone jej nogi, zranione biedne serce, oto o czym myślałem. Na niego nie spojrzałbym nawet. Ale, panie Davy, spóźniłem się. Odjechali! Gdzie? Dowiedzieć się nie mogłem. Jedni mówili: tam, inni: ówdzie. Chodziłem tam, chodziłem ówdzie, ale nigdzie nie mogłem znaleźć. Wróciłem do domu.

– Dawno?

– Przed kilku dniami. Wieczorem spojrzałem w okna łodzi, świeca stała. Zbliżywszy się, zajrzałem do środka. Przed ogniem siedziała poczciwa pani Gummidge, sama, jak było umówione. Zapukałem do drzwi, mówiąc: „Nie bój się, ja to, ja sam, Daniel”. Wszedłem. Anim przypuszczał kiedy, aby łódź mogła być tak pusta.

Z kieszeni na piersiach wydobył ostrożnie paczkę zawierającą dwa czy trzy listy. Rozłożył je na stole.

– To pierwszy – rzekł, wybierając. – Nadszedł w tydzień po moim odejściu. Pięćdziesiąt funtów w banknotach, w kopercie pod moim adresem. Ktoś położył to na progu. Kochanie moje! Oszukać mnie chciała, zmieniając pismo.

Starannie, po dawnych załomach, złożył kartkę i odsunął ją na bok.

– Ten – mówił rozkładając drugi list – pani Gummidge otrzymała przed dwoma czy trzema miesiącami.

Popatrzył na list i, podając mi go, dodał:

– Niech panicz z łaski swej przeczyta.

Czytałem, co następuje:

Ach! Co tam pomyślicie, widząc to pismo i widząc, że moja to niegodziwa kreśli ręka. Nie dla mnie, nie zasługuję na to, ale przez pamięć na wuja otwórzcie mi serce na chwilę. Proszę i błagam o to. Weźcie kawałek papieru i napiszcie na nim jedno, jedyne słówko: jak się wuj miewa i co mówi o mnie, jeśli tam jeszcze mnie wspominacie kiedy! Czy wieczorem, wracając, ogląda się jeszcze czasem za tą, którą niegdyś tak czule kochał? Serce mi pęka, gdy myślę o tym. Klękam przed wami i błagam, abyście nie byli dla mnie tak srodzy, jak na to zasługuję, wiem, że zasługuję, lecz abyście się zlitowali nade mną i napisali mi jedno, jedyne słówko. Nie nazywajcie mnie „waszą” ani „kochaną”, ani żadnym z tych słodkich imion, do których utraciłam prawo, ale zlitujcie się nade mną, donieście coś o kochanym wuju, którego już nigdy, nigdy oczy me nie ujrzą.

Droga pani! Jeśli nie chcesz otworzyć mnie niegodnej swego serca, wysłuchaj pokornej i gorącej mej prośby, spytajcie tego, komu największą wyrządziłam krzywdę, czyją żoną powinnam była zostać, jak macie postąpić, a jeśli on się ulituje i powie, żebyście do mnie napisali słówko, jedno słówko – a myślę, że tak powie, gdyż dobrym był zawsze, litościwym – powiedzcie mu, nic więcej, tylko to, że gdy w nocy słyszę szum wiatru, myślę zawsze, że wieje stamtąd od niego i od wuja i pędzi wprost do nieba ze skargą na mnie, niegodziwą. Powiedzcie mu, że jeślibym jutro umrzeć mogła (Och! Jak tego gorąco, gorąco pragnę!), ostatnim tchnieniem błogosławić będę jego, wuja, cały mój dom kochany.

I w tym liście były pieniądze, pięć funtów. I te, jak tamte, pozostały nietknięte. Pan Peggotty odłożył je wraz z listem w kopertę. Dodany był szczegółowy adres, lecz odmienną pisany ręką i tak zawiły, że nie mógł dostarczyć wskazówek dla odnalezienia piszącej.

416.ledwom pana dogonił – inaczej: ledwo pana dogoniłem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
417.bynajmniej – wcale (dosł.: jak najmniej). [przypis edytorski]
418.Jack (John) Ketch (zm. 1686) – ang. kat w czasach Stuartów: Karola II i Jakuba II; jego imię stało się synonimem słów: „kat”, „szubienica”, „śmierć”, a nawet „szatan”, zaś węzeł służący do zadzierzgnięcia stryczka to po ang. „węzeł Jacka Ketcha” (Jack Ketch’s knot); był wykonawcą wyroków śmierci w całym kraju podczas rozprawiania się Stuartów z opozycją w latach 80. XVII w. (wykonał wyrok m.in. na Williamie Russellu, Jamesie Scotcie księciu Monmouth), wtedy też informacje o jego poczynaniach trafiły na łamy prasy. [przypis edytorski]
419.nigdyś (…) mnie nie lubił – inaczej: nigdy mnie nie lubiłeś (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
420.zawsześ mnie (…) uważał – inaczej: zawsze mnie uważałeś (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
421.pedel (daw.; z niem Pedell) – woźny (szczególnie w różnego rodzaju szkołach i zakładach naukowych). [przypis edytorski]
422.zakrystian (wł. sacristia a. sacrista) – osoba świecka lub duchowna niższej rangi sprawująca nadzór nad zakrystią (bocznym pomieszczeniem w świątyniach chrześc. służącym do przechowywania szat i naczyń liturgicznych oraz do przygotowania się do sprawowania obrzędów); do jej obowiązków należy pomaganie kapłanowi podczas odprawiania mszy i sprawowaniu obrzędów (przy pogrzebach, chrztach, ślubach itd.), otwieranie i zamykanie drzwi świątyni (odźwierny), sygnalizowanie dzwonem odbywających się uroczystości kościelnych (dzwonnik), dbanie o porządek w świątyni, pomoc w ubieraniu kapłana i in.; też: kościelny. [przypis edytorski]
423.basta (wł.) – dość; wystarczy. [przypis edytorski]
424.libacja (z łac. libatio) – początkowo: w religiach staroż. ofiara składana bóstwu przez wylewania na ziemię cennych płynów; dziś pot.: uczta, której towarzyszy obfite spożycie alkoholu; pijatyka. [przypis edytorski]
425.jeno (daw., gw.) – tylko. [przypis edytorski]
426.do czegom doszedł – inaczej: do czego doszedłem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
427.jakem się (…) pastwił – inaczej: jak się pastwiłem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
428.nie podobna (daw.) – nie (jest) możliwe. [przypis edytorski]
429.rozświt – dziś: świt, brzask. [przypis edytorski]
430.po niedojrzałe sięgać gruszki – przedwcześnie spodziewać się wyników (owoców) swoich działań. [przypis edytorski]
431.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
432.tegom przypomnieć sobie nie mógł – inaczej: tego (…) nie mogłem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
433.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
434.względny (daw.) – zachowujący względy; traktujący z delikatnością i uwagą, by nie urazić kogoś. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают