Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 36

Шрифт:

Mówił to tak spokojnie, pogodnie, łagodnie, żem się czuł niemal wzruszony. Zrezygnowany był, ale też w postanowieniach stały, poważny, niewzruszony, a przejęty nimi. Zdawało mi się, że łzy ma w oczach.

Cóż jednak miałem począć? Miałżem398 się wyrzec Dory i własnego szczęścia? Gdy mi pozostawił tydzień do namysłu, miałżem go ponownie zapewnić, że ani tydzień, ani lat tysiące w uczuciach moich nie przyniosą żadnej zmiany?

– Tymczasem – ciągnął pan Spenlow – naradź się pan, panie Copperfield, z panną Trotwood lub z kim bądź doświadczonym i rozsądnym. Daję panu tydzień czasu.

Nie było rady. Zapewniając o niezmienności mych uczuć, wyszedłem przeprowadzony ciemną ściągniętą brwią panny Murdstone. Brwią, mówię, nie spojrzeniem, gdyż brwi te najwydatniejszym były rysem jej twarzy, a wyglądała zupełnie tak, jak niegdyś, w bawialnym pokoiku w Blunderstone. Zdawało mi się, że wróciły pacholęce399 me nauki, a myśl mą, zdolności, wyobraźnię znów dławi złowrogi wyraz brwi tych i oczu, niby czarodziejskie zaklęcie.

Gdy przyszedłem do kancelarii i po zamienieniu powitań ze starym Tiffey’em i innymi usiadłem w swym kątku, rozmyślając o przepaści, co się pod mymi rozwarła stopy, i w rozpaczy mej przeklinając sprawcę całej tej biedy, Jipa – taki mnie ogarnął niepokój o Dorę, że zrozumieć nie mogę, jakim sposobem wysiedziałem na miejscu, nie porwałem za kapelusz i nie poleciałem do Norwood. Sama myśl o tym, jak ją tam dręczyć i straszyć musiano, o łzach, które nieboraczka przelewała, doprowadzała mnie do szaleństwa! Porwałem pióro i skreśliłem gorący list do pana Spenlow, błagając go, aby oszczędzał córkę i nie kazał jej pokutować za moją tylko winę. Błagałem go, by srogością nie łamał delikatnego tego, ustawicznej pielęgnacji wymagającego kwiecia. Na ogół, o ile pamiętam, list brzmiał tak, jak gdybym sam był ojcem Dory, a pan Spenlow okrutnym jakimś tyranem lub ludożercą. Zapieczętowany list położyłem na jego biurku i przez niedomknięte drzwi widziałem, jak, wróciwszy, rozpieczętował i czytał.

Przez cały jednak ranek nie wspomniał o tym ani słowa i dopiero wychodząc, wezwał mnie i upewnił, że się niepotrzebnie troszczę o szczęście i spokój jego córki. Upewnił ją, mówił, że wszystko to jest dzieciństwo, i poprzestał na tym. Uważał siebie – i istotnie był nim – za nader pobłażliwego i tkliwego ojca, mogłem więc oszczędzić sobie wszelkich w tej mierze niepokojów.

– Upierając się przy swoim, panie Copperfield – mówił – zmusisz mnie tylko do wysłania córki na czas pewien za granicę, oto wszystko! Lepsze jednak mam o panu mniemanie, namyślisz się i uspokoisz. Co zaś do panny Murdstone – potrąciłem bowiem, pisząc, o tę miłą damę – szanuję ją wielce i wdzięczny jej jestem za jej czujność, lecz zleciłem jej stanowczo, by nie dotykała słówkiem całego tego zajścia. Puśćmy to w niepamięć. O jedno upraszam pana, panie Copperfield, o to, abyś o tym zapomniał.

O to tylko! W kartce, którą pisałem do panny Mills, nie mogłem powstrzymać się od cytowania podobnych dzikich wymagań. Tylko tyle! Wymagano ode mnie, abym zapomniał Dorę! Tyle tylko! Błagałem pannę Mills, aby się ze mną widziała tegoż jeszcze wieczoru, jeśliby zaś to nie mogło być z wiedzą i zezwoleniem jej ojca, aby raczyła przyjąć mnie tajemnie w izbie przy kuchni, gdzie stały magle400. Pisałem jej, żem bliski postradania zmysłów i ona sama tylko może mię401 ratować. List cały utrzymany był w stylu, którego by się sam pan Micawber nie powstydził.

Posłałem. Wieczorem zjawiłem się na ulicy przed zamieszkałym przez pannę Mills domem i chodziłem tam i z powrotem, dopóki nie doczekałem się pokojówki. Wprowadziła mnie do kuchennej izby. Przekonałem się wówczas, że nic jednak nie przeszkadzało mi zadzwonić jak zwykle u drzwi wchodowych402 i wejść do salonu, nic – chyba tylko zamiłowanie panny Mills do tajemniczości i romantyczności.

W kuchennej izbie oddałem się rozpaczy i wyrzekaniu. Wszak po to tylko przybyłem. Panna Mills otrzymała już kartkę od Dory. „Wszystko odkryte” – pisała Dora – „przybywaj, Julio! Przybywaj!”. Panna Mills, przypuszczając, że jej nie dopuszczą do przyjaciółki, nie udała się do niej. Gubiliśmy się oboje „na Saharze”.

Panna Mills posiadała bogaty dobór słów i lubiła się nim popisywać. Zdawało mi się, że chociaż mieszała łzy swe z mymi łzami, rada była całej tej tragedii, lubowała się nią, rozpływała. Przepaść, wedle słów jej, rozwarła się pomiędzy mną i Dorą i tylko miłość ponad przepaścią tą przerzucić mogła tęczowy most nadziei. Miłość skazana jest na cierpienia i męczeństwo na tym padole łez403! Takie już jest przeznaczenie! Ale serca uwikłane w pajęcze sieci muszą zerwać kiedyś więzy, a wówczas miłość zostanie pomszczona.

Niewiele było wprawdzie w tym, co mówiła, pociechy, lecz po cóż zwodnicze żywić nadzieje? Czułem się bardziej jeszcze zrozpaczony, lecz upewniłem pocieszycielkę mą, że jest jedyną pozostałą mi przyjaciółką. Postanowione zostało między nami, że nazajutrz rano panna Mills uda się do Dory i spojrzeniem, jeśli nie słowem, upewni tę ostatnią o mym przywiązaniu. Rozstaliśmy się smutni i przygnębieni, co zresztą musiało w zupełności zadowolić pannę Mills.

Wróciwszy do domu, zwierzyłem się ze wszystkiego ciotce – i pomimo że mnie uspokajała, położyłem się zrozpaczony. Zrozpaczony też wstałem nazajutrz. Była to sobota, udałem się do kancelarii.

Zdziwiłem się, przyszedłszy tam. Posłańcy stali na ulicy, rozmawiając i spoglądając w zamknięte okna. Spiesznie wyminąłem ich i wbiegłem na schody. Stary Tiffey, po raz pierwszy w życiu zapewne, nie na swoim siedział krześle, trzymając kapelusz w ręku.

– Straszne nieszczęście! – zawołał.

– Co? Cóż takiego? – pytałem.

– Pan Spenlow…

– Cóż się z nim stało?

– Umarł.

W oczach mi pociemniało. Jeden z aplikantów posadził mnie, odwiązał krawat, podał wody. Jak długo to trwało, nie potrafiłbym powiedzieć.

– Zmarł!

– Obiadował wczoraj w mieście i, wracając do domu, sam powoził, wysławszy naprzód, jak to zwykł był czynić, stangreta…

– I cóż?

– Powóz wrócił pusty do domu. Konie zatrzymały się przed stajnią, służący wybiegli ze światłem, w pojeździe nie było nikogo.

– Konie poniosły czy co?

– Nie wiadomo. Nie były wcale zgrzane – mówił Tiffey, nakładając okulary – wyglądały tak, zwyczajnie. Lejce były porwane wprawdzie. Cały dom się poruszył, wybiegli szukać… Znaleźli o milę…

– Więcej niż o milę – poprawił jeden z młodszych aplikantów.

– A tak, masz pan rację – ciągnął pan Tiffey – więcej niż o milę, tam, w pobliżu kościoła. Leżał przy drodze, na wznak. Czy wyleciał, czy wyskoczył, czując się niedobrze, nie wiadomo. Nie wiadomo też, kiedy skonał. Może i dyszał jeszcze, lecz już nie przemówił słowa. Pomoc lekarska była natychmiastowa, lecz niestety bezskuteczna.

Nie potrafię wyrazić wrażenia, jakie wieść ta wywarła na mnie. Nagłość wypadku tego z człowiekiem, z którym łączyły mnie interesy i uczucia, to opustoszałe nagle i na zawsze miejsce w jego gabinecie, miejsce, na którym wyobraźnia moja rysowała go jeszcze: za każdym skrzypnięciem drzwi zdawało mi się, że wchodzi. Te przyciszone mowy i opowiadania, ci ludzie wchodzący przez cały ranek, by się czegoś dowiedzieć, to ustawiczne powtarzanie znanych mi już szczegółów – wszystko to zrozumieją ci, co podobne przyzywali chwile. Ach! Sama śmierć jego budziła we mnie zazdrość. Ległbym w grobie z rozkoszą, by niepodzielnie zająć myśli i serce Dory. Zazdrościłem zmarłemu jej uczuć, jej żalu… zazdrościłem i tym, co ją pocieszać mogli i łzy jej ocierać! Nie wiem, co bym dał, aby ją od wszystkich oderwać i sam być z nią w te dni smutku i żałoby.

W podobnym, nie mnie tylko, sądzę, znanym nastroju, udałem się pod wieczór do Norwood, a dowiedziawszy się od służby, że znajduje się tam panna Mills, wróciłem i wysłałem ciotkę z listem do niej.

W liście tym szczerze opłakiwałem śmierć pana Spenlow, prosząc pannę Mills, by zapewniła o tym Dorę, a i o tym także, że ojciec jej mówił ze mną z pobłażaniem, łaskawie, z tkliwością ojcowską wspominając córkę. Pisząc to, wyznaję, mniej miałem na celu pocieszyć strapioną, jak zmusić ją do myślenia o mnie. Sądziłem jednak, że tym samym czynię zadość sprawiedliwości wobec osoby zmarłego.

Nazajutrz ciotka moja otrzymała odpowiedź. List adresowany był do ciotki, odpowiedź mnie się tyczyła. Dora była w rozpaczy i na zapytanie przyjaciółki, co każe mi powiedzieć, wołała tylko: „Och! Ojczulku, kochany mój ojczulku!”. Nie zaprotestowała jednak, gdy panna Mills przesłała mi od niej pozdrowienia.

Po paru dniach zjawił się w kancelarii pan Jorkins. Zamknął się na rozmowę z Tiffey’em. Po kilku chwilach Tiffey uchylił drzwi, wzywając mnie.

– Och! – zaczął pan Jorkins. – Szukamy właśnie z panem Tiffey testamentu nieboszczyka. Próżno przerzucamy szuflady, teki… Może byś pan nam pomógł?

Umierałem z niepokoju o Dorę, jej przyszłość, opiekę, jaką będzie miała itp. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Pan Jorkins otwierał szuflady jedną po drugiej, wytrząsał teki, ja i Tiffey przeglądaliśmy papiery, odkładając na bok tyczące się prywatnych interesów nieboszczyka. Tych ostatnich było niewiele. Zadanie swe spełnialiśmy w milczeniu, z powagą, ciche zamieniając słowo, gdyśmy natrafiali przypadkiem na pieczątkę, ołówek, pierścionek lub inne tym podobne, z pamięcią zmarłego związane drobnostki.

Przerzuciliśmy i opieczętowaliśmy kilka szuflad, gdy pan Jorkins przemówił, stosując do zmarłego jak raz słowo w słowo to, co zmarły o nim zwykł był mawiać:

– Pan Spenlow był bardzo wymagający, nie dawał się zwieść z raz wytkniętej sobie drogi. Sami to zresztą najlepiej możecie wiedzieć, lecz sądzę, że nie pozostawił testamentu.

– Wiem, że pozostawił – rzekłem.

Obaj zatrzymali się i spojrzeli po mnie.

– Na kilka godzin przed śmiercią – rzekłem – mówił mi właśnie, że się od dawna z tym załatwił.

Pan Jorkins i stary Tiffey zgodnie potrząsnęli głowami.

– Nieobiecujące to – zauważył Tiffey.

– Wcale nieobiecujące – dorzucił pan Jorkins.

– Nie wątpi pan zapewne… – począłem.

– Kochany panie Copperfield – przerwał mi Tiffey, kładąc rękę na moim ramieniu i przymykając oczy – gdybyś miał moje doświadczenie, wiedziałbyś, że w żadnym wypadku ludzie tak mało nie zasługują na wiarę jak w kwestii testamentu.

– Właśnie – wtrąciłem – nieboszczyk tak samo utrzymywał.

– Aha! Skończone! – zadecydował Tiffey. – Teraz to ręczyć mogę, że testamentu nie ma.

Dziwne to mi się wydawało, niepojęte, bo okazało się, że istotnie testamentu nie było, a nawet, o ile z pozostałych papierów można było wnosić, nie było śladu, aby kiedy bądź nieboszczyk o tym myślał, nie było ani szkicu, notatki, brulionu, nic zgoła. Niepojęte mi się też zdawało to, że stan interesów zmarłego nie wydawał się wcale zadowalający. Trudno było dojść, co komu kiedy opłacił, ile pozostał dłużnym, co posiadał. Owszem, zdawać by się mogło, że od lat już wielu sam dobrze o tym nie wiedział. Pomału doszliśmy do przekonania, że aby dorównać stopie będącej podówczas w modzie w Commons, wydawał więcej, niż na to pozwalały skromne jego dochody, i stracił osobisty, jeśli go kiedy bądź posiadał, fundusz. Pozostawała ruchomość w Norwood, a Tiffey, nie domyślając się, jakie wszystko to posiadało dla mnie znaczenie, obliczał, że po zapłaceniu długów, nie licząc lub zmniejszając do minimum to, co winien był firmie, zostanie może jakie tysiąc funtów najwyżej.

W sześć jakoś tygodni po śmierci mego pryncypała (a nie potrafię wyrazić, ilem przecierpiał niepokoju!) panna Mills donosiła mi jeszcze, że na każdą o mnie wzmiankę biedna moja mała Dora odpowiadała tylko: „Och! Ojczulek! Drogi mój, kochany ojczulek!”. Dowiedziałem się przy tym, że nie miała krewnych oprócz dwóch starych ciotek, sióstr swego ojca, zamieszkałych w Patney, które od lat kilku zerwały niemal zupełnie stosunki z bratem. Nie zaszło, jak to panna Mills utrzymywała, żadne nieporozumienie, lecz z okazji jeszcze chrzcin Dory zostały zaproszone tylko na herbatę, gdy, ich zdaniem, winny były zostać zaproszone na obiad – i wówczas to odpisały, „że lepiej dla obu stron wszelkie stosunki przykrócić”. Odtąd każdy poszedł swą drogą.

Damy te wyłoniły się dopiero teraz z cienia, proponując Dorze, aby zamieszkała przy nich w Patney. Dora, ściskając je i płacząc, wołała: „Och tak! Niech ciocie zabiorą mnie i Julię Mills, i Jipa do Patney”. Tam się też wszyscy wkrótce po pogrzebie udali.

Jak znajdowałem czas na wycieczki do Patney, powiedzieć nie potrafię. Dość, że często błąkałem się po tamtej okolicy. Panna Mills, w imię łączących nas więzów przyjaźni, prowadziła dziennik. Spotykaliśmy się czasem, a gdy nie mogła mnie widzieć, przesyłała mi stronice, które odczytywałem w Commons i które przechowywałem niby skarb. Za przykład niech następne404 służą wyjątki:

Poniedziałek. Biedna moja kochana Dora ciągle przybita. Ból głowy. Zauważyła, jak J. jest wymuskany. D. pieści J. Budzi to wspomnienia, dając upust łzom. (Czy łzy są istotnie rosą serca?) J. M.

Wtorek. D. osłabiona i zdenerwowana. Prześlicznie blada. (Czy nie zauważamy tego przy świetle księżyca?). D., J.M. i J. używają przejażdżki. J. wygląda przez okno i szczeka wściekle, co wywołuje blady uśmiech na usta D. (Z takich to ogniw składa się pasmo życia). J.M.

Środa. D. stosunkowo weselsza. Śpiewałam jej, jako najodpowiedniejsze jej usposobieniu Wieczorne dzwony. Nie uspokoiło to jej, owszem przeciwnie, wywołało łzy. Zacytowałam wiersz o młodej gazeli. Na próżno. J.M. Odwołałam się do cierpliwości i kamiennej rezygnacji. (Czemu kamiennej?) J.M.

Czwartek. D. uspokaja się. Noc lepsza, na lica wracają barwy róży. Wzmianka o D.C. Ostrożnie, z daleka. D. wybucha płaczem: „Och, Julio! Złym, niegodziwym byłam dzieckiem!”. Uspokajają ją pieszczoty. Maluje obraz D.C. nad mogiłą. Nowe wzruszenie: „Och! Co począć, co mam począć! Weźcie mnie gdziekolwiek bądź”. Przestrach. D. mdleje, woda z pobliskiego wyniesiona zajazdu. (Poetyczny zbieg okoliczności: mozaikowa rączka u drzwi kawiarni, jak mozaikowe jest życie ludzkie). Ach! J.M.

Piątek. Dzień pełen zdarzeń. W kuchni zjawia się posłaniec za „bucikami”. Służąca odpowiada: „Nie rozkazano”. Człowiek ten upiera się przy swoim. Służąca zostawia go w kuchni z J. i idzie się dowiedzieć. J. nie ma. D. w rozpaczy. Posyła na policję. Nieznajomego poznać można po dużym nosie, ramiona jak poręcz na moście. Poszukiwania. J. wciąż nie ma. D. płacze niepocieszona. Wzmianka o gazeli, ale bezskuteczna. Pod wieczór zjawia się jakiś chłopak. Wprowadzają go. Nos duży, ale ramiona niepodobne do poręczy. Żąda nagrody, wie, gdzie się pies znajduje, bliższych szczegółów odmawia. Opłacony, wiedzie kucharkę do sąsiedniego domu, gdzie znajdują J. przywiązanego za łapkę do nogi stołu. Radość D., która skacze około J. jedzącego wieczerzę. Ośmielona szczęśliwym obrotem rzeczy, wspominam znów D.C. D. wybucha płaczem i woła: „Och! Nie! Nie! Nie! Nie powinnam myśleć o niczym oprócz biednego mego ojczulka!”. Ściska J. i szlocha, zasypia wreszcie. (D.C. niech ufa skrzydłom czasu). J.M.

Panna Mills i jej dziennik była to jedyna moja w owe dni pociecha. Ujrzeć tę, która na krótką przedtem chwilę widziała Dorę, czytać imię Dory na stronicach jej dziennika, boleć z nią i przez nią, było mą jedyną rozkoszą. Zdawało mi się, żem zamieszkał w pałacu na lodzie, który roztopniał405, pozostawiając wśród ruin tylko mnie z panną Mills; że zły czarodziej jakiś zarysował magiczne koło wokół niewinnej boginki mych myśli, pozostawiając mi owe skrzydła czasu, jedyną śmiertelników pociechę.

Rozdział XXXIX. Wickfield i Heep

Ciotka, przerażona zapewne moją rozpaczą, zdecydowała, abym jechał do Dover pod pretekstem dowiedzenia się, jak tam stoją rzeczy z wynajętym wiejskim jej domkiem, i zawarcia nowej z dzierżawcą umowy. Janet weszła w służbę u doktorowej Strong, gdzie ją codziennie widywałem. Zrazu niechętnie opuszczała Dover, czy pomna zasad, w których była ćwiczona – nie wiem. Owszem, posądzam, że odmówiła starającemu się o jej rękę sternikowi dlatego jedynie, że się jej nie podobał.

Chociaż ciężko mi było rozstać się z panną Mills, rozumiałem, dlaczego ciotka pragnie wydalić mnie z Londynu, a nadzieja spędzenia kilku godzin z Agnieszką uśmiechała mi się obietnicą ukojenia. Porozumiawszy się tedy z doktorem Strongiem co do trzydniowej nieobecności – doktor zwolniłby mnie nawet na czas dłuższy, lecz na to nie stawało mi odwagi – zdecydowałem się jechać.

Co do Commons, nic mnie tam nie wstrzymywało. Prawdę mówiąc, nie posiadaliśmy osobliwej wziętości wśród proktorskich sław i spadaliśmy coraz niżej. Interesy pod kierownictwem pana Jorkinsa słabły, a chociaż pan Spenlow ożywił je był bardzo, nie zdołał jednak oprzeć kancelarii na trwałych podstawach, toteż ostatnia katastrofa zachwiała interesy zupełnie. Czułem to i rozumiałem. Pan Jorkins mimo powagi swej firmy był człowiekiem spokojnym, obojętnym, leniwym. Związany z nim, opłakiwałem coraz więcej zaprzepaszczone w tym interesie pieniądze mej ciotki.

I nie na tym koniec. Commons osaczone było pokątnymi doradcami, a i takimi, co nadużywali lub nadużywać pozwalali swej proktorskiej godności. Przyciśnięci potrzebą, powiększyliśmy tę bandę, korzystając z usług pokątnych doradców w nadziei, że nam spraw nastręczą. Świadectwa do zamęścia i tym podobne błahostki opłacały się nam stosunkowo najlepiej, faktorzy406 rozstawieni zostali po wszystkich przejściach dla407 łapania przechodniów w żałobie lub o zafrasowanym408 wyglądzie. Zlecenie to spełniane było tak skrupulatnie, że mnie samego zaczepiono parę razy, wsuwając w rękę adres naszej kancelarii. Powstawały stąd częste nieporozumienia i nasz własny faktor – służył przedtem w szynku – chodził przez dni kilka z podbitym okiem. Inny znów porwał gwałtem jakąś damę w żałobie, ciągnąc ją do adwokata, w którego służbie pozostawał. Parę razy podobnych przyprowadzono mi jeńców. Co do świadków w sprawach małżeńskich, doszło do tego, że interesanci padali ofiarą silniejszego. Jeden z naszych aplikantów zwykł był siadywać w kapeluszu, by, gdy zajdzie potrzeba, czym prędzej mógł dostarczyć żądanych świadków. Faktorstwo to utrzymało się, sądzę, po dziś dzień. Ostatni raz, gdym tamtędy przechodził, krępy jakiś jegomość w białym fartuchu wpadł na mnie i szepcząc „świadectwo do ślubu” gotów był ciągnąć do „swego” adwokata.

Ale wracajmy do Dover.

W wiejskim domku wszystko zastałem w porządku, mogłem nawet pocieszyć ciotkę zapewnieniem, że nowi mieszkańcy, wierni jej zleceniom, zawzięcie wojują przeciw oślarzom i osłom. Po załatwieniu spraw miejscowych wybrałem się wczesnym porankiem do Canterbury. Zima wróciła, a chłodne wietrzne powietrze, spadające płatki śniegu orzeźwiły mnie nieco.

Wchodząc do Canterbury, doznałem kojącego wrażenia na sam widok starych, znanych mi ulic. Te same co dawniej napisy, nazwiska i znane twarze! Jakże dużo, dużo, zdawało mi się, ubiegło czasu, odkąd byłem tu w szkołach. Dziwiłem się tylko, że odtąd tak niewiele tu zmian zaszło, zanim spostrzegłem, jak mało sam się zmieniłem. Dziwne, lecz kojący wpływ Agnieszki zdawał się przenikać nawet zamieszkałe przez nią miejsca. Sędziwe wieżyce katedry, krakanie wron, zwiększające bardziej od ciszy samej wrażenie samotności, otwarte bramy zawalone dawno spadłymi z cokołów posągami, głębokie framugi stuletnimi owinięte bluszczami, stare domy, sielankowe, na pola otwierające się widoki, ogrody i sady, wszystko to owiane było dziwnym, spokojnym jakimś urokiem.

Przybywszy do domu pana Wickfielda, na dole, w pokoju, w którym przedtem pracował Uriah, zastałem pana Micawbera z piórem w ręku. Odziany czarno, szeroki i barczysty, szczupłą wypełniał izdebkę.

Ucieszył się i zmieszał nieco, widząc mnie. Chciał natychmiast wieść mnie do Uriaha, na com się wszelako nie zgodził.

– Znamy się z dawien dawna z tym starym domem – rzekłem – sam trafię, gdzie mi potrzeba. Jakże się panu wiedzie w nowym zawodzie?

– Kochany Copperfieldzie – rzekł – dla człowieka obdarzonego bujną imaginacją prawnicza drobiazgowość jest nieco… nużąca. Nawet przy korespondencji nie podobna409 popuścić wodze wyobraźni i dać się rozwinąć stylowi. Poza tym zawód to szczytny! Szczytny zawód!

Oznajmił mi, że zamieszkał w dawnym mieszkaniu Uriaha i że pani Micawber będzie uszczęśliwiona, przyjmując mnie pod własnym dachem.

– Skromne to progi – mówił – że użyję ulubionego wyrażenia mego przyjaciela Heepa. Skromne progi, pierwsze szczeble wysokiej drabiny.

Spytałem go, czy istotnie zadowolony jest z opieki Heepa.

Obejrzał się na drzwi, a widząc, że zamknięte, odpowiedział, głos zniżając410:

– Kochany Copperfieldzie! Człek pracujący pod naciskiem pieniężnych zobowiązań bywa zwykle ofiarą pewnych niedogodności. Konieczność ubiegania się o zaliczkę niedogodności tych nie umniejsza bynajmniej411. To tylko powiedzieć mogę, że zacny przyjaciel mój Heep odpowiada nadziejom, których wymieniać zresztą nie potrzebuję, w sposób przynoszący zaszczyt zarówno jego głowie, jak i sercu.

– Nie sądziłem, aby posiadał materialne środki – zauważyłem.

– Daruj mi, proszę – rzekł pan Micawber, przygryzając wargi – mówiłem z przekonaniem.

– Cieszę się, żeś pan nabrał tak zadowalających przekonań.

– Wdzięczny ci jestem, kochany Copperfieldzie – odrzekł i natychmiast zanucił ulubioną jakąś piosenkę.

– Często widujesz pan pana Wickfielda? – spytałem.

– Niezbyt często – odparł z pewnym lekceważeniem. – Człek to zapewne najzacniejszy, ale… ale zastały, przestarzały.

– Czy czasem nie dzięki swemu wspólnikowi? – rzekłem.

– Pozwól, kochany Copperfieldzie – ozwał się po chwili zmieszania – pozwól, że pewną uczynię uwagę. Cieszę się tu zaufaniem, ale na dotykanie tematów pewnych nie pozwalam sobie nawet z panią Micawber, przez lat tyle towarzyszką mej doli i niedoli. Otóż pozwolę sobie zauważyć, że przyjaznym naszym zwierzeniom powinna zostać wytknięta pewna granica, tak, pewna granica. Po jednej stronie pozostawimy to wszystko, co jest potrzebą wymiany umysłowej i serdecznej, po drugiej to, co się tyczy spraw i interesów Wickfield i Heep. Sądzę, że nie obrażę młodego mego przyjaciela, proponując mu zachowanie rzeczonej granicy?

Chociaż dostrzegłem zaszłe412 w nim zmiany, dające wiele do myślenia o nowo obranym zawodzie, nie mogłem się obrazić za to, co mówił, upewniłem go o tym.

– Jeszcze lepiej, kochany przyjacielu! – rzekł, ściskając mi dłonie. – Co do panny Wickfield, uważam ją za kobietę ze wszech miar wielką. Uosobienie to wdzięku, dobroci i rozumu. Na honor – kończył, całując końce swych palców i skłaniając ze szlachetną powagą głowę – na honor! Doskonalszej nie znam kobiety!

– Cieszę się tym – rzekłem.

– I gdybyś nie zapewnił był nas – ciągnął dalej – w pamiętne owo popołudnie, że ulubioną twą literą jest D, sądziłbym doprawdy, że A być nią powinna.

Któż z nas nie doznał w życiu takiego wrażenia, jak gdyby to, co mówi lub czyni, słyszy lub widzi, było powtórzeniem rzeczy mówionych, słyszanych, widzianych, dokonanych kędyś już, kiedyś… jak gdyby otaczające nas osoby, przedmioty, dźwięki z odległej, odległej przeszłości wyłaniały się jak echo, odbicie jakieś. Nigdy żywiej jak w tej chwili nie doznałem potem tego wrażenia.

Pożegnałem więc Micawbera, zlecając mu tysiące ukłonów dla żony i dzieci. Pozostawiając go z piórem w ręku, kiwającego głową, czułem wyraźnie, że pomiędzy nim a mną stanęło coś, co zmieniało doszczętnie charakter uprzednio pomiędzy nami istniejącego stosunku. Nikogo nie zastałem w salonie. Nikogo – oprócz śladów przebywania tam pani Heep. Uchyliłem drzwi do pokoju Agnieszki. Siedząc przed staroświeckim, pięknym biurkiem, pisała.

Podniosła głowę. Co za szczęście wywołać słodki uśmiech podobny temu, co ją opromienił całą; to spojrzenie, to serdeczne powitanie!

– Agnieszko – mówiłem, siadając przy niej – jakże mi ciebie brakło w ostatnich czasach.

– Doprawdy! Znów! – zawołała.

Skinąłem głową.

– Nie wiem, jak to się dzieje – mówiłem – lecz gdy znajduję się z dala od ciebie, brak mi czegoś. Z dawien dawna przywykłem, abyś myślała za mnie, nie umiem się obejść bez rady twej i pomocy.

– O co ci idzie? – spytała.

– Nie tak to łatwo powiedzieć. Wszak umiem być wytrwały, prawda?

– Oczywiście – odrzekła.

– I cierpliwy? – pytałem bardziej nieśmiało.

– Tak, prawie! – zaśmiała się Agnieszka.

– A jednak gryzę się, martwię, potrzebuję zachęty, podpory.

– O co ci zatem idzie? – spytała ze słodką powagą.

– O to. Przybyłaś, pamiętasz, do Londynu i znalazłem natychmiast w tobie potrzebne oparcie. Przybyłem tu i dość mi było spojrzeć na ciebie, by się uspokoić. Otaczające mnie i niepokojące okoliczności najmniejszej nie uległy zmianie, lecz ja to zmieniam się do niepoznania pod wpływem twojej, Agnieszko, obecności. Wytłumacz mi, jak to się dzieje.

Głowę miała spuszczoną. Zapatrzyła się w płonący na kominku ogień.

– Nic w tym nie ma nowego – ciągnąłem. – Powtarza się to od lat tylu, w większych i mniejszych rzeczach. Dawniej frasowały mnie drobnostki, dziś sprawy wielkiej wagi, lecz dawniej czy dziś frasunek413 czuję tylko z dala od przybranej mej siostrzyczki…

Podniosła głowę i anielskie spojrzenie. Ucałowałem podaną mi rękę.

– Gdy nie mam cię, Agnieszko, przy sobie, głowę tracę i tysiące popełniam niedorzeczności, przy tobie czuję się ukojony, szczęśliwy. Jak pielgrzym u celu podróży, znajduję spoczynek.

Czułem tak głęboko, com mówił, że mi łzy wzbierały w głosie i napływały do oczu, które zakryłem dłonią. Jakie we mnie w tej chwili walczyły sprzeczności, częściej niż się zdawać może rozdzierające serca i życie ludzkie, o ile szczęśliwszy byłbym idąc za tajemniczym i zgłuszonym serca głosem, nie wiem. Wiem to tylko, że mi istotnie przy Agnieszce spokojnie było, pogodnie, błogo.

Godnym swym, siostrzanym, tkliwym zachowaniem, cichym, dźwięcznym głosem, wpływem swym, który z miejsc przez nią zamieszkałych święte jakieś czynił przybytki, uspokoiła mnie; opowiedziałem jej o wszystkim, co zaszło od ostatniego naszego spotkania.

– Widzisz – rzekłem kończąc – na ciebie tylko mogę liczyć.

– Ależ nie na mnie – odrzekła z uśmiechem – nie na mnie chyba, a na inną.

– Myślisz o Dorze?

– Najpewniej.

– Widzisz to, Agnieszko, nie mówiłem ci jeszcze, że Dora jest raczej… jakże to powiedzieć… nie to, aby polegać na niej nie było można. O nie! Lecz jest raczej nieśmiałym, bojaźliwym, delikatnym stworzeniem. Niepraktyczna przy tym. Jeszcze przed śmiercią ojca, gdym wyznawał jej wszystko… Ale pozwól, niech ci to opowiem.

Opowiedziałem Agnieszce szczegółowo rozmowę mą z Dorą i nie omieszkałem wspomnieć o kucharskiej książce jako też o rachunkach i gospodarstwie. Żadnego zgoła nie ominąłem szczegółu.

– Och, Trotwood – uśmiechnęła się Agnieszka. – Zawsze ten sam! Zawsze chcesz płynąć przeciw prądowi. Po co ten pośpiech, i to jeszcze z tak nieśmiałym, niepraktycznym dziewczęciem! Biedna Dora!

Nie zdarzyło mi się słyszeć słów łagodniejszych i bardziej pobłażliwych. Zdawało mi się, że ją widzę obejmującą i całującą Dorę, a w tym udzielaniu opieki Dorze mieściła się jakaś łagodna dla mnie nagana. Zdawało mi się, że widzę Dorę tulącą się do Agnieszki, skarżącą się na mnie z dziecięcym, uroczym grymasem.

Serce moje przepełnione było wdzięcznością i uwielbieniem dla Agnieszki. W olśniewającej perspektywie widziałem obie je razem, złączone przyjaźnią, dopełniające się wzajemnie.

– Więc jakże mam postępować? – pytałem, odrywając wzrok od ognia, a myśl od jasnej tej perspektywy. – Co mam teraz czynić?

– Sądzę – odrzekła Agnieszka – że obowiązkiem twym jest zwrócić się wprost do pań, co ją wzięły pod swą opiekę. Tajemniczość nieszlachetnie wygląda w podobnych wypadkach. Tak mi się zdaje.

– I tak jest zapewne, jeśli ci się tak zdaje – odrzekłem.

– Nie posiadam potrzebnego w podobnych razach doświadczenia – mówiła, wahając się – lecz czuję, tak, wyraźnie czuję, że tajemniczość ta niegodna jest ciebie.

– Mnie niegodna! Boję się, Agnieszko, czy nie za wysokie masz o mnie wyobrażenie?

– Niegodna ciebie i poczciwej twej natury – powtórzyła. – Otóż na twym miejscu napisałabym do tych dwóch pań. Opisałabym szczerze, otwarcie, jak to było, i prosiłabym o pozwolenie bywania w ich domu i starania się pod ich okiem o rękę Dory. Zważając na młode twe lata i pozycję, którą masz jeszcze do zdobycia w świecie, zgodziłabym się, będąc na twym miejscu, na wszelkie stawiane przez nie warunki. Prosiłabym, skoro to uznają za stosowne. Nie byłabym – dodała łagodnie – zbyt natarczywa ani gwałtowna, licząc zresztą na własną wierność i wytrwanie, a i na Dorę.

– Ale – zarzuciłem – jeśli zaczną straszyć Dorę, grozić jej, a ona znów będzie płakać i wspomnieć o mnie nie zechce?

– Jestże414 to możliwe?! Pomyśl! – uśmiechnęła się Agnieszka.

– Tak – odrzekłem – nieboraczka jak ptaszę pieszczotliwa. Zresztą kto wie, jakie są te dwie stare panny. Stare panny bywają tak dziwaczne!

– Nie zdaje mi się – rzekła, wznosząc na mnie jasne swe spojrzenie. – Zresztą nie zastanawiałabym się nad tym. Na twoim będąc miejscu, myślałabym po prostu o tym, jak postąpić wypada, i tak bym postąpiła.

Rozmowa ta rozproszyła wszelkie me wątpliwości. Lżej mi się zrobiło na sercu, chociaż rozumiałem całą rozciągłość przedsiębranego kroku. Po południu, siedząc przy biurku Agnieszki, układałem list do opiekunek Dory. Przedtem jednak zszedłem na dół, aby powitać pana Wickfielda i Uriaha Heepa.

Tego ostatniego zastałem w nowej, świeżo otynkowanej, w ogrodzie wybudowanej kancelarii. Marnie wyglądał wśród stosów ksiąg i papierów. Przywitał mnie w zwykły sobie sposób, łasząc się i upewniając, że nie słyszał o mym przybyciu od pana Micawbera, o czym zresztą pozwalam sobie powątpiewać. Powiódł mnie do gabinetu pana Wickfielda, ogołoconego z wielu dawniej zapełniających go, a teraz Uriahowi służących przedmiotów. Stanąwszy przed kominkiem i, kościstą ręką pocierając podbródek, zdawał się nie baczyć415 na moje z byłym jego pryncypałem powitanie.

– Zostaniesz u nas, prawda, przez cały czas swego tu pobytu – mówił pan Wickfield, spoglądając na Uriaha.

– Nie wiem… Czy będzie miejsce? – spytałem.

– Z przyjemnością, paniczu… Ach! Przepraszam, stare przyzwyczajenie! Przepraszam! Z przyjemnością ustąpię panu dawnego jego pokoju, który obecnie właśnie zajmuję – ozwał się, krzywiąc, Uriah.

– Nie, nie trzeba, po co masz się krępować – wtrącił pan Wickfield – znajdzie się inny pokój.

– Och! Nie zrobiłoby mi to żadnej przykrości – upewniał Uriah. – Owszem, z przyjemnością, z przyjemnością…

398.miałżem – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy miałem, czyż miałem. [przypis edytorski]
399.pacholęcy – chłopięcy; pacholę: chłopiec w wieku ok. 4–11 lat (po okresie niemowlęcym i wczesnodziecięcym, a przed okresem dojrzewania i nastoletniości). [przypis edytorski]
400.magiel a. maglownica – maszyna służąca do prasowania przez przepuszczanie między ściśle do siebie przylegającymi walcami większych sztuk materiału: pościeli, obrusów i ręczników itp.; ten rodzaj prasowania zwany jest maglowaniem; tu: lm magle odnosi się zapewne do walców będących ważną częścią składową urządzenia. [przypis edytorski]
401.mię – daw. forma zaimka osobowego w pozycji nieakcentowanej w zdaniu; dziś jednolita forma: mnie. [przypis edytorski]
402.drzwi wchodowe (daw.) – dziś: drzwi wejściowe. [przypis edytorski]
403.padół łez (lit.) – ziemia. [przypis edytorski]
404.następny (daw.) – tu: następujący; taki oto. [przypis edytorski]
405.roztopniał – dziś: roztopił się a. stopniał. [przypis edytorski]
406.faktor (daw.) – pośrednik. [przypis edytorski]
407.dla (daw.) – w celu, z powodu. [przypis edytorski]
408.zafrasowany (daw.) – zmartwiony. [przypis edytorski]
409.nie podobna (daw.) – nie (jest) możliwe; nie można. [przypis edytorski]
410.zniżać głos – ściszać głos. [przypis edytorski]
411.bynajmniej – wcale (dosł.: jak najmniej). [przypis edytorski]
412.zaszłe (daw.) – te, które zaszły; dziś: zaistniałe. [przypis edytorski]
413.frasunek (daw.) – zmartwienie. [przypis edytorski]
414.jestże – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy jest, czyż jest. [przypis edytorski]
415.nie baczyć – nie zważać; nie zwracać uwagi. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают