Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 38

Шрифт:

– Czy odpowiedzieliście na ten list? – spytałem.

– Pani Gummidge – odparł pan Peggotty – nie bardzo piśmienna, ale Ham napisał brulion, który poczciwa kobieta, jak mogła, najstaranniej przepisała. Oznajmiła Emilce, że poszedłem ją szukać, i przesłała jej ostatnie moje (pamiętasz pan?) słowa.

– A ten trzeci list?

– Nie list to, lecz znów pieniądze, dziesięć funtów i kartka: Od szczerego przyjaciela. Tak jak w pierwszej kopercie. Ale tamtą położono na progu, to nadeszło onegdaj435 pocztą. Otóż stempel posłużył mi za wskazówkę. Tam idę.

Stempel wskazywał nadreńskie miasto. Wyszukał w Yarmouth kupca, który znał tę miejscowość i użyczył mu mapy. Mapę tę pan Peggotty rozłożył teraz na stole i oparłszy brodę na jednej ręce, wskazującym palcem drugiej wodził po niej pracowicie.

Spytałem go o Hama. Potrząsnął głową.

– Pracuje – odrzekł – poczciwiec, na dobre sobie wszędzie zasłużył imię. Każdy mu sprzyja i on każdemu pomóc gotów. Słowa skargi nikt jeszcze z ust jego nie słyszał, ale siostra moja utrzymuje (niech to pomiędzy nami zostanie), że już po nim.

– Łatwo w to wierzyć! Biedak!

– Ot tak, powiem paniczowi, istotnie pomiata swym zdrowiem i życiem. Znajdziesz go, gdzie najcięższa praca i gdzie największe niebezpieczeństwo, tam jego pełno. Spokojny, łagodny jak zawsze. Znają go i kochają wszystkie dzieci w Yarmouth.

Zebrał listy, złożył starannie, związał razem i schował niemal z czułością w zanadrze. Tymczasem z uchylonych drzwi zniknęła twarz kobieca: tylko płatki śniegu wpadały do wewnątrz.

– A teraz – powiedział pan Peggotty, spoglądając na swój wór podróżny – ponieważ widziałem się z paniczem, jutro raniutko ruszać mogę dalej. Panicz widział, co mam z sobą – wskazał kieszeń na piersiach – i to mnie tylko niepokoi, aby mi się jakie nieszczęście nie przytrafiło, zanim zdołam zwrócić te pieniądze. Jeślibym zmarł albo zginął gdzie czy został okradziony, a pieniądze te nie wróciły tam, skąd wyszły, nie miałbym chyba i w grobie spokoju. Dlatego tylko chciałbym wrócić.

Powstał, i ja także. Uścisnęliśmy się przed wyjściem.

– Przebiegnę tysiące mil – mówił – i nie spocznę, aż mu oddam precz te pieniądze. Byle znaleźć Emilkę! Jeśli nie uda mi się odnaleźć jej, gdybyż przynajmniej dowiedzieć się mogła, żem, szukając, wyzionął436 ducha! Na tę wieść to już pewno wróci do domu.

Wyszliśmy. W nocnym mroku mknęła przed nami kobieca postać. Zatrzymałem pana Peggotty przy drzwiach, dopóki postać ta nie znikła mi zupełnie z oczu.

Wspominał o gospodzie przy drodze do Dover, gdzie znajdzie skromny, tani nocleg. Odprowadziłem go do Westminster Bridge i rozstaliśmy się na grobli! Zdawało mi się, że coś zmilkło i w głuszę zapadło wraz z oddalającym się w śnieżnej zamieci wędrowcem.

Wróciłem na dziedziniec zajazdu, szukając dojrzanej tam twarzy. Znikła. Nawet ślady kroków śnieg zasypał. Moje tylko świeże ślady pozostały widoczne, a i te zaczęły znikać, gdym się za nimi oglądał.

Rozdział XLI. Ciotki Dory

Nadeszła na koniec wyczekiwana odpowiedź. Staruszki przesyłały pozdrowienie panu Copperfieldowi, wraz z zapewnieniem, że list jego wzięły pod rozwagę dla dobra stron obu. Wyrażenie to mrowiem mnie przejęło nie tylko dlatego, że dotyczyło zajść uprzednich, lecz i dlatego, że zauważyłem już w życiu, iż wyrażenia podobne bywają zwykle nader elastyczne, dają się najrozmaiciej naginać do okoliczności i do niczego nie zobowiązują. Dalej panny Spenlow uważały za rzecz niestosowną omawiać przedmiot „takiej wagi” korespondencyjnie i prosiły pana Copperfielda o ustne porozumienie. W naznaczonym dniu oczekiwały jego odwiedzin w towarzystwie, jeśli można, zaufanego jakiego przyjaciela.

Na list ten pan Copperfield odpisał natychmiast oświadczając, że stosownie do żądania panien Spenlow w naznaczonym przez nie dniu będzie miał zaszczyt przedstawić się im w towarzystwie przyjaciela swego, pana Tomasza Traddlesa, jurysty437. Po wysłaniu tej odpowiedzi pan Copperfield wpadł w nerwowe podniecenie, w którym do dnia odwiedzin pozostał.

Położenie zaostrzało się tym bardziej, że brakło mi pomocy panny Mills, bowiem pan Mills, który zawsze stawać musiał w poprzek mym planom – tak mi się przynajmniej zdawało – postanowił udać się właśnie do Indii. Po co do Indii? Po to chyba, aby tym utrudnić moje obecne położenie. Czyż nie prowadził handlu ze Wschodem, który mi się przedstawiał jako stosy kaszmirów i słoniowej kości? Czyż w młodości swej nie zamieszkiwał Kalkuty? Małoż mu tego było? I oto teraz znów w te gorące kraje chciał dążyć? Nie tylko sam odjeżdżał, lecz ciągnął za sobą córkę, która obecnie wyjechała na wieś, by pożegnać krewnych. Dom w Londynie zwijali, rozprzedając meble i sprzęty. Nawet magiel przejść miał w obce ręce. Przewrót kompletny, a jam nie miał jeszcze czasu przyjść do siebie po uprzednim wstrząsie.

Długo debatowano, jak mam się ubrać na tę ważną wizytę. Walczyłem pomiędzy chęcią wyglądania jak najlepiej a strachem skompromitowania czymś mej powagi w oczach panien Spenlow. Usiłowałem zachować miarę, ciotka pochwaliła to umiarkowanie, a pan Dick, gdyśmy z Traddlesem schodzili ze schodów, cisnął za nami stary trzewik.

Traddles był najpoczciwszym pod słońcem chłopakiem, kochałem go z całego serca, lecz mógłby na tę okazję lepiej wyszczotkować włosy. Włosy te nieszczęsne sterczały mu na głowie jak kolce jeża. Spojrzałem nań z przerażeniem. Mogło to nas zgubić.

Ośmieliłem się zauważyć to, prosząc go jednocześnie, czyby nie mógł przypłaszczyć włosów.

– Zrobiłbym to chętnie – rzekł, zdejmując kapelusz i gładząc czuprynę – ale widzisz, nic nie pomaga, nie ma na to rady.

– Jak to, nie ma rady?

– Ano! Widzisz, nic nie pomaga! Przygniótłbym stufuntowym ciężarem, podłożyłbym pod prasę, nic nie pomoże: znów się podniosą. Nie masz wyobrażenia, jaka to uparta szczecina.

Zdetonowany438 byłem, lecz zachwycony jak zawsze prostotą i dobrocią mego przyjaciela. Powiedziałem mu, że chyba jego upór wyraża się we włosach, gdy tymczasem on sam zawsze skłonnym bywa do wszelkich ustępstw.

– Och! Z tymi włosami! – mówił Traddles. – Stoją mi one na zawadzie od samej kolebki. Żona mego wuja cierpieć ich nie mogła, działały jej na nerwy. O mało co nie stanęły też pomiędzy mną a Zofią.

– Nie podobały jej się?

– Jej? Owszem, ale starsza siostra, wiesz, owa piękność, żartowała z nich ciągle… sądzę, że się wszystkie śmiały.

– Przyjemne! – zauważyłem.

– A tak – dobrodusznie odparł Traddles – bawi to je, utrzymują, że Zofia pukiel mych włosów, który posiada, pod prasą trzymać musi. Śmiejemy się z tego.

– Wiesz co, mój drogi – rzekłem – muszę się uciec do twego doświadczenia. Gdyś się zakochał w swej Zofii, czy byłeś zmuszony oświadczać się jej rodzinie? Czy przeżyłeś podobne memu dzisiejszemu przejście?

Po poczciwej jego twarzy przemknęła chmura.

– Ze mną, widzisz, niełatwa była sprawa – rzekł. – Mówiłem ci już, jak dalece Zofia jest użyteczna w rodzinie. Nie mogą się tam bez niej obejść: nie przypuszczali, aby kiedykolwiek miała wyjść za mąż, i nazywali ją nawet zawsze „starą panną”. Toteż, gdy z największą ostrożnością wspomniałem o zamiarach moich pani Crewler…

– Matce?

– Matce, żonie wielebnego439 Horacjusza Crewlera. Gdy wspomniałem z największą ostrożnością, krzyknęła i zemdlała. Miesiące upłynęły, zanim ośmieliłem się przemówić powtórnie.

– Jakże to było?

– Pomógł mi sam wielebny Horacjusz. Najgodniejszy to pod słońcem człowiek. Przekonał żonę, że winna440 zrobić tę ofiarę, że zaś ofiara odległa jeszcze jest, powinna mi wybaczyć. Co do mnie, upewniam cię, zdawało mi się, że jestem co najmniej jastrzębiem w gołębniku.

– Ale siostry musiały być za tobą?

– Nie mogę tego powiedzieć. Gdy skończyłem z matką, przyszła kolej na Sarę, wiesz, tę, co niedomaga, chorą na kręgosłup.

– Pamiętam.

– Załamała ręce, przewróciła oczy, zbladła jak chusta, padła bez zmysłów. Przez dwa dni nic do ust nie wzięła oprócz grzanek z wodą.

– Nieznośna dziewczyna – zauważyłem.

– Przeciwnie, mój drogi, śliczne to, kochane dziewczę. Taka przy tym uczuciowa. Wszystkie one zresztą są uczuciowe. Zofia mówiła mi potem, że nikt nie zdoła wyobrazić sobie, jakich się od Sary nasłuchała wyrzutów. Wierzę bardzo. Czułem, jakbym popełnił jakąś zbrodnię. Po Sarze przyszła kolej na pozostałe osiem, a na każdej wywarło to piorunujące wrażenie. Dwie najmłodsze, te, których wychowaniem Zofia się zajmuje, znienawidziły mnie.

– Teraz się przynajmniej z tobą pogodziły?

– Ta-ak, trochę. Nie mówimy o tym, a zwłoka i niepewność mego położenia uspokajają je nieco. Wyobrażam sobie, co to będzie przy zaślubinach. Wesele podobne będzie pogrzebowi. Czym zdołam ukoić żal ich, gdy im odbiorę Zofię?

Mówił to, pamiętam, zupełnie poważnie, zafrasowany, na co zresztą wówczas nie zwracałem szczególniejszej uwagi, tak zajęty byłem sobą. Zbliżaliśmy się właśnie do mieszkania ciotek Dory, a wzruszenie moje wzrastało. Traddles zaproponował, by odświeżyć się szklanką piwa. Wypiwszy je, zadzwoniliśmy do drzwi panien Spenlow.

Wydało mi się, gdy służąca otworzyła nam, że oczy niezliczonego tłumu na mnie się zwracają. Przeszedłszy przez pusty hall, w którym wisiał barometr, znaleźliśmy się w małym bawialnym pokoju z wychodzącymi na ogródek drzwiami. Pamiętam, że po zdjęciu kapelusza włosy Traddlesa przedstawiały widok opłakany: wyglądał jak te komiczne, za naciśnięciem sprężyny z pudełek wyskakujące figury. Pamiętam, że stary, na konsoli stojący zegar nie uderzał tak silnie jak bijące mi w piersiach serce. Pamiętam, żem się oglądał nieśmiało dokoła, spodziewając się dostrzec choć cień Dory. Pamiętam, że z dala dochodziło mnie warczenie Jipa. Pamiętam wreszcie, żem odepchnął Traddlesa pod kominek, kłaniając się nisko przed dwiema staruszkami, przedstawiającymi zdrobniały i sczerniały wizerunek nieboszczyka pana Spenlow.

– Proszę siadać – ozwała się jedna z nich.

Potknąłem się o Traddlesa, o mało nie usiadłem na kotce i teraz dopiero zauważyłem, że pan Spenlow musiał być najmłodszym z rodzeństwa, a pomiędzy siostrami było sześć do siedmiu lat różnicy. Młodsza trzymała w ręku mój list, nadając ton całej wizycie. Na list spoglądała przez szkła. Obie jednakowo były odziane, lecz młodsza odznaczała się pewną elegancją, miała więcej wstążek, bransolet, szpilek, była żywsza w ruchach. Obie zresztą spokojnie i wytwornie trzymały się prosto, a starsza z założonymi na piersiach rękoma podobna była do posągu.

– Panie Copperfield – przemówiła młodsza, zwracając się do Traddlesa.

Zły początek. Traddles wyjaśnił, że to ja właśnie jestem panem Copperfieldem. Obie panie zdziwiły się bardzo. Tam, gdzieś z dali, dochodziło warczenie Jipa. Ktoś go upominał, chcąc uciszyć.

– Panie Copperfield – zwróciła się już tym razem do mnie dama z listem.

Ukłoniłem się.

– Siostra moja Lawinia – ozwała się starsza dama – znając się na podobnych sprawach, powie panu, panie Copperfield, cośmy uchwaliły jako najstosowniejsze dla zapewnienia szczęścia obu stron.

Z czasem dowiedziałem się, że znajomość spraw sercowych panna Lawinia zawdzięczała niejakiemu panu Ridgerowi, który grywał w wista441 i uchodził za zakochanego w jej osobie. Zdaniem moim, pan Ridger najniesłuszniej był o to posądzany i żadna poszlaka nie zdradzała nigdy stanu jego uczuć, lecz obie te panie, panna Lawinia i panna Klarysa, najmocniej były przekonane, że od oświadczyn powstrzymała go tylko śmierć przedwczesna (około sześćdziesiątki) z nadmiernej ilości zażywanych trunków, jak utrzymywali niektórzy, z miłości, wedle przekonania starych panien. Przechowywano jego portret o rozkwitłym, wymownie przeciw tymże posądzeniom świadczącym nosie.

– Nie wspominajmy przeszłości – rzekła panna Lawinia. – Zapieczętowała ją śmierć naszego brata.

– Wprawdzie – dodała panna Klarysa – nie widywałyśmy się prawie z bratem naszym, lecz nie istniały pomiędzy nami żadne poważne nieporozumienia. Francis szedł swoją, my zaś swoją drogą, uważając, że tak lepiej będzie dla stron obu, jak też istotnie było.

Obie siostry, mówiąc, pochylały się nieco w przód, obie też, gdy kończyły mówić, prostowały się. Panna Klarysa nie rozkładała złożonych na piersiach rąk, czasem tylko końcami palców wygrywała ciche jakieś arie442, menuety443 zapewne, gawoty444 może.

– Położenie bratanicy naszej – mówiła panna Lawinia – zmieniło się bardzo ze śmiercią jej ojca, toteż mamy prawo wnioskować, że wraz ze zmianą położenia zmieniłby się i pogląd naszego brata w sprawie dotyczącej celu pańskich odwiedzin, panie Copperfield. Nie mamy powodu powątpiewać o charakterze i zdolnościach pańskich i przekonane jesteśmy, o tak, święcie przekonane o przywiązaniu pańskim do bratanicy naszej.

Upewniłem je, że się nie mylą, że nikt nigdy nikogo nie kochał, nie mógł kochać tak, jak ja kocham Dorę. Traddles pomrukiwał twierdząco.

Panna Lawinia miała zabrać głos, gdy panna Klarysa, powracając do wspomnień o bracie, przerwała jej:

– Jeżeliby matka Dory a żona brata naszego Francisa nie sądziła, że nie ma u jej stołu dość miejsca dla pomieszczenia całej rodziny, lepiej by na tym wyszły obie strony.

– Siostro! Klaryso! Zapomnijmy o tym – upomniała Lawinia.

– Siostro! Lawinio! – odparła starsza. – Wiąże się to z obecną naszą rozmową. W to, co do ciebie należy i w czym wprawniejsza jesteś ode mnie, mieszać się nie myślę, ale w tym znów mam głos swój i zdanie. Otóż, powtarzam, dla obu stron lepiej byłoby, jeśliby matka Dory a żona brata naszego Francisa, od razu postąpiła otwarcie. Wiedziałybyśmy, czego się mamy trzymać. Powiedziałybyśmy jej: „Prosimy cię, nie zapraszaj nas nigdy” i wszelkim nieporozumieniom położony byłby raz na zawsze kres.

Gdy panna Klarysa milkła, panna Lawinia zaczynała mówić, przyglądając się ustawicznie przez szkła listowi, który trzymała w ręku. Oczy miały obie okrągłe, ptasie. W żywości ruchów ich, w całej drobnej postawie było też coś ptasiego. Podobne były do kanarków.

Panna Lawinia tak mówiła:

– Siostra moja Klarysa i ja użyczamy panu, panie Copperfield, pozwolenia bywania w naszym domu w charakterze starającego się o bratanicę naszą, Dorę Spenlow.

– Jeśli się podobało bratu naszemu – wtrąciła starsza – zamknąć się w murach Commons, nie nasza to była rzecz. Skoro Francis, jak i żona jego mogli sobie wybrać, jakie się im podobało, towarzystwo, to chyba ja i Lawinia też możemy wybrać sobie takie, jakie się nam podoba?

Ponieważ pytanie to zwracało się do mnie i do mego przyjaciela, obowiązkiem naszym było udzielić twierdzącej odpowiedzi. Nikt nie potrafiłby określić, co zawierało mruczenie Traddlesa, co do mnie, zapewniłem o słuszności tego zdania.

– Siostro Lawinio! Mów, duszko – ozwała się panna Klarysa.

Panna Lawinia mówiła:

– Z wielką uwagą siostra moja Klarysa i ja przeczytałyśmy list pański, panie Copperfield. Pokazałyśmy go ostatecznie bratanicy naszej i omówiłyśmy z nią jego treść. Nie wątpimy, że wyobrażasz pan sobie, iż ją kochasz…

– Wyobrażam! – zawołałem. – Och! Pani…

Powstrzymało mnie ptasie spojrzenie panny Klarysy. Nie powinienem był przerywać wyroczni.

– Bo to – ciągnęła, spoglądając znacząco na siostrę panna Lawinia – prawdziwe, głębokie, stałe, dojrzałe przywiązanie nie bywa skore do oświadczyn. Wyraża się lękliwym milczeniem, skromne jest, cofa się, wyczekuje. Takie bywa prawdziwe, głębokie, dojrzałe przywiązanie! Czasem życie całe przejdzie, a ono się nawet nie wychyli z cienia.

Nie wiedziałem wówczas, do czego ta mowa była skierowana, lecz po kiwaniu głową panny Klarysy domyśliłem się aluzji ukrytej w tych słowach.

– Natomiast lekkie – ciągnęła panna Lawinia – o jakże lekkie uczucia młodzieńcze, w porównaniu z tymi, o których dopiero mówiłam, wyglądają jak pył przy skale. Z tego to względu siostra moja Klarysa i ja niepewne byłyśmy, co w tym wypadku począć, panie Copperfield i panie…

– Traddles – powiedział mój przyjaciel.

– Przepraszam pana! Tak właśnie, Traddles – mówiła panna Lawinia, spoglądając przez szkła na mój list. – Tak właśnie, Traddles, jurysta.

Traddles zarumienił się po uszy.

Co do mnie, chociaż nie byłem jeszcze do tego upoważniony, zdawało mi się, że słowa panny Lawinii, ciekawość takich szczegółów jak zawód mego przyjaciela najlepsze mi rokują nadzieje. Zdawało mi się, że panna Lawinia bierze młodociane me uczucia pod swą opiekę, a panna Klarysa wtóruje jej, zwracając się pamięcią ku bratu i zerwanym z nim stosunkom. To dodało mi odwagi, by zapewnić ponownie te panie, że kocham Dorę więcej, niż zdołam wyrazić, niż kto bądź zrozumieć to potrafi. Odwołałem się do świadectwa przyjaciela mego Traddlesa; poparł mnie z zapałem, jak gdyby szło o przekonanie całego areopagu445 sędziów. Wywarło to na staruszkach jak najlepsze wrażenie.

– Mówię zresztą z własnego doświadczenia – ciągnął Traddles – ponieważ sam jestem zaręczony z młodą osobą, jedną z dziesięciu sióstr w Devonshire, i na razie nie wiem jeszcze, kiedy miłość ma uwieńczona zostanie…

– Więc zgadzasz się pan na to, com dopiero rzekła – zawołała uradowana panna Lawinia – że prawdziwe przywiązanie skromne bywa, cofające się, wyczekujące…

– Najzupełniej się z tym zgadzam, pani.

Panna Klarysa pokiwała głową, patrząc na siostrę, panna Lawinia zaś zamieniła z nią spojrzenie i westchnęła cicho.

– Siostro Lawinio! Oto flakonik z octem! – zawołała panna Klarysa.

Panna Lawinia podniosła do nosa flakonik i, patrząc przyjaźnie na Traddlesa, mówiła dalej:

– Siostra moja i ja nie wiedziałyśmy doprawdy, panie Traddles, co myśleć o tym młodocianym przywiązaniu. Mogło ono być złudzeniem tak ze strony pana Copperfielda, jak i bratanicy naszej.

– Córki brata Francisa – wtrąciła panna Klarysa. – Ha! Jeśliby matka Dory, a żona brata naszego, uważała za stosowne wezwać nas do swego stołu, lepiej byśmy znały naszą bratanicę i wiedziały, co o tym sadzić. Mów dalej, siostro Lawinio!

Panna Lawinia odwróciła mój list, szukając wzrokiem uwag, jakie na nim poczyniła ołówkiem.

– Wypada nam, panie Traddles – poczęła, zasięgnąwszy rad owych notatek – wypróbować uczucia, z jakimi się przyjaciel pański oświadcza. Ale dotychczas nie wiemy jeszcze ostatecznie, co o nich sądzić mamy. Dla naocznego przekonania się o ich wartości, upoważniamy pana Copperfielda do bywania w domu naszym.

– Nigdy nie zapomnę wdzięczności, jaką winienem paniom! – zawołałem uszczęśliwiony.

– Ale – dodała panna Lawinia – na razie przynajmniej, chcemy traktować wizyty pana Copperfielda jako składane nam, ciotkom Dory. Nie zobowiązujemy się niczym, dopóki nie nadarzy się nam sposobność…

– To jest, dopóki tobie nie nadarzy się sposobność, siostro Lawinio – wtrąciła panna Klarysa.

– Niech i tak będzie – westchnęła panna Lawinia – dopóki tedy nie nadarzy mi się sposobność wypróbowania tych uczuć.

– Zgodzisz się zapewne, Copperfieldzie – zwrócił się do mnie Traddles – na słuszność stawianego żądania?

– Najzupełniej! – zawołałem uszczęśliwiony.

– W takim razie – mówiła panna Lawinia, znowu zaglądając do swych notatek – musimy nadto wziąć od pana Copperfielda słowo honoru, że nie będzie w tajemnicy przed nami dążył do żadnych porozumień z bratanicą naszą, żadnego nie uczyni kroku, z którego by się wpierwej446 nie zwierzył nam…

– Tobie, siostro Lawinio!

– Niech i tak będzie – westchnęła panna Lawinia – z którego by się tedy mnie nie zwierzył. Na to musimy mieć słowo pana Copperfielda, aby żadne w tej mierze nie powstało nieporozumienie. Jeśli pan, panie Traddles, lub przyjaciel pański możecie mieć w tym względzie jakąś wątpliwość, pozostawimy to wam do namysłu.

Zapewniłem, że namysł jest niepotrzebny, zobowiązałem się słowem honoru, biorąc Traddlesa na świadka, i oświadczyłem, że gardziłbym sam sobą, jeślibym się w najmniejszej mierze sprzeniewierzył danemu słowu.

– Stój pan – zawołała panna Lawinia, podnosząc rękę – stój pan. Umówione było między nami, że damy panom kwadrans czasu do namysłu. Odetchniemy tedy, za pozwoleniem…

Darmo upewniałem, że namysł jest zbyteczny. Tak było umówione, więc wyszły pełne ptasiej godności, pozostawiając mnie z Traddlesem, który się rozpłynął w powinszowaniach447. Równo po upływie kwadransa zjawiły się, szeleszcząc jedwabnymi sukniami, tak jak gdyby ptasie skrzydła ciągnęły po zeschłych jesiennych liściach.

Powtórzyłem uprzednie przyrzeczenie.

– A teraz twoja kolej, siostro Klaryso! – rzekła panna Lawinia. Panna Klarysa po raz pierwszy rozłożyła ręce, otwierając mały, leżący przed nią notatnik.

– Miło nam będzie – mówiła, czytając w notatniku – widywać co niedzielę pana Copperfielda przy naszym stole. Obiadujemy o trzeciej.

Skłoniłem się.

– W tygodniu miło nam będzie gościć u siebie pana Copperfielda wieczorem. O pół do siódmej pijamy herbatę.

Znów się skłoniłem.

– Zatem dwa razy na tydzień – rzekła – odwiedzać nas pan zechce.

Znów się skłoniłem.

– Może też wzmiankowana w liście pańskim ciotka jego, panna Trotwood, odwiedzić nas raczy? Jeśli wymiana wizyt ma wyjść na dobre dla stron obu, chętnie je przyjmujemy i oddajemy wzajemnie. Lecz jeśli, jak to sądził brat nasz Francis, przerwanie stosunków ma wyjść na dobre obu stronom, to znów co innego.

Upewniłem, że ciotka moja pragnie mieć zaszczyt poznać te panie, chociaż w rzeczy samej wątpiłem, aby się mogły wzajemnie sobie podobać. Tak załatwiwszy całą tę sprawę, ucałowałem z kolei ręce obu staruszek.

Wówczas panna Lawinia, przeprosiwszy Traddlesa, zaproponowała mi przejście z nią do dalszych pokojów. Przebiegł mnie dreszcz rozkoszny. Przy samych drzwiach, a może i z uszkiem u klamki, stała moja Dora! Jip siedział w kominku, z pyszczkiem owiniętym ręcznikiem.

Och! Jakże piękna była w czarnej, żałobnej sukni! Jak płakała, nie mogąc się długo uspokoić! Jakże byłem szczęśliwy! Wydobyliśmy Jipa z kominka i uwolniliśmy z więzów. Warczał i sapał długo jeszcze.

– Doro! Droga moja, jedyna, moja Doro!

– O! Nie!

– Czyż nie jesteś moją, na zawsze moją?

– Tak, ale… takem wystraszona448!

– Wystraszona! Doro!

– Nie mogę go ścierpieć, po co on tu przyszedł?

– Kto, kochanie?

– A ten, ten tam twój przyjaciel. Co mu do tego wszystkiego? Głupi być musi, prawda?

Czarująca była z dziecięcym kapryśnym grymasem.

– Najlepszy to pod słońcem chłopak – zawołałem.

– Ależ nam „najlepszy pod słońcem chłopak” niepotrzebny.

– Poznasz go i polubisz, zobaczysz – upewniałem i przekonywałem. – Ciotka moja wkrótce tu przybędzie, polubisz ją pewnie.

– Nie, nie, nie przyprowadzaj jej tu – mówiła Dora wśród szybkich pocałunków, załamując rączęta. – Nie, nie chcę, to taka nudna, zła, stara musi być baba! Nie chcę jej widzieć, Doady…

„Doady” było spieszczeniem imienia Dawid.

Co tu mówić. Śmiałem się, podziwiałem moją grymaśnicę, kochałem ją. Pokazała mi nowe sztuczki, których wyuczyła Jipa. Na mgnienie oka służył oparty o poręcz fotela i natychmiast opadał na cztery łapki. Przypatrywałbym się temu całymi godzinami, pozostawiając Traddlesa na pastwę obu staruszek, lecz panna Lawinia uznała za stosowne przerwać mą ekstazę. Panna Lawinia lubiła bardzo Dorę i upewniała, że za młodu zupełnie była do niej podobna. Jakże się więc bardzo zmieniła! Bawiła się Dorą jak cackiem. Chciałem prosić Dorę, by wyszła i pozwoliła mi przedstawić sobie Traddlesa, lecz uciekła na tę propozycję, zamykając się na klucz w swoim pokoju.

Gdyśmy wyszli, Traddles powiedział:

– Wszystko jest jak najlepiej! Jakież to miłe staruszki! Nie zdziwi mnie wcale, jeśli się na kilka lat przede mną ożenisz.

– Czy twoja Zofia jest muzykalna? – pytałem.

– O tyle, o ile potrzeba, by dawać siostrzyczkom lekcje muzyki – odrzekł.

– Czy śpiewa?

– Czasem, piosenki, wiersz, dla rozweselenia rodzeństwa, wcale nieuczenie.

– A grywa na gitarze?

– O, nie!

– Maluje?

– Wcale nie.

Z dumą obiecałem przyjacielowi memu, że posłyszy Dorę grającą na gitarze, śpiewającą, że mu pokażę malowane przez nią kwiaty. Odpowiedział, że mu to sprawi prawdziwą przyjemność i tak wracaliśmy do domu pod rękę, w wybornych humorach. Mówił mi o swej Zofii, jak zawsze, z ufnością, przywiązaniem. Nie porównywałem jej nawet w myśli z Dorą, przyznając jednak w głębi serca, że dla Traddlesa poczciwa ta, zacna dziewczyna będzie stosowną żoną.

Naturalnie ciotka dowiedziała się natychmiast o pomyślnym obrocie całej sprawy. Ucieszona mym szczęściem obiecała złożyć wkrótce wizytę ciotkom Dory, lecz wieczorem, kiedym pisał do Agnieszki, chodziła wzdłuż i wszerz po pokoju tak długo, że mi się zdawało, iż noc całą tak przechodzi.

List mój do Agnieszki był długi i wylewny. Opowiadałem jej, jak pomyślnym skutkiem uwieńczone zostały jej rady. Odpisała mi odwrotną pocztą. List był serdeczny, pełen najlepszych nadziei, wesół. Odtąd taką ją widziałem. Czasu mi brakło literalnie, do Patney kawał był drogi, a chodziłem tak często, jak mogłem. Proponowane wieczorne herbaty okazały się niepraktyczne i zmuszony byłem prosić pannę Lawinię o pozwolenie spędzania w ich domu sobotnich popołudni. Jak uczeń wyglądałem końca tygodnia.

Z przyjemnością też zauważyłem, że ciotka moja serdeczniej jakoś, niżelim się spodziewał, zaprzyjaźniła się z ciotkami Dory. Panie te pośpieszyły do niej z rewizytą i odtąd widywały się regularnie co trzy, cztery tygodnie. Widziałem wprawdzie, że ciotka moja gorszyła ciotki Dory niezbyt ścisłym przestrzeganiem form towarzyskich, za wczesnymi lub za późnymi odwiedzinami, noszeniem czepków i kapeluszy raczej wedle swych upodobań niż mody i tym podobnym pomijaniem konwenansów. Przywykły jednak do niej z czasem, pełne pobłażania dla tego, co nazywały „brakiem kobiecości”. Co do mej ciotki, chociaż raziły ją zapewne ptasie ruchy i ptasie wyobrażenia ciotek Dory, nadto mnie kochała, aby drobnostkom podobnym większą przypisywać wagę. Wszystko się tedy składało na trwałość ogólnej harmonii.

Zakłócał ją tylko Jip. Za każdym przyjściem mej ciotki wyszczerzał zęby, właził pod krzesło i nie tylko warczał ustawicznie, lecz wył od czasu do czasu, nie mogąc przezwyciężyć swej antypatii449. Wszelkich próbowano sposobów: klapsów, gróźb, pieszczot. Przewożono go nawet na Buckingham Street (gdzie zresztą pogryzł się z kotami i ogólnego napędził strachu) – nic nie pomogło. Uspokajał się czasem na parę minut, kładł się na brzuszku, wyciągał pyszczek na łapkach i wył z cicha, a tak żałośnie, że nie pozostawało nic, jeno450 związać go i posadzić, jak to było zwyczajem Dory, na pokutę do kominka. Za każdym razem, gdy anonsowano451 ciotkę, Dora zakręcała mu główkę i pyszczek ręcznikiem i sadzała go tam, jak więźnia.

W tym pomyślnym stanie rzeczy jedno mnie niepokoiło, a mianowicie, że się Dora zdawała lubować w roli cacka i klejnocika. Ciotka, z którą się zaprzyjaźniła, nazywała ją „kwiatkiem”; panna Lawinia zajęta tylko była trefieniem jej włosów, ubieraniem jej jak lalkę. Za panną Lawinią szła krok w krok panna Klarysa i dziwne, lecz wszyscy traktowali Dorę trochę tak, jak ona swego Jipa.

Zdecydowałem się wspomnieć jej o tym i pewnego dnia na przechadzce (panna Lawinia łaskawie dozwolić nam raczyła przechadzać się razem) wspomniałem, prosząc, by zmieniła swój tryb życia.

– Widzisz, najdroższa – mówiłem – nie jesteś już dzieckiem.

– Niedobry! – odrzekła, strojąc zagniewane minki. – Ciągle się gniewasz.

– Gniewam? Niedobry?

– Wszyscy mnie lubią i dobrze mi z tym.

– Najpewniej wszyscy cię kochają, czyż gorzej by ci jednak było, jeśliby cię traktowano mniej po dziecinnemu?

Spojrzała na mnie z wyrzutem i prześlicznie zaczęła szlochać. Jeśli mi się nie podoba, to po cóż starałem się o nią? Jeśli jej znieść nie mogę, to po cóż jestem przy niej? Czemu nie odejdę sobie… na zawsze?

Cóż miałem robić! Jeno452 pocałunkami spijać drżące na jej jedwabnych rzęsach łzy!

– Jestem tak przywiązana do ciebie, Doady – mówiła – a tyś taki okrutny.

– Okrutny! Ja dla ciebie, droga ty moja?!

– Nie przyczepiaj się więc ciągle, nie gderaj, a zobaczysz, jaka będę milutka – mówiła, stulając usteczka jak pączek róży!

Zachwycony byłem! Prosiła mnie o kucharską książkę i o to, abym ją uczył prowadzić rachunki. Przy następnych odwiedzinach przyniosłem jej ślicznie oprawiony zbiór kucharskich przepisów, pokazałem jej wzorowe rachunki mej ciotki, podarowałem śliczne pudełko z ołówkami i masę kratkowanych zeszytów.

Cóż, kucharskie przepisy nabawiły ją bólu głowy, a liczby do łez prowadziły. Nie chciały się, jak mówiła, za nic zgadzać. Zeszyty pokryte zostały niezapominajkami i przeróżnymi, mniej lub więcej wiernymi podobiznami moimi i Jipa.

Próbowałem ustnych wykładów w czasie sobotnich przechadzek. Mijając na przykład sklep rzeźnika, mówiłem:

– Wyobraź sobie, najdroższa, żeśmy się już pobrali i potrzebujesz kupić na obiad baraniny. Jaką byś wybrała?

Najdroższa moja opuszczała główkę i wydymała usteczka. Wolała całować mnie, niż o tym mówić.

– Jaką byś wybrała? – powtarzam, zbrojąc się w stoicyzm453.

Pomyślała i po chwilce zawołała z triumfem:

– Tę naturalnie, którą by mi rzeźnik wskazał. To jego rzecz. O! Ty, niedobry!

I tak, gdy ją raz spytałem, spoglądając na przepisy, jakby mi zrobiła dobrą duszoną polędwicę, odrzekła, że kazałaby zrobić kucharce, i położyła swe prześliczne rączęta na mym ramieniu.

Ostatecznie książka służyła głównie do zastawiania Jipa w kącie, lecz Dora tak bywała zajęta tą czynnością, tak wdzięcznie przy tym trzymała ołówek w ząbkach lub groziła nim faworytowi, że ostatecznie musiałem być zadowolony.

Za to gitara, malowanie kwiatów i piosenki o nieustających nigdy tonach: tra-la-la, tra-la-la – szły w najlepsze i wówczas nic nie stawało pomiędzy nami. Czasami brała mnie ochota zwrócić uwagę pannie Lawinii, czy nie zanadto psuje i rozpieszcza cacko-Dorę. Czasami sam siebie chwytałem na gorącym uczynku, że ulegam ogólnemu nastrojowi, ale nie zawsze…

435.onegdaj (daw.) – przedwczoraj. [przypis edytorski]
436.żem (…) wyzionął – inaczej: że wyzionąłem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
437.jurysta (z łac. ius, iuris) – prawnik. [przypis edytorski]
438.zdetonowany – wybity z tonu, zbity z pantałyku; zdezorientowany. [przypis edytorski]
439.wielebny – określenie stosowane w odniesieniu do duchownych; ksiądz, pastor. [przypis edytorski]
440.winna – dziś: powinna. [przypis edytorski]
441.wist – gra karciana dla czterech osób grających w dwóch parach, wywodząca się z Anglii, niezwykle popularna w XVIII i XIX w.; protoplasta brydża. [przypis edytorski]
442.aria – pieśń solowa z akompaniamentem instrumentalnym, część większej formy muzycznej, np. opery, oratorium, kantaty. [przypis edytorski]
443.menuet – fr. taniec ludowy, o metrum 3/4 i tempie umiarkowanym, w czasach Ludwika XIV stał się tańcem dworskim i zyskał popularność podczas organizowanych balów: tańczony jest w parach, ale pozwala też na tworzenie figur wykonywanych rzędami; istnieją realizacje tej formy muz. przez najsławniejszych kompozytorów (np. Mozarta, Haendla i in.). [przypis edytorski]
444.gawot – starofrancuski taniec ludowy w tempie umiarkowanym, o metrum parzystym, z charakterystycznym półtaktowym przedtaktem; XVII–XVIII w. spopularyzowany na dworze królewskim, a następnie w zabawach salonowych, a także w operze i balecie. [przypis edytorski]
445.areopag – Rada Starszych w staroż. Atenach; złożona z najwyższych urzędników w polis rada, której siedzibą było wzgórze Aresa (stąd nazwa); jej członkowie, archonci, (a. areopagici) zajmowali się prowadzeniem polityki oraz nadzorem nad sądownictwem i prawami (sami bywali sędziami w sprawach wagi państwowej), a także kontrolowaniem wszelkich urzędników państwowych (w tym archontów); tu: użycie żartobliwe. [przypis edytorski]
446.wpierwej – dziś: najpierw; wcześniej. [przypis edytorski]
447.powinszowania (daw.; z niem. wünschen: życzyć) – gratulacje, życzenia (szczególnie okolicznościowe). [przypis edytorski]
448.takem wystraszona – forma skrócona; inaczej: jestem tak wystraszona. [przypis edytorski]
449.antypatia – uczucie niechęci w stosunku do kogoś. [przypis edytorski]
450.jeno (daw., gw.) – tylko. [przypis edytorski]
451.anonsować (z fr. annoncer: zapowiadać, obwieszczać) – oznajmiać czyjeś przybycie. [przypis edytorski]
452.jeno (daw., gw.) – tylko. [przypis edytorski]
453.stoicyzm – kierunek filozoficzny zapoczątkowany w III wieku p.n.e. w Atenach przez Zenona z Kition, zalecający zachowanie umiaru i spokoju wewnętrznego zarówno wobec bardzo pomyślnych, jak i w wyjątkowo trudnych sytuacjach życiowych; ćwiczenie w takiej postawie życiowej, a także zachowanie niewzruszonej uczciwości, prowadzi wg stoików do cnoty (czyli prawości), wolności i szczęścia. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают