Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 35

Шрифт:

Mówiąc to, podał Traddlesowi weksel, życząc mu przy tym wszelkiego w życiu powodzenia. Przekonany jestem, że nie tylko dłużnik, lecz, kto wie, czy i nie sam wierzyciel weksel pana Micawbera i ten zadośćuczynienia akt sprawiedliwości brali za dobrą monetę.

Czoło też pana Micawbera jaśniało niezmąconym zadowoleniem, gdy nam przyświecał, schodzącym ze schodów. Pożegnanie było nader serdeczne. Rozstawszy się z Traddlesem przed jego mieszkaniem, wracałem do domu, rozmyślając o najrozmaitszych rzeczach, a między innymi o tym, co powstrzymywało pana Micawbera, że nigdy nie prosił mnie o pożyczkę. Kręty w podobnych razach, pamiętał może o tym, żem jako dziecko był jego lokatorem, powierzonym niejako jego opiece? Co pewne, to, że nie miałbym siły ani możności oprzeć się jego propozycjom, jeśliby się na takowe kiedy zdecydował. Wiedziałem o tym i pewien jestem – a niech mu to służy jako dobre świadectwo – że sam on wiedział o tym lepiej jeszcze ode mnie.

Rozdział XXXVII. Nieco chłodnej wody

Prowadziłem od tygodnia nowe życie i pracowałem, trwając w mocnym postanowieniu, gdy uczułem, że zbliżam się do jakiegoś zwrotnego punktu. Chodziłem ciągle nadzwyczaj szybko, sądząc, że mnie to zbliża do celu; pracowałem może nawet nad siły, kochałem się w ofiarach wszelkiego rodzaju i miałem nawet poważny zamiar skazać się na dietę, żywić się samymi jarzynami, myśląc, że i w ten sposób poświęcać się będę dla Dory.

A Dora, moja mała, kochana Dora, niczego się nie domyślała z lakonicznych wzmianek w mych listach. Tak dobiegliśmy do następnej soboty. Wieczorem tego dnia wybierała się właśnie do panny Mills, gdzie miałem się zjawić natychmiast po wyjściu pana Millsa do klubu, o czym miała mi oznajmić klatka wystawiona w środkowym oknie salonu.

Osiedliliśmy się tymczasem na dobre przy Buckingham Street, a pan Dick uszczęśliwiony był przepisywaniem. Ciotce udało się pokonać panią Crupp wyrzuceniem za okno pułapek zastawionych przez gospodynię na schodach, a uczyniła to, nie szczędząc gorzkich wymówek, i pani Crupp poczuła się zniewolona do pewnych ustępstw. Pozostawała odtąd w głębi swej kuchni, przekonana, że ciotka nie jest przy zdrowych zmysłach. Lecz że ciotka moja okazywała najzupełniejszą obojętność na opinię pani Crupp lub czyją bądź, pani Crupp zmykała przed nią, kryjąc się w najciemniejsze kąty, co znów sprawiało ciotce istotną satysfakcję. W celu spłoszenia jej wychodziła często bez potrzeby na schody lub korytarz, i to wówczas, gdy wiedziała, że spotkać może gospodynię.

Ciotka, lubiąca ład i czystość, wniosła w gospodarstwo moje taki porządek, że się zdawać mogło raczej, żem się wzbogacił, niż zbiedniał. Spiżarnię zmieniła w gabinecik dla mnie, wzbogaciła mnie elegancką pościelą, która się na dzień kryła w szezlongu, na którym sypiałem w nocy, otoczyła mnie najtkliwszym staraniem i nawet biedna moja matka nie potrafiłaby czuwać lepiej nade mną i otaczać tylu pieszczotami.

Peggotty uważała sobie za zaszczyt współzawodniczyć w tym z ciotką, zaszczycającą ją zupełnym zaufaniem. Musiała jednak wracać do Yarmouth; powoływały ją tam obowiązki względem bratanka.

– Bywaj mi zdrowa, Barkis – rzekła na pożegnanie ciotka. – Kto by powiedział, że mi tak żal będzie rozstawać się z tobą. Bądź mi zdrowa!

Odprowadziłem Peggotty na stację dyliżansów. Płakała, żegnając mnie i, jak niegdyś Ham, polecała nieobecnego brata mej przyjaźni. O panu Peggotty od odjazdu jego żadne nie dobiegały nas wieści.

– A teraz, Davy, moje kochanie – rzekła na odjezdnym – jeślibyś miał jakieś wydatki lub potrzebował pieniędzy, pamiętaj, że się mnie należy pierwszeństwo, pamiętaj, kochane moje dziecko własnej mojej, dobrej pani!

Pomimo całej mej niezależności upewniłem ją, że jeślibym potrzebował kiedy pożyczki, to do niej się udam, i wiem, że zapewnienie to ucieszyło ją tak, jak gdyby wręczyła już mi jakąś sporą sumę.

– I powiedz, Davy, moje kochanie – ciągnęła – powiedz temu swemu aniołkowi, ślicznotce swojej, jak pragnęłabym ją widzieć choć przez mgnienie oka. Powiedz jej, że przed waszym ślubem, jeśli mi pozwolisz, przyjadę tu, aby ci na przyjęcie żony wystroić dom co się zowie.

Upewniłem ją, że to należy do niej, i że nikt inny nie mógłby ubiec jej w tym względzie. Odjechała uspokojona i szczęśliwa.

Tysiąc mi się przez dzień cały, gdy siedziałem w Commons, układało w głowie projektów. Wieczorem, o naznaczonej godzinie, przechadzałem się pod oknami panny Mills. Pan Mills miał fatalny zwyczaj sypiać po obiedzie, toteż klatka nie zjawiała się w środkowym oknie salonu.

Trzymał mnie tak długo w oczekiwaniu tego wieczoru, że mu z całego serca życzyłem, by za spóźnienie się został w swym klubie skazany na zapłacenie kary. Wyszedł wreszcie, ujrzałem Dorę we własnej osobie, wywieszającą u okna klatkę. Po chwili wychyliła się z balkonu, dostrzegłszy zaś mnie, wbiegła do salonu, pozostawiając Jipa ujadającego z góry na olbrzymiego psa, który by mógł go zdusić jednym poruszeniem łapy.

Czekała mnie w drzwiach; Jip ujadał teraz na mnie, pokazując mi zęby jak rozbójnikowi. Weszliśmy wszyscy troje do salonu w najlepszej harmonii. Harmonię tę spłoszyłem, pytając nagle Dorę, czy zdolna będzie kochać nędzarza.

Biedna moja mała Dora! Nędzarz był to dla niej żebrak o żółtych, zapadłych policzkach, drewnianym szczudle, z psem o najeżonej sierści i z woreczkiem w pysku. Roześmiała się z mego pytania.

– Co za myśl! – zawołała. – Kochać żebraka!

– Doro! Luba! – rzekłem. – Ubogi jestem.

– Jak można być czymś tak niedorzecznym! – mówiła, wydymając usteczka. – O, niedobry! Opowiadasz nam takie brzydkie rzeczy! Każę Jipowi ukąsić cię, niedobry!

Rozkoszna była! Musiałem jednak otworzyć jej oczy i powtórzyłem z największą powagą:

– A jednak prawdę mówię, straciłem wszystko.

– Jip, ugryź go, niech przestanie dziwaczyć! – zawołała Dora, wstrząsając lokami.

Wyglądałem tak poważnie, że po chwili przestała jednak potrząsać lokami, położyła rączkę na mym ramieniu, skrzywiła usteczka i rozpłakała się na dobre. Straszne to było! Upadłem przed nią na kolana, błagając, by nie rozdzierała mi serca; lecz Dora nie była w stanie zrozumieć mnie, szlochała wołając: „Och! Co za nieszczęście!” i jakże ją nastraszyłem. Gdzie Julia Mills? Chciała Julii Mills! A ja? Ja miałem odejść sobie i nie wracać już nigdy.

Wreszcie tysiącem próśb i zaklęć skłoniłem ją, że podniosła wzrok na mnie. Wzrok to był zrazu wystraszony, pomału jednak, wywołane najczulszymi pieszczotami, zapalały się w nim iskry tkliwości. Wsparła główkę na mych piersiach, otoczyłem ramieniem jej kibić i opowiedziałem jej, jak ją bardzo, nade wszystko kocham, a pomimo to, zostawszy ubogim, czuję się w obowiązku zwolnić ją z danego mi słowa. Mówiłem, że nie przeżyję tej straty, że mnie ubóstwo nie straszy, jeśli się ona tylko nie przelęknie, że mi ona bodźcem będzie do pracy, że, myśląc o niej, odważyć się mogę na najcięższe ofiary, że stałem się już praktycznym, przewidującym człowiekiem. Mówiłem, o ile kawał zapracowanego chleba słodszym być może i powinien od odziedziczonych bogactw i zbytków. Wymowny byłem, zwierzałem się jej z tego wszystkiego, co mi na sercu ciążyło, co mi myśl zaprzątało od chwili, w której ciotka oznajmiła mi o naszej ruinie.

– Czy kochasz mnie jeszcze, Doro?! – zawołałem, czując dobrze, że jej serce bije dla mnie.

– O tak! Kocham! – rzekła. – Nie strasz mnie tylko.

Ja! Ja ją straszyć miałem!

– Nie mów mi o ubóstwie, o tej ciężkiej pracy – szeptała, tuląc się do mnie.

– Najdroższa moja! Chleb zapracowany…

– O! Wiem, lecz nie chcę słuchać o tym chlebie. Jip musi mieć przecie co dzień o południu kawał pieczonej baraniny. Zdechłby, biedaczek.

Zachwycony byłem jej naiwnością i wdziękiem pieszczotliwym. Upewniłem, że nie pragnąłem śmierci Jipa i że praca moja zapewni mu baraninę, do której przywykł. Kreśliłem obraz szczęśliwego, skromnego bytowania, opisywałem domek w Highgate, z pokojem na górce dla ciotki.

– Czy cię straszę teraz, Doro? – spytałem.

– O nie! Nie straszysz mnie już – mówiła – ale ciotka, spodziewam się, najczęściej będzie przesiadywać w swym pokoju! Nie jest starą gderaczką, prawda?

Kochałem Dorę szalenie, lecz zauważyłem, że jest raczej niepraktyczna, i bolało mnie, że nie mogłem przelać w nią mego zapału. Nie dawałem jednak za wygraną. Gdy się zupełnie uspokoiła i zaczęła bawić się targaniem uszu leżącego na jej kolanach Jipa, ozwałem się z wielką powagą:

– Chcę ci jeszcze coś powiedzieć, najdroższa!

– Byle nie o tych praktycznych rzeczach – odpowiedziała, grymasząc – to mnie straszy!

– Duszko – rzekłem – nic w tym nie ma strasznego. Chciałbym właśnie, abyś się na to inaczej zapatrywała, abyś była dzielna i odważna.

– Och! To takie brzydkie.

– Mylisz się, najdroższa! Wytrwałość i silna wola pozwalają nam znosić o wiele gorsze rzeczy.

– Ależ ja nie mam wytrwałości ani silnej woli – wyznała, wstrząsając lokami. – Jip! Ty wiesz, że nie! Pocałuj Jipa i nie mówmy już o tym.

Jakże tu było nie pocałować Jipa, gdy mi go podnosiła, nadstawiając zarazem pąsowe swe usteczka. Jakże tu było nie pocałować Jipa, w sam nosek, jak tego chciała? Spełniłem jej zlecenie, licząc na nagrodę, której mi też udzielono. Nie wiem już, gdzie, się podziała cała powaga, w którą się zbroiłem! Przypomniałem ją sobie po niejakim czasie i rzekłem:

– Ale, Doro! Luba! Chciałem ci coś jeszcze powiedzieć.

Najsurowszy pustelnik padłby jej ofiarą, widząc, jak składa rączęta, abym jej znów nie przestraszył.

– Nie, nie będę cię straszył – upewniałem – chcę tylko, abyś czasem, choć rzadko, myślała o tym, żeś się związała słowem z człowiekiem bez funduszu…

– Dosyć, dosyć! – wołała. – Boję się tego!

– Nie masz się czego obawiać – upewniałem. – Chcę cię po prostu prosić, abyś, pomnąc na to, przykładała się nieco do domowego gospodarstwa, nauczyła się na przykład prowadzić rachunki.

Westchnęła i skrzywiła się. Biedna moja mała!

– Przyda to nam się kiedyś bardzo – ciągnąłem. – Gdybyś coś obiecała mi przestudiować, choć jedną kucharską książkę, uszczęśliwiłabyś mnie nieskończenie. Widzisz, Doro, luba, droga naszego życia nie jest równa i szeroka, musimy wiele usunąć z niej cierni, wywalczyć sobie szczęście, przełamać wiele trudności.

Dużo miałem jej jeszcze do mówienia o tym, lecz mi nie dała. Wystraszyła się znów. Gdzież była Julia Mills! Och! Ona chciała Julii Mills! A ja? Ja mogłem iść sobie i koniec. Głowę traciłem, biegając tam i z powrotem po salonie. Możem ją zabił378! Tak była blada! Spryskałem jej twarz wodą, padłem przed nią na kolana, rwałem włosy na głowie, czyniąc sobie najstraszniejsze wyrzuty. Błagałem ją o przebaczenie, o jedno chociażby spojrzenie. Przewróciłem całe pudełko z robotą panny Mills, szukając flakoniku z solami. Zamiast soli porwałem igielnik i zasypałem Dorę igłami. Pokazywałem pięści Jipowi, który się rzucał na mnie jak wściekły, słowem, straciłem głowę i popełniałem tysiące niedorzeczności. Nadeszła wreszcie panna Mills!

– Kto to uczynił? – zawołała, niosąc pomoc przyjaciółce.

– Moje to dzieło – odrzekłem. – Ja to jestem tym zbrodniarzem, potworem! – mówiąc to, zagrzebałem twarz w poduszkach kanapy.

Zrazu panna Mills posądziła nas o sprzeczkę i o błąkanie się, jak mawiała, na piaskach Sahary, lecz dowiedziała się wkrótce prawdy, gdyż Dora rzuciła się jej ze łzami na szyję, wołając: „Ubogi! Wyrobnik!”. Z kolei mnie się rzuciła na szyję, mówiąc, że mi odda wszystkie, jakie ma pieniądze, po czym płacząc i łkając wróciła w objęcia przyjaciółki.

Panna Mills urodziła się na to, by zostać naszym dobrym aniołem. Uspokoiła i pocieszyła Dorę, przekonała ją, że wyrobnikiem nie jestem – a zdaje mi się, że biedactwo to moje wyobrażało już sobie, że zostałem tragarzem lub czymś podobnym! Rozproszywszy tak wszelkie nieporozumienia, zajęła się herbatą, Dora zaś wyszła przemyć oczy wodą różaną. Zapewniałem pannę Mills o mej dozgonnej przyjaźni i wdzięczności, opowiadałem jej z kolei to, com tak niefortunnie usiłował był przedłożyć Dorze. Panna Mills, nader praktyczna osoba, zgodziła się ze mną najzupełniej, że chatka z ukochaną istotą więcej jest warta od chłodnych pałaców, że miłość jest wszystkim, wszystkim…

Któż to lepiej mógł wiedzieć ode mnie! Któż mógł kiedy bądź kogo bądź kochać tak, jak kochałem Dorę! Na tę wyłączność panna Mills zgodzić się nie mogła i nie chciała; musiałem tedy wyznać, że miarę tę stosuję tylko do zdolności kochania brzydszej i silniejszej połowy ludzkości.

Oddałem się też pod sąd pannie Mills, czy mogłem obrazić lub wystraszyć Dorę, wzmiankując o konieczności wprawiania się w gospodarstwo domowe, prowadzenie rachunków i przeczytania choć jednej kucharskiej książki?

Panna Mills odezwała się dopiero po głębokim namyśle:

– Szczera będę z panem, panie Copperfield! Częstokroć cierpienie i zawody zastępują doświadczenie lat sędziwych, toteż dziś już mogę być szczera i otwarta jak sama ksieni kanoniczek379

Westchnęła.

– Nie – ciągnęła po chwili smętnej zadumy. – Wymagania pańskie niestosowne są dla Dory. Dora nasza to dziecię wiosny i słonecznych nadziei. Zapewne dobrze byłoby, jeśliby się mogła zająć prozaiczną tą stroną życia, zapewne, lecz…

Tu potrząsnęła wątpiąco głową.

Ośmielony szczerością panny Mills, spytałem ją, czy przez przyjaźń dla Dory i wzgląd na przyszłość nie zechce w tym właśnie kierunku wywrzeć niejakiego wpływu na Dorę. Zgodziła się na to chętnie i ośmieliłem się pieczy jej polecić kucharską książkę. Jeśliby mogła z czasem, nie zrażając Dory, skłonić ją do zaznajomienia się z tą arcy prozaiczną, lecz arcy pożyteczną literaturą, oddałaby mi istotną usługę. I do tego zobowiązała się dobra panna Mills, bez zbytniego wszelako zapału.

Jednocześnie Dora wróciła do salonu, a wyglądała tak prześlicznie, że trudno było przypuszczać, iż przed chwilą lała gorzkie łzy rozpaczy. Okazywała mi tyle miłości, była tak czarująca, zwłaszcza każąc służyć Jipowi przed grzaneczką, a potem, za karę, zanurzając mu nosek w filiżankę herbaty, iż zdawało mi się, żem był potworem, zakłócając pogodę jej umysłu i ciała.

Po herbacie przyniesiono harfę i Dora śpiewała francuską ulubioną swą piosenkę o tym, że niemożliwością jest zaprzestać kiedykolwiek tańców. „La-ra-la! La-ra-la!” – śpiewała moja luba, a mnie sumienie coraz żywiej wyrzucało moje barbarzyństwo.

Raz jeszcze przed mym odejściem zachmurzyło się tego wieczoru niebo mej szczęśliwości. Nieszczęście chciało, wspomniałem coś, że przy tylu zajęciach wstawać muszę o piątej rano. Uderzyło to wyobraźnię Dory. Przedstawiłem się jej znów jako wyrobnik, może jako stróż nocny, gdyż posmutniała, nie chcąc więcej grać ni śpiewać.

Gdym ją żegnał, rzekła mi z milutkim swym grymasem (tak przemawiać miała zwyczaj do swych lalek i do Jipa):

– Proszę mi nie wstawać o piątej, brzydki, niegrzeczny chłopcze. Nie ma w tym sensu.

– Tyle mam pracy, najdroższa!

– Ale ja nie pozwalam – tupnęła nóżką.

Nie podobna380 było powiedzieć wręcz tej rozkosznej, rozbawionej dziewczynie, że praca potrzebna była nam do życia.

– Bredzisz! Bredzisz! – wołała.

– Jakżebyśmy sobie poradzili bez pracy? – spytałem.

– Byle jak – odrzekła z niezmąconym spokojem.

Sprawa cała, jej zdaniem, załatwiona była, zapieczętowała ją zaś tak słodkim całusem, że za żadne w świecie skarby nie odważyłbym się trwożyć więcej tej niewinnej duszyczki.

Po co! Kochałem ją i miłość moja wzmagała się z każdym dniem, tylko wobec trudności piętrzących się na mojej drodze ręce już mniej gorąco rwały mi się do dźwigania życiowych ciężarów. Nieraz wieczorem, gdy siadałem naprzeciw mej ciotki, przypominał mi się przestrach Dory i wyobrażałem sobie, czy czasem, pobrzękując po strunach gitary, nie łatwiej niż z łomem i siekierą w ręku przedzierać się przez najeżony przeszkodami las życia. Rozmyślałem o tym i zdawało mi się, że głowę mą przysypuje szron siwizny.

Rozdział XXXVIII. Rozwiązanie spółki

Nie ostygłem w zamiarze odnoszącym się do posiedzeń parlamentarnych. Owszem, kułem żelazo na gorąco, pracując z prawdziwym, godnym podziwu wytrwaniem. Nabyłem za cenę sześciu pensów praktyczną metodę stenografii i zatopiłem się w badaniu jej tajemnic, które mnie po kilku tygodniach doprowadziły do zupełnego zamętu myśli. Kropki, cętki, pałeczki, oznaczające raz to, drugi raz tamto, znaczenia zygzaków – wirowały mi w myśli na jawie i we śnie. Gdym się już przedarł przez te zawikłania i opanował alfabet przypominający przybytek egipskich tajemnic, zjawiały się orszaki nowych trudności w postaci tak zwanych znamion, najarbitralniejszych, z jakimi kiedy bądź spotkać mi się zdarzyło, czegoś w rodzaju szczątków pajęczyny, znamionujących wyczekiwanie, a czegoś na kształt gwiazdy niepowodzenie. Gdy mi się wreszcie udało zapamiętać i te szczegóły, dostrzegłem, żem zapomniał wszystkiego, czego się przedtem tak pracowicie wyuczyłem, a rozpoczynając znów od początku, zapominałem dalszego ciągu, i tak dalej, i tak dalej. Doprowadzało to mnie do rozpaczy.

Zupełnie bym też upadł na duchu, gdyby mi Dora nie była kotwicą na wzburzonym i trudności pełnym morzu żywota. Każdy krok naprzód zbliżał mnie do niej, posuwałem się tedy odważnie, wytrwale i po trzech czy czterech miesiącach rozpaczliwej walki spróbowałem sił swoich w Izbie Gmin, na odezwie głośnego mówcy. Czy potrzebuję mówić, że mówca wyprzedzał mój ołówek, pozostawiając mię w przekonaniu, żem stracił czas na darmo?

Próżno! Nie poradziłbym z tym sobie, mierzyłem za wysoko. Uciekłem się do Traddlesa i ten wniósł projekt dyktowania mi przemówień, stosując się do niewprawnego mego ołówka. Z wdzięcznością przyjąłem przyjazną tę usługę i odtąd co wieczór, po powrocie z Commons, otwieraliśmy przy Buckingham Street, w szczupłej izdebce parlamentarne narady.

Gdyby to wszędzie podobne być mogły parlamenty! Ciotka i pan Dick, stosownie do potrzeby, przedstawiali rząd lub opozycję, a Traddles, przy pomocy sporego tomu przeróżnych mów, grzmiał przeciw nim, w proch ich rozbijał. Stół przedstawiał mównicę. Palcem przytrzymując stronicę księgi, drugą podnosząc rękę, Traddles, na przemiany Pitt381, Fox382, Sheridan383, Burke384, lord Castlereagh385, wicehrabia Sidmouth386 lub Canning387, rzucał najstraszniejsze oskarżenia przeciw ciotce i panu Dickowi. Siedząc opodal, z kajetem w ręku, starałem się dogonić jego słowa. Ciotka podobna bywała do samego kanclerza, tak z powagi, jak z krótkich wykrzykników: „Och! Nie! Tak!”, które stosowały się do tego, co słyszała, i które pan Dick powtarzał niechybnie i natychmiast. Na biednego pana Dicka spadały takie oskarżenia, takie odpowiedzialności, że czasem wyglądał na przerażonego, jak gdyby istotnie knuł spiski przeciw narodowym swobodom, angielską naruszał konstytucję i gotował ojczyźnie zgubę.

Nieraz bijąca dopiero północ i dopalające się w lichtarzach świece przerywały gorące te parlamentarne debaty, a rezultatem ich była wprawa moja. Mogłem już doganiać mowę Traddlesa i spocząłbym na laurach, gdyby nie to, że chcąc odczytać z trudem takim zebrane notatki, znalazłem się wobec nieprzeniknionych zagmatwań. Było to zupełnie tak, jak gdybym pracowicie i wiernie skopiował był chińskie napisy z pudeł do herbaty lub połyskujące złotem etykiety na zielonych i czerwonych butlach aptekarskich.

Nie było rady! Raz jeszcze trzeba było rozpocząć wszystko od samego początku i rozpocząłem na nowo, wszelkich dokładając starań, by zrozumieć i zapamiętać. Nie zaniedbywałem przy tym ani kancelarii, ani Commons i pracowałem, że pospolitego użyję porównania, jak koń pocztowy388.

Pewnego dnia, udając się o zwykłej porze do Commons, zastałem pana Spenlow u wnijścia389. Wyglądał niezwykle poważnie i mówił coś sam do siebie. Ponieważ zwykł był uskarżać się na bóle głowy – krótką miał szyję i zapracowywał się, moim zdaniem – przeląkłem się, czy nie zachorował czasem. Szybko rozproszył mój niepokój.

Zamiast odpowiedzieć ze zwykłą sobie uprzejmością na me powitanie, chłodnym zmierzył mnie okiem, prosząc z sobą do pobliskiej kawiarni, jak raz naprzeciw Commons, pod arkadą cmentarza świętego Pawła. Udałem się za nim zmieszany, przestraszony niemal. W wąskim przejściu szedł pierwszy i zauważyłem, że niepokojąco jakoś pochylał na ramię głowę. Miałżeby390 się domyślać, co zachodziło pomiędzy mną a Dorą?

Jeślibym już nawet nie domyślał się tego, idąc za nim do kawiarni, uderzyłoby to mnie jako fakt niezbity z chwilą, w której w osobnym gabinecie ujrzałem pannę Murdstone, we własnej osobie, wśród tac, na których spoczywały cytryny, oraz kilku drewnianych pudeł pełnych widelców i noży.

Panna Murdstone podała mi sztywno końce palców, pan Spenlow zamknął drzwi gabinetu, wskazał mi krzesło, sam zaś stanął plecami obrócony do ognia.

– Niech pani z łaski swej pokaże panu Copperfieldowi to, co się znajduje w woreczku pani – przemówił wreszcie.

Woreczek ów, nieodstępny towarzysz panny Murdstone, pozostał mi pamiętnym z moich dziecinnych lat. Otwierał się i zamykał, niby gotowa kąsać paszcza. Panna Murdstone, otwierając usta, wręczyła mi… ostatni mój, zapewnieniem niezmiennego przywiązania zakończony list do Dory.

– Wnoszę, że to pańskie pismo – odezwał się pan Spenlow.

Zarumieniłem się po uszy i nieswoim głosem odpowiedziałem:

– Tak, panie, moje.

– Nie mylę się też – ciągnął pan Spenlow, wskazując całą paczkę listów, które panna Murdstone wyciągnęła z woreczka – sądząc, że i to wyszło spod pańskiego pióra?

Ze ściśniętym sercem wziąłem paczkę z rąk panny Murdstone, spoglądając na nagłówki listów. Brzmiały one: „Najdroższa moja Doro!”, „Aniele mój!” „Ukochana” i „Jedyna”. Rumieniąc się pod badawczym wzrokiem pana Spenlow, twierdząco skłonić musiałem głowę.

– Nie trzeba, ślicznie dziękuję panu – rzekł pan Spenlow, skinieniem ręki odsuwając podawaną mu przeze mnie korespondencję – nie trzeba. Nie chcę pozbawiać pana tego. I cóż, panno Murdstone?

Słodkie to stworzenie oderwało wzrok od pokrywającego podłogę dywanu, przemawiając ze złośliwym namaszczeniem:

– Muszę wyznać, że od pewnego już czasu śledziłam stosunek panny Spenlow do pana Copperfielda. Powzięłam pewne podejrzenia, zaraz przy pierwszym ich z sobą spotkaniu. Nieprzyjemne wywarło ono na mnie wrażenie, a przewrotność natury ludzkiej bywa tak…

– Prosiłbym panią, panno Murdstone – przerwał pan Spenlow – o ograniczenie się do faktów, do samych faktów.

Panna Murdstone spuściła oczy, wstrząsnęła z niezadowoleniem głową i sztywniejąc bardziej jeszcze, ciągnęła oschle:

– Skoro mam się ograniczać, jak pan tego sobie życzy, do faktów, uczynię to ile się da najzwięźlej, jeśli się to tak panu podoba. Powzięłam tedy, jakem to powiedziała391, podejrzenia pewne co do wzajemnego stosunku panny Spenlow i pana Copperfielda i niejednokrotnie usiłowałam podejrzenia te sprawdzić, opierając je na pozytywnych danych. Nie wspominałam nic o tym przed ojcem panny Spenlow, wiedząc, jak w podobnych razach nakazywane przez obowiązek ostrzeżenia z niedowierzaniem bywają zwykle przyjmowane.

Pan Spenlow zdawał się wystraszony powagą i surowym spojrzeniem mówiącej. Starał się ją rozbroić łagodnym skinieniem ręki.

– Po powrocie moim do Norwood, po niebytności spowodowanej małżeństwem mego brata – ciągnęła dalej – i po powrocie do domu panny Spenlow, która w czasie mej nieobecności bawiła u przyjaciółki swej, panny Mills, zauważyłam pewne zmiany w zachowaniu się panny Spenlow. Zmiany te zaostrzyły uprzednie me podejrzenia. Podwoiłam uwagę.

Biedna, biedna moja Doro! Jagnię pod smoczą opieką!

– I dopiero – kończyła – wczoraj wieczorem udało mi się pochwycić dowody. Dziwiła mnie mnogość otrzymywanych przez pannę Spenlow od panny Mills listów. Korespondencja wydawała mi się za żywa. Że się jednak zawiązała i trwała z upoważnienia ojca – tu nastąpiło nowe skinienie głową w stronę pana Spenlow – nie moją było rzeczą mieszać się w to czynnie. Jeśli mi już nie wolno nadmieniać o nieprawości natury ludzkiej, to co najmniej pozwolę sobie zauważyć niestosowność podobnie ślepego zaufania.

Pan Spenlow skłonił tylko głowę.

– Wczoraj zatem wieczorem, po herbacie, dostrzegłam jakieś papiery, które Jip szarpał i włóczył po posadzce. „Co to za papiery?” spytałam Dorę. Panna Spenlow spiesznie obmacała swe kieszenie, krzyknęła i rzuciła się na Jipa. „Pozwól, kochanie” zauważyłam, uprzedzając ją.

Och, niegodziwy szpicu! Ty żeś nawarzył392 całej tej biedy!

– Panna Spenlow – ciągnęła panna Murdstone – usiłowała przejednać mnie przymilaniem się, pocałunkami, podarkami, klejnocikami. Jip wlazł w sam kąt pod kanapę, skąd go zaledwie szczypce od kominka wyprzeć zdołały. I wówczas jeszcze nie chciał wypuścić z zębów papieru, warczał, a gdy porwałam za papier, narażając się na pokąsanie, zawisł formalnie w powietrzu. Postawiłam naturalnie na swoim, a widząc, w czym rzecz, wymogłam na pannie Spenlow wydanie całej korespondencji.

Zamilkła, zawierając393 jednocześnie woreczek i usta. Można ją było złamać, ale zgiąć – nigdy!

– Słyszałeś pan, co mówiła dopiero co panna Murdstone? – spytał, zwracając się do mnie, pan Spenlow. – Cóż pan na to?

Obraz mojej ukochanej we łzach i niepokoju przez noc całą, samotnej, wystraszonej, skrzywdzonej, błagającej tę wiedźmę, chcącej ją przejednać pieszczotami, pocałunkami i podarkami, rozdzierał mi serce. Nie wiedziałem, co począć, usiłując zapanować nad wzruszeniem.

– To chyba odpowiedzieć mogę – począłem – że jeśli jest w tym wina, to moja tylko, a Dora…

– Panna Spenlow – przerwał mi surowo jej ojciec.

– …uległa jedynie prośbom i namowom moim – ciągnąłem, połknąwszy gorzką nauczkę. – Ja to błagałem ją o tajemnicę, czego obecnie wybaczyć sobie nie mogę.

– Trudno istotnie pochwalić pana – począł pan Spenlow, przechadzając się tam i z powrotem po gabinecie. – Trudno! Postąpiłeś pan niegodnie, nadużyłeś mego zaufania! Przyjmując dżentelmena, mniejsza z tym, czy dziewiętnasto- czy dwudziestodziewięcio-, czy trzydziestodziewięcioletniego, dałem mu dowód zaufania. Nadużycie to jest czynem niegodnym, panie Copperfield.

– Wiem to i czuję – odrzekłem – lecz zamiaru tego nie miałem. Zapewnić o tym pana mogę szczerze, sumiennie, pod słowem honoru. Pokochałem pannę Spenlow…

– Ba! Głupstwo! – przerwał pan Spenlow, czerwieniejąc cały. – Upraszam pana, panie Copperfield, abyś o tym nie wspominał przede mną.

– Jakże i czym zdołam się tedy wytłumaczyć? – spytałem z całą pokorą.

– Nie tłumaczy to pana bynajmniej394 – rzekł, stając przed kominkiem. – Czy policzyłeś pan swoje i mojej córki lata? Czy pomyślałeś o tym, na jaką nazwę zasługuje podkopywanie istniejącego pomiędzy córką a ojcem zaufania? Czy pomyślałeś o stanowisku, jakie córka moja zajmuje, o tym, jakie być mogą moje zamiary względem jej przyszłości? Czy zastanowiłeś się pan nad tym wszystkim?

– Istotnie, nie zastanowiłem się – odpowiedziałem z uszanowaniem i smutkiem zarazem – lecz upewnić mogę pana, że zastanawiałem się nad własnym mym położeniem i gdy takowe panu wyjaśniłem, byliśmy już po słowie…

– Upraszam raz jeszcze pana, panie Copperfield – przerwał uderzając ręką po stole, bardziej niż kiedy bądź do Puncha podobny, pan Spenlow – upraszam raz jeszcze pana, panie Copperfield, abyś oszczędzał mi wszelkich podobnych wzmianek.

Przy słowach tych rozległ się krótki, suchy, urwany śmiech skądinąd niewzruszonej panny Murdstone.

– Jedynie zmienione położenie, o którym panu mówiłem – ciągnąłem, starając się wymijać wszelkie drażniące go wyrażenia – samo mnie zmusić mogło do ukrywania przez pewien czas… Odtąd wszelkich sił i woli i energii dokładam, aby położenie to naprawić. Mam nadzieję, że mi się to uda z czasem… Niech mi pan tylko z łaski swej trochę zostawi czasu… Tak młodzi jesteśmy oboje…

– W tym to masz pan najzupełniejszą słuszność – skłonił twierdząco głową pan Spenlow. – Obojeście nader młodzi395. Wszystko to wierutne głupstwo, któremu raz przecie trzeba koniec położyć. Zabierz pan te listy i wrzuć je w ogień. Zwróć mi, proszę, listy panny Spenlow. Stosunki nasze, jak pan łatwo to pojmujesz, muszą się odtąd ograniczyć do samego Commons. Rozumiesz to pan, panie Copperfield, nie ma innego wyjścia. Zgódź się na to.

Nic nie rozumiałem i przystać nie chciałem. Przykro mi było, lecz działał na mnie bodziec silniejszy od rozsądku. Miłość dopominała się pierwszeństwa. Kochałem Dorę do ubóstwienia, posiadłem jej wzajemność. Nie wyrażałem tego wprost i bez ogródek, łagodziłem, jak mogłem, napomykając wszelako i nie odstępując od swego. Nie sądzę, abym był śmieszny, broniąc tak mej sprawy, a wiem, żem w postanowieniach był niezłomny.

– Jeśli tak – odrzekł chłodno pan Spenlow – zwrócić muszę wszystkie me wpływy na córkę.

Panna Murdstone sarknięciem396, będącym pośrodku między westchnieniem a jękiem, potwierdziła to przedsięwzięcie. Od tego nawet wypadało zacząć.

– Spróbuję – ciągnął pan Spenlow – wpłynąć na córkę. Nie chcesz pan tedy, panie Copperfield, wziąć na powrót tych listów?

Położyłem je na stole. Prosiłem go tedy, aby nie miał mi za złe, lecz listów tych przyjąć z rąk panny Murdstone nie mogę.

– Ani z moich? – spytał pan Spenlow.

Ani z jego. Odpowiedź moja pełna była szacunku.

– Dobrze – rzekł tylko.

Nastąpiło milczenie. Nie wiedziałem, co począć: odejść czy pozostać. Poruszyłem się z miejsca i kierując ku drzwiom, miałem już wyrazić nadzieję, że postanowienia jego zmiękną może podczas mej nieobecności, gdy przemówił, trzymając rękę głęboko wpuszczoną w kieszeń:

– Wiadome jest zapewne panu, panie Copperfield, że posiadam pewien fundusz i córka moja najbliższą z całej rodziny i najukochańszą jest mi istotą?

Pośpieszyłem zapewnić go z zapałem, że miłość moja nie miała podobnych pobudek.

– Nie posądzałem pana o to, panie Copperfield – odrzekł. – Owszem, lepiej byłoby dla pana i dla nas wszystkich, jeślibyś był bardziej interesowny… to jest rozsądniejszy i mniej pochopny do tych młodocianych niedorzeczności. Tak. Po prostu i w innym celu powiedzieć chciałem, że wiadomym panu być musiało, że mam fundusz, który przekażę mej córce.

– Zapewne.

– Przypatrzywszy się zaś w Trybunale najrozmaitszym zawikłaniom, jakie powstają z ogólnego niemal wstrętu ludzi, skądinąd najrozsądniejszych, do robienia testamentu, musiałeś pan wnioskować, żem testament zrobił?

– Zapewne.

– Byłoby nie do darowania – ciągnął pan Spenlow ze wzrastającym namaszczeniem, podnosząc się na palcach i opadając na pięty, potrząsając jednocześnie głową – byłoby nie do darowania, jeśliby zamiary moje w tym względzie uzależnione były od jakiegoś przesądu. Byłoby to niewybaczonym szaleństwem i względy podobne nie powinny więcej zaważyć od pióra na szali. Winienem wszelako, jest to moim rodzicielskim obowiązkiem, ochronić córkę od następstw wszelkich nierozważnych w życiu kroków, jak na przykład niestosownego małżeństwa. Miałżebyś397 pan, panie Copperfield, dopuścić, abym zmuszony był otworzyć zapieczętowaną już kopertę i choćby najmniejszą wprowadzić zmianę w tym, co od dawna postanowione zostało?

378.możem ją zabił – inaczej: może ją zabiłem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
379.ksieni kanoniczek – przełożona zakonu Zgromadzenia Sióstr Kanoniczek Świętego Ducha. [przypis edytorski]
380.nie podobna było (daw.) – nie było możliwe; nie można było. [przypis edytorski]
381.Pitt, William (1759–1806) – także: William Pitt Młodszy; premier Wielkiej Brytanii 1783–1801 oraz 1804–1806, najmłodszy w historii premier brytyjski (liczył sobie 24 lata); pod jego kierunkiem Wielka Brytania prowadziła wojny z Francją w okresie rewolucji i czasach napoleońskich; za jego rządów, w 1801 r. doszło do zawarcia unii z Irlandią, od której datuje się oficjalna nazwa Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii; jego ojciec William Pitt Starszy był premierem w latach 1766–1768; zwolennik ewolucyjnego konserwatyzmu i umiarkowanych reform, zasłynął jako mówca wspierający stronnictwo wigów. [przypis edytorski]
382.Fox, Charles James (1749–1806) – ang. polityk, jedna z czołowych postaci stronnictwa wigów; zwolennik zniesienia niewolnictwa, równouprawnienia katolików, popierał niepodległość Stanów Zjednoczonych i idee rewolucji francuskiej; piastował (jako pierwszy) urząd ministra spraw zagranicznych, był przewodniczącym Izby Gmin; zasłynął jako wybitny mówca. [przypis edytorski]
383.Sheridan, Richard Brinsley Butler (1751–1816) – irlandzki poeta, satyryk, autor cieszących się popularnością sztuk teatralnych, a także wydanych drukiem mów parlamentarnych; minister finansów w rządzie premiera Charlesa Foksa, szczególnie znana jest jego sztuka School for Scandal (Szkoła obmowy) oraz filipika oskarżająca gubernatora Warrena Hastingsa o nadużycia wobec rdzennych mieszkańców Indii Wsch.; jego syn Thomas Sheridan zasłynął jako odkrywca Przylądka Dobrej Nadziei, a wnuk-imiennik Richard Brinsley Sheridan, był politykiem z partii wigów za czasów Dickensa: członkiem parlamentu z okręgu Shaftesbury w latach 1838–1852 i Dorchester 1852–1868, zwolennikiem liberalizacji prawa wyborczego (rozszerzenia grupy uprawnionych do głosowania). [przypis edytorski]
384.Burke, Edmund (1729–1797) – irlandzki filozof i polityk, twórca nowoczesnego konserwatyzmu, jedna z czołowych postaci stronnictwa wigów; od 1759 r. przez 30 lat współpracownik „The Annual Register”, od 1766 r. członek parlamentu; próbował usprawiedliwić żądania przywódców rewolucji amerykańskiej przeciw Koronie Brytyjskiej, wskazując na ich ciągłość wobec anglosaskich tradycji prawnych; jego oponentem w tej kwestii był torys Samuel Johnson; wobec rewolucji francuskiej Burke zajął nieprzejednanie wrogie stanowisko, potępiając ją jako bezprawne odcięcie się od tradycji (zakładał jednak, że pewne idee rewolucji można by kontynuować po usunięciu jej skutków; był zwolennikiem ewolucyjnego konserwatyzmu). [przypis edytorski]
385.lord Castlereagh, właśc. Robert Stewart, 2. Markiz Londonderry (1769–1822) – irlandzko-brytyjski mąż stanu; działając jako sekretarz Korony Brytyjskiej doprowadził do zduszenia rebelii w Irladnii w 1798 r., a następnie doprowadził do przeprowadzenia aktu unii Wielkiej Brytanii i Irlandii w 1800 r.; odegrał zasadniczą rolę przy tworzeniu koalicji, która pokonała Napoleona I (Traktat z Chaumont w 1814 r.); był czołowym brytyjskim dyplomatą na Kongresie Wiedeńskim, pracował na rzecz urzeczywistnienia wizji długotrwałego pokoju w Europie pod strażą zjednoczonych sił wielkich mocarstw, nie tracił jednak z oczu mocarstwowych i handlowych interesów Wielkiej Brytanii; działał na rzecz zniesienia handlu ludźmi; jednocześnie był zwolennikiem wprowadzenia środków represyjnych w kraju i był znienawidzony za swe ostre ataki na obóz liberałów i reformatorów; początkowo (1790–1795) związany z partią wigów, a następnie z torysami (1795–1822); zginął śmiercią samobójczą. [przypis edytorski]
386.wicehrabia Sidmouth, właśc. Henry Addington (1757–1844) – brytyjski mąż stanu, premier w latach 1801–1804, po zawarciu traktatu w Amiens w 1802 r. i rozpadzie drugiej koalicji antynapoleońskiej został zmuszony do złożenia urzędu na rzecz Williama Pitta Młodszego; zasłynął następnie jako bezwzględny i niezwykle skuteczny polityk na stanowisku ministra spraw zagranicznych, sprawując ten urząd (utworzony w 1782 r.) przez dziesięć lat (1812–1822). [przypis edytorski]
387.Canning, George (1770–1827) – brytyjski mąż stanu, polityk z ramienia torysów; sprawował wiele wysokich funkcji w kolejnych rządach, a następnie pełnił (najkrócej w historii Wielkiej Brytanii) urząd premiera; był żarliwym przeciwnikiem porządku wprowadzonego w Europie przez Święte Przymierze na Kongresie Wiedeńskim w 1815; z powodu jego osoby doszło do rozłamu wśród torysów w 1827 r., książę Wellington i sir Robert Peel, którzy odmówili służby pod przywództwem Canninga w roli premiera i utworzyli stronnictwo ultra-torysów, resztę partii okrzyknięto canningistami (Canningites); Canning zmarł nagle po 119 dniach sprawowania urzędu. [przypis edytorski]
388.pracować jak koń pocztowy – ciężko pracować; także: jak koń, jak koń pociągowy, jak wół. [przypis edytorski]
389.wnijście (daw.) – wejście. [przypis edytorski]
390.miałżeby – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy miałby, czyż miałby. [przypis edytorski]
391.jakem (…) powiedziała – inaczej: jak powiedziałam (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
392.ty żeś nawarzył – inaczej: ty naważyłeś (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
393.zawierać (daw.) – zamykać. [przypis edytorski]
394.bynajmniej – wcale (dosł.: jak najmniej). [przypis edytorski]
395.obojeście nader młodzi – forma skrócona; inaczej: oboje jesteście nader młodzi. [przypis edytorski]
396.sarknięcie – głośne wyrażenie swego niezadowolenia; też: nieuprzejma odezwanie się; por. sarkać, sarkazm. [przypis edytorski]
397.miałżebyś – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy miałbyś, czyż miałbyś. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают