Читать книгу: «Małe niedole pożycia małżeńskiego», страница 7

Шрифт:

Pewnik

Kobiety umiały zepsuć więcej kobiet aniżeli mężczyźni zdołali ich kochać.

XVIII. Marsz pogrzebowy

Po upływie pewnego czasu, którego długość zależy od niewzruszoności jej zasad, Karolina zaczyna przybierać pozy omdlewające; skoro zaś Adolf, widząc ją przeciągającą się po kanapach niby wąż na słońcu i zaniepokojony dla przyzwoitości zapyta:

– Co ci jest moje złoto? O co ci chodzi?

– Chciałabym umrzeć!

– Życzenie nader miłe i wesołe…

– Och! Śmierć nie przeraża mnie wcale… Czego bym się bała, to cierpienia…

– To znaczy, że jesteś przy mnie nieszczęśliwa!… To są kobiety!

Adolf przemierza pokój wielkimi krokami, wykrzykując głośno, ale przerywa nagle, widząc, jak Karolina tamuje swą haftowaną chusteczką łzy płynące jej z oczu z prawdziwym artyzmem.

– Czy chora jesteś?

– Nie czuję się dobrze. – (Milczenie). – Jedynym moim pragnieniem byłoby dowiedzieć się, czy mogę żyć dość długo, aby wydać za mąż moją małą, bo teraz wiem już dobrze, co znaczy to słowo, które młode dziewczęta rozumieją tak niedostatecznie: wybór męża! Idź, mój drogi, idź do swoich rozrywek: kobieta myśląca o przyszłości, kobieta, która cierpi, to nie jest zbyt zabawne; idź się rozerwać…

– Ale co ci dolega?

– Nic, mój drogi, nic mi nie jest; mam się znakomicie i nie potrzeba mi niczego! Naprawdę, już mi jest lepiej… Idź, zostaw mnie.

Ten pierwszy raz Adolf oddala się prawie smutny.

Upływa tydzień, w ciągu którego Karolina zaleca całej służbie ukrywać przed panem opłakany stan, w jakim się znajduje: pokłada się, dzwoni, gdy jest bliską omdlenia i zużywa dużo eteru. Wreszcie służba donosi panu o heroizmie małżeńskim jaśnie pani; pewnego wieczoru Adolf zostaje w domu po obiedzie i widzi żonę, jak dusi formalnie w uściskach swą małą Maniusię.

– Biedne dziecko! Dla ciebie jednej żal mi mojej przyszłości! Och! Mój Boże, i cóż to jest życie?

– Moje drogie dziecko – powiada Adolf – po cóż się tak zatrapiać145?

– Och, ja się nie trapię! Śmierć nie przeraża mnie zupełnie… Widziałam dziś rano pogrzeb i doprawdy ten zmarły wydał mi się godnym zazdrości! Czym się to dzieje146, że ja wciąż myślę o śmierci!… Czy to choroba?… Mam przeczucie, że ja zginę z własnej ręki…

Im bardziej Adolf stara się rozweselić Karolinę, tym bardziej ona się zawija w krepy147 żałobne, zraszane nieustannymi łzami. Ten drugi raz Adolf zostaje w domu i siedzi znudzony. Przy trzecim ataku wymuszonego płaczu wychodzi z domu bez najmniejszego współczucia. Z czasem powszednieją mu te nieustanne skargi, te umierające pozy, te łzy krokodyle. I w końcu powiada:

– Karolino, jeżeli jesteś chorą, w takim razie trzeba wezwać lekarza.

– Jak chcesz! Prędzej się skończy w ten sposób, owszem, zgadzam się… Ale w takim razie sprowadź mi już jakiegoś bardzo sławnego lekarza.

Po upływie miesiąca Adolf, znużony słuchaniem żałobnych melodii, które Karolina wygrywa mu na wszystkie tony, prosi do domu wielkiego lekarza. W Paryżu wszyscy lekarze są to ludzie znający świat i rozumiejący się148 doskonale na klinice chorób małżeńskich.

– Droga pani – powiada wielki lekarz – jakim cudem kobieta tak piękna pozwala sobie chorować?

– A jednak panie doktorze, zdaje mi się, że wybieram się na tamten świat.

Karolina przez wzgląd na Adolfa próbuje się uśmiechnąć.

– Thak! Jednakże oczy ma pani dość żywe: nie zdają mi się tęsknić za naszymi piekielnymi miksturami…

– Niech się pan dobrze przypatrzy, doktorze, gorączka mnie trawi, gorączka niespostrzeżona, powolna…

To mówiąc, obrzuca doktora najwymowniejszym ze swych spojrzeń, ten zaś powiada sobie w duchu: „Cóż za oczy!…”.

– Thak! Zobaczymy język – mówi głośno.

Karolina wyciąga istny język kotki między dwoma rzędami zębów białych jak u psa.

– Troszkę obłożony, to prawda, ale wszak pani jest po śniadaniu? – robi uwagę wielki lekarz, zwracając się do Adolfa.

– Nic – odpowiada Karolina – zaledwie dwie filiżanki herbaty…

Adolf i znakomity lekarz spoglądają po sobie, gdyż doktor zapytuje sam siebie, kto z obojga, pani czy pan, stroi sobie z niego żarty…

– Jakich objawów pani doznaje? – zapytuje poważnie lekarz Karolinę.

– Nie sypiam…

– Dobrze!

– Nie mam apetytu…

– Doskonale!

– Mam bóle, tutaj…

Lekarz spogląda na miejsce wskazane przez Karolinę.

– Wybornie, zbadamy za chwilę… Cóż więcej?

– Czasami mam dreszcze…

– Dobrze!

– Mam napady jakiegoś smutku, myślę ciągle o śmierci, mam pociąg do samobójstwa.

– A, doprawdy?

– Miewam uderzenia do głowy, o, patrz pan, jakie mam ciągłe drganie w powiece.

– Bardzo dobrze: nazywamy to trismus149.

I lekarz tłumaczy przez kwadrans, używając wyrażeń najbardziej naukowych, naturę objawu zwanego trismus, z którego to objaśnienia wynika, że trismus jest to trismus; zarazem nadmienia z wielką skromnością, że o ile nauka wie, że trismus jest to trismus, o tyle nie zna zupełnie przyczyn tego nerwowego odruchu, który zjawia się, mija, powraca…

– Toteż uznaliśmy – powiada – że to jest czysto nerwowe.

– Czy to jest bardzo niebezpieczne? – pyta Karolina zaniepokojona.

– Ani trochę. Jak pani sypia?

– Na boku.

– Dobrze; na którym?

– Na lewym.

– Dobrze; ile materacy ma pani w łóżku?

– Trzy.

– Dobrze; a czym wypchane?

– Czym? Pewno włosiem…

– Dobrze; niech się pani trochę przejdzie tutaj… Och, ale proszę iść swobodnie, tak jak gdyby nikt na panią nie patrzył.

Karolina posuwa się elastycznym krokiem, uwypuklając swoje kształty w sposób godny cór Andaluzji.

– Czy nie czuje pani jakiejś ociężałości w kolanach?

– Nie… Zdaje mi się… – (Powraca). – Mój Boże, gdy się na taką rzecz zwróci uwagę… Owszem, wydaje mi się, że czuję.

– Dobrze. Czy pani od jakiegoś czasu przebywała dużo w domu?

– Och, tak panie doktorze, dużo, zbyt dużo… I sama.

– Thak! Bardzo dobrze. Co pani kładzie na głowę na noc?

– Czepeczek haftowany, czasem, czasem fularową150 chusteczkę…

– Czy nie czuje pani w głowie gorąca… lekkich potów?

– W czasie snu?… To trudno zauważyć…

– Mogłaby pani, budząc się, zauważyć, iż chusteczka na czole jest wilgotna?

– Czasami.

– Dobrze. Proszę mi dać rękę.

Doktor wyjmuje zegarek.

– Czy wspominałam, że miewam zawroty głowy? – mówi Karolina.

– Pst!… – przerywa doktor, licząc uderzenia pulsu. – Czy wieczorem?…

– Nie, rano.

– Oo, do licha! Uderzenia do głowy rano! – mówi lekarz, spoglądając na Adolfa.

– No, cóż pan sądzi o stanie mojej żony? – pyta Adolf.

– Książę de G. nie pojechał do Londynu – mówi znakomitość, oglądając skórę Karoliny – co dało wiele do mówienia w dzielnicy St. Germain.

– Ma pan tam pacjentów?

– Wyłącznie prawie… Oj, zasiedziałem się! Mam jeszcze dziś rano odwiedzić siedem osób, wśród tych ciężko chore…

Lekarz wstaje.

– I cóż pan o mnie myśli? – pyta Karolina.

– Droga pani, trzeba bardzo, bardzo dbać o siebie, pić ziółka łagodzące, kwiat pomarańczowy, żywić się lekko, białe mięso, dużo ruchu.

„To wszystko za dwadzieścia franków” – powiada sobie w duchu Adolf, uśmiechając się.

Znakomity lekarz bierze Adolfa pod ramię i zabiera go z sobą do przedpokoju; Karolina idzie za nimi na palcach.

– Mój drogi panie – powiada wielki lekarz. – umyślnie traktowałem wobec pani całą sprawę bardzo lekko, bo nie chciałem jej przerażać; zresztą to raczej pana dotyczy i to bardziej niż pan myśli… Nie radzę panu zbytnio żony zaniedbywać; jest to temperament bardzo bujny i zdrowie zastraszająco silne… To wszystko oczywiście musi na nią oddziaływać. Natura ma swoje prawa, które, jeżeli się je zapoznaje, umieją same nakazać posłuszeństwo. Pani może dojść do stanu chorobowego, w którym gorzko byś pan żałował swego zaniedbania… Jeżeli ją pan kocha, trzeba ją kochać nieco wyraźniej; jeżeli pańska miłość już wygasła, ale zależy ci na tym, aby zachować matkę swoich dzieci, środki zaradcze należą wprawdzie do zakresu higieny, lecz decyzja w tym względzie może wyjść tylko od pana…

„Jak on mnie zrozumiał!…” – powiada sobie Karolina. Otwiera drzwi i mówi:

– Panie doktorze, zapomniał mi pan przepisać dawki!…

Wielki lekarz uśmiecha się, kłania i wsuwa w kieszonkę sztukę dwudziestofrankową, zostawiając Adolfa w rękach jego żony, która obejmuje go i mówi:

– Jakżeż jest naprawdę z moim stanem?… Czy trzeba zdecydować się umrzeć?…

– Ech! Doktor powiedział, że masz za wiele zdrowia! – wybucha Adolf zniecierpliwiony.

Karolina odchodzi na kanapę, płacząc.

– Co ci jest?

– Więc ja będę żyła… Jestem ci ciężarem, nie kochasz mnie już… Nie chcę tego doktora… Nie wiem, czemu pani Foullepointe mi go poradziła, mówił mi same głupstwa!… Ja wiem lepiej od niego, czego mi potrzeba…

– Czegóż ci potrzeba?…

– Niewdzięczny, ty się pytasz? – mówi, kładąc głowę na ramieniu Adolfa.

Adolf, przerażony, myśli: „Doktor ma rację, ona może dojść do wymagań wprost chorobliwych i cóż się wówczas ze mną stanie?… Otóż i mam do wyboru; albo szał erotyczny Karoliny, albo jakichś kuzynek…”.

Karolina zaczyna śpiewać melodię Szuberta z zapamiętałością maniaczki.

Część druga

Druga przedmowa

Jeżeli zdołaliście objąć i zrozumieć tę książkę… (którym to przypuszczeniem wyświadcza się wam nieskończenie wiele zaszczytu: nawet najgłębszy autor nie zawsze obejmuje, można powiedzieć nigdy nie obejmuje różnych znaczeń swojej książki, jej doniosłości, ani też dobrego lub złego, jakie może nią wyrządzić), zatem, jeżeli przestudiowaliście z pewną uwagą te drobne scenki życia małżeńskiego, zauważyliście, być może, ich koloryt…

– Jaki koloryt? – zapyta z pewnością jakiś poczciwy sklepikarz – książki bywają oprawne żółto, niebiesko, biało, perłowo, zielonkawo…

Niestety! Książki mają jeszcze inny kolor, zabarwione są przez autora, i niektórzy pisarze zapożyczają się w swoim kolorycie. Jedne książki rzucają refleksy na drugie. Nie koniec na tym. Wśród książek znajdują się blondynki i brunetki, szatynki lub rude. Wreszcie mają one i swoją płeć! Znamy książki płci męskiej i płci żeńskiej, książki, które, rzecz nader smutna, są bezpłciowe, co, pochlebiamy sobie, nie ma miejsca w naszym wypadku, jeżeli w ogóle uczynicie temu zbiorkowi obrazków klinicznych zaszczyt nazwania go książką.

Aż dotąd wszystkie te niedole są niedolami, w jakich jęczy mężczyzna przykuty do jarzma kobiety. Dotąd zatem poznaliście dopiero stronę męską tej książki. I jeżeli autor ma w istocie słuch tak delikatny, jak go o to posądzamy, pochwycił151 już z pewnością niejeden wykrzyknik lub tyradę152 rozwścieczonej kobiety:

– Słyszymy wciąż tylko o niedolach doznawanych przez tych panów – powie ta kobieta – tak jak gdybyśmy nie miały także naszych małych niedoli!…

O kobiety! Usłyszanym został wasz głos, bowiem jeżeli nie zawsze jesteście zrozumiane, umiecie się o to postarać, abyście zawsze były usłyszane!…

A więc byłoby najwyższą niesprawiedliwością zrzucać na wasze barki jedynie te wyrzekania, które każda jednostka społeczna wprzężona153 w jarzmo154 (conjungium155) małżeńskie ma prawo zwracać przeciw tej instytucji potrzebnej, świętej, użytecznej, na wskroś zachowawczej, lecz nieco krępującej i nieco zbyt obcisłej pod pachami lub niekiedy znowu zbyt luźnej.

Pójdę jeszcze dalej! Stronniczość taka byłaby oczywistym kretynizmem.

Człowiek – mówię człowiek, nie pisarz, ponieważ w pisarzu mieści się wielu ludzi – zatem autor, powinien być podobnym do posągu Janusa156: widzieć z przodu i z tyłu, formułować, odkrywać wszystkie powierzchnie danej myśli, przebywać na przemian w duszy Alcesta157 i duszy Filinta158, nie wszystko mówić, jednakże wszystko wiedzieć, nigdy nie nużyć i…

Nie kończmy tego programu, bowiem powiedzielibyśmy wszystko, a to byłoby przerażającym dla tych, którzy zastanawiają się nad istotą literatury.

Zresztą autor, zabierający głos w środku swojej książki, robi wrażenie owego poczciwca w obrazach mówiących, który wysuwa swą twarz w miejsce malowanej. Dość więc na tym!

Oto ukażę wam teraz żeńską stronę książki; albowiem jeśli ta książka ma dać zupełny obraz małżeństwa, musi być mniej lub więcej androgyną159.

XIX. Mężowie w drugim miesiącu

Dwie młodziutkie mężatki, Karolina i Stefania, serdeczne przyjaciółki z pensji panny Machefer, jednego z najznakomitszych zakładów wychowawczych dzielnicy Saint-Honoré, spotykają się na balu u pani de Fischtaminel i następująca rozmowa zawiązuje się we wgłębieniu okna buduaru160.

Było tak gorąco, że jednemu z obecnych mężczyzn, znacznie wcześniej jeszcze, przyszła myśl odetchnięcia świeżym powietrzem nocy; przystanął przeto w samym rogu balkonu, ponieważ zaś w oknie stało dużo kwiatów, dwie przyjaciółki mogły mniemać, iż były zupełnie same. Mężczyzna ten był jednym z najlepszych przyjaciół autora.

Jedna z dwóch młodych mężatek, oparta w rogu wgłębienia, stała niejako na czatach, obejmując okiem buduar i sąsiednie salony. Druga wcisnęła się w głąb framugi, jak gdyby chcąc zasłonić się przed przeciągiem, złagodzonym zresztą przez zasłony z muślinu161 i jedwabne portiery162.

Buduar był w tej chwili opróżniony, bal zaczynał się właśnie, stoliki do gry stały rozłożone, roztaczając swoje zielone obicia i ukazując talie kart jeszcze ściśnięte w wiotkiej osłonce narzuconej im przez urząd skarbowy. Tańczono drugiego kontredansa163.

Ktokolwiek uczęszcza na bale, zna ten moment wielkich wieczorów, gdy całe towarzystwo jeszcze się nie stawiło, lecz sale już są pełne – moment, który zawsze budzi chwilę niepokoju w sercu pani domu. Jest to, w odpowiednich proporcjach oczywiście, chwila podobna do tej, która na polu bitwy rozstrzyga o zwycięstwie lub przegranej.

Rozumiecie więc teraz, w jaki sposób to, co miało być głęboko ukrywaną w sercu tajemnicą, dostąpiło dzisiaj zaszczytu prasy drukarskiej.

– I cóż, Linko?

– I cóż, Stefo?

– Jakże?

– A ty?

Podwójne westchnienie.

– Nie pamiętasz już o naszej umowie?

– Owszem…

– Czemuż więc nie przyszłaś mnie odwiedzić?

– Nigdy nie zostaję sama, zaledwie tutaj mogłam się wyrwać na chwilę…

– Ach, gdyby mój Adolf postępował w ten sposób! – wykrzyknęła Karolina.

– Widziałaś nas przecież razem, Armanda i mnie, wówczas gdy, jak to nazywają, „starał się o moje względy”…

– Ależ tak, podziwiałam go, zazdrościłam ci twojego szczęścia, znalazłaś swój ideał! Piękny mężczyzna, zawsze tak dobrze ubrany, w żółtych rękawiczkach, świeżo ogolony, buciki lakierowane, bielizna bez zarzutu, najwyszukańsza czystość do najmniejszych drobiazgów…

– Dalej, dalej, nie żałuj sobie.

– Słowem, ideał mężczyzny; sposób mówienia wprost o kobiecej słodyczy, bez cienia szorstkości. A jakie obietnice szczęścia, wolności! Każde jego zdanie zdawało się wykładane palisandrem164. Słowa spowite w szale i koronki. W najmniejszych słówkach słyszało się turkot wykwintnych pojazdów. Twój dar ślubny był godny milionera. Armand robił na mnie wrażenie męża z aksamitu, okrycia z ptasiego puchu, w które tobie dane było się otulić.

– Karolino, mój mąż zażywa tabakę!

– Więc cóż! Mój za to pali!

– Ale on ją zażywa w tym stopniu, jak podobno zażywał Napoleon; ja zaś tabaki wprost znosić nie mogę; wiedział o tym ten potwór i przez siedem miesięcy umiał się z tym ukrywać…

– Wszyscy mężczyźni mają coś w tym rodzaju; czegoś muszą koniecznie używać.

– Nie masz pojęcia o mękach, jakie przechodzę. W nocy budzę się nagle, zrywając do kichania. Usypiając, przewracam się po łóżku i mimo woli natrafiam nosem na ziarnka tabaki rozsypane na poduszce, wdycham je i wyskakuję w powietrze jak nabój eksplodujący. Zdaje się, że ten niegodziwy Armand przyzwyczajony jest do podobnych wydarzeń: ani się nie obudzi. Znajduję rozsypaną tabakę wszędzie, wszędzie, a przecież ostatecznie nie miałam zamiaru wyjść za mąż za dystrybucję…

– Cóż znaczy ta drobna przykrość, moja droga, gdy zresztą twój mąż jest taki miły, poczciwy, serdeczny!

– Tak myślisz! To człowiek zimny jak marmur, pedantyczny jak starzec, rozmowny jak szyldwach165 na warcie i w dodatku jeden z tych ludzi, którzy niby na wszystko się zgadzają, lecz robią tylko to, co sami chcą.

– Spróbuj mu się opierać.

– Próbowałam.

– No i…?

– No i zagroził mi, że obetnie z mojej pensji sumę, która mu będzie potrzebna, aby się mógł obejść beze mnie…

– Biedna Stefa! Ależ to nie człowiek, to potwór!…

– Potwór chłodny i wyrachowany, z fałszywą peruczką, który co wieczór…

– Jak to co wieczór?…

– Ależ czekaj! Który co wieczór stawia przy łóżku szklankę wody, aby w nią włożyć siedem fałszywych zębów.

– Ależ to istna pułapka to twoje małżeństwo! Ale przynajmniej Armand ma majątek…

– Kto to wie?

– Och, mój Boże! Ależ to wygląda na to, że w krótkim czasie będziesz bardzo nieszczęśliwą… albo bardzo szczęśliwą.

– A ty, moje złoto?

– Ja do dziś dnia mam tylko jedną szpilkę, która mnie kłuje w mojej sznurówce; ale to nie do wytrzymania.

– Biedne dziecko! Nie oceniasz twojego szczęścia. No, powiedz, powiedz!

Tutaj młoda kobieta pochyliła się tak blisko do ucha swojej przyjaciółki, iż niepodobieństwem było pochwycić choć słówko. Rozmowa zaczęła się na nowo, a raczej zakończyła rodzajem konkluzji.

– Więc twój Adolf jest zazdrosny?

– O kogo? Nie rozstajemy się ani na chwilę i to jest, wierz mi, prawdziwa niedola, tego nikt nie zniesie. Nie mogę sobie pozwolić na ziewnięcie; ciągle muszę być w roli kobiety kochającej. To szalenie męczące.

– Linko?

– Co?

– I cóż ty myślisz robić, biedactwo?

– Cierpieć. A ty?

– Walczyć z moją Dystrybucją…

Ta drobna niedola może posłużyć za dowód, że, jeżeli chodzi o zawody osobiste, obie płci nie mają sobie nawzajem nic do wyrzucenia.

XX. Zawiedzione ambicje

I. Znakomity Chodoreille

Młody człowiek opuścił swoje rodzinne miasto położone w głębi jakiegoś departamentu, oznaczonego na mapie takim lub innym kolorem. Czuł w sobie powołanie, aby zdobyć sławę, mniejsza o to jaką; przypuśćmy sławnego malarza, powieściopisarza, dziennikarza, poety, męża stanu.

Mówiąc po prostu, młody Adolf de Chodoreille chciał, aby o nim mówiono, pragnął stać się głośnym, być kimś. Wszystko to odnosi się więc na równi do owej całej masy ambitnych, młodych ludzi cisnących się do Paryża przy pomocy wszelkich środków natury moralnej lub fizycznej i rzucających się pewnego dnia w to miasto z obłąkańczym postanowieniem obalenia wszystkich istniejących powag, zbudowanie dla siebie piedestału na ich ruinach – dopóki nie przyjdzie godzina rozczarowań. Ponieważ chodzi tu o ujęcie tego powszechnego zjawiska stanowiącego cechę naszej epoki, przeto weźmy za typ tych wszystkich osobistości tę, którą autor gdzie indziej określił jako prowincjonalnego wielkiego człowieka.

Adolf doszedł do przekonania, że najwspanialszą operacją handlową jest ta, która polega na tym, aby kupić w handlu papieru flaszkę atramentu, paczkę piór i ryzę papieru za dwanaście franków pięćdziesiąt centymów, zaś odprzedać dwa tysiące stronic, jakie daje ta ryza, jeżeli każdy arkusz przetniemy na czworo, za jakie pięćdziesiąt tysięcy franków, wypełniwszy oczywiście każdą ćwiartkę pięćdziesięcioma wierszami pisma, wierszami pełnymi stylu, myśli i wyobraźni.

Ten problem zamiany dwunastu i pół franka na pięćdziesiąt tysięcy, licząc po dwadzieścia pięć centymów od wiersza, staje się bodźcem dla wielu rodzin, aby popychać swoje latorośle w piekło Paryża, zamiast zatrudnić je z pożytkiem w głębi swojej prowincji.

Młody człowiek, przedmiot tego eksportu, posiada zawsze w oczach swego miasteczka co najmniej tyle talentu, co najsławniejsi autorzy współcześni. Z reguły ukończył świetnie szkoły, pisze niebrzydkie wiersze, cieszy się opinią dobrej głowy; nierzadko przy tym popełnił w odcinku miejscowego dziennika prześliczną nowelę, która wzbudziła zachwyt w całym departamencie.

Ponieważ biednym rodzicom nigdy nie przejdzie przez głowę to, czego ich syn z wielkim trudem dowie się w Paryżu, a mianowicie: że trudno jest zostać pisarzem i opanować język francuski bez jakich dwunastu lat herkulesowych wysiłków; że aby móc być prawdziwym powieściopisarzem, trzeba zgłębić i ogarnąć całe życie społeczne, gdyż powieść jest historią życia prywatnego narodów; – że wszyscy wielcy mistrzowie opowieści (Ezop, Lucjan, Boccacio, Rabelais, Cervantes, Swift, La Fontaine, Lesage, Sterne, Wolter, Walter Scott, nieznani twórcy arabskich Tysiąca i jednej nocy) są to wszystko zarówno ludzie genialni, jak kolosy erudycji.

Ich kochany Adolfek odbywa swoją praktykę literacką w rozmaitych kawiarniach, zostaje członkiem Towarzystwa Literackiego, napada na prawo i na lewo utalentowanych pisarzy, którzy nie czytują jego artykułów, staje się z czasem łagodniejszym w sądach, widząc brak powodzenia swoich krytyk, obnosi swoje nowele po redakcjach, które go sobie odsyłają jak piłkę, i po pięciu lub sześciu latach, mniej lub więcej nużących manewrów, straszliwych zawodów, bardzo kosztownych dla jego rodziców, dochodzi do pewnej pozycji.

Oto jaką jest ta pozycja.

Dzięki pewnego rodzaju towarzystwu wzajemnych ubezpieczeń miernych talentów, które nazywa się tutaj koleżeństwem, spotyka się nazwisko Adolfa cytowane dość często pomiędzy sławnymi imionami, bądź to w prospektach księgarskich, bądź też w zapowiedziach dziennika, który ma zacząć wychodzić. Księgarnie zamieszczają tytuły jego dzieł w owej zwodniczej rubryce Pod prasą; niekiedy wspomina się nazwisko Chodoreille'a pomiędzy nadziejami młodej literatury.

Adolf Chodoreille przebywa jedenaście lat w szeregach „młodej literatury”: nabiera wcale pokaźnej łysiny ciągle w szeregach młodej literatury; ale w końcu zdobywa sobie bilety wstępu do teatrów dzięki podziemnym usługom i notatkom sprawozdawczym, stara się zdobyć sobie opinię dobrego chłopca i, w miarę jak traci swoje złudzenia co do sławy, świata i Paryża, gromadzi w zamian coraz więcej długów i lat.

Jakiś dziennik w opałach przyjmuje wreszcie jego wieczysty romans, poprawiony przez jednego z przyjaciół, wygładzany i piłowany co roku na nowo, pachnący pomadą166 wszystkich manier w swoim czasie modnych, a już zapomnianych. Książka ta staje się dla Adolfa tym, czym dla kaprala Frim jego sławna czapka, którą ciągle stawia na kartę, bowiem przez pięć lat Wszystko dla kobiety (tytuł ostateczny) będzie jednym z najwspanialszych dzieł naszej epoki.

Po upływie lat jedenastu Chodoreille uchodzi za człowieka, który ma za sobą poważne prace, pięć lub sześć noweli w młodo zgasłych przeglądach, w tygodnikach dla kobiet, w pismach przeznaczonych dla dorastającej młodzieży.

Wreszcie, ponieważ jest kawalerem, ponieważ posiada frak, spodnie z czarnego kaszmiru, może się w potrzebie ucharakteryzować na wytwornego dyplomatę i odznacza się dość inteligentnym wyrazem twarzy, udaje mu się zyskać wstęp do kilku salonów mniej lub więcej literackich; kłania się na ulicy pięciu czy sześciu członkom Akademii, posiadającym geniusz, talent lub stosunki, bywa czasem u dwóch lub trzech naszych wielkich poetów, pozwala sobie w kawiarniach mówić po imieniu o dwóch lub trzech kobietach słusznie uważanych za gwiazdy naszej epoki; jest zresztą w najlepszych stosunkach z niebieskimi pończochami167 drugiej klasy, i które powinny by raczej nosić przydomek skarpetek, i wymienia uściski dłoni i szklaneczki absyntu z gwiazdami brukowych dzienniczków.

Oto jest historia miernot wszelkiego rodzaju, którym brakowało tego, co ludzie zwykli nazywać szczęściem. Owo szczęście, to wytężona wola, to nieustanna żelazna praca, pogarda taniego rozgłosu, olbrzymia wiedza i wytrwałość, która, według Buffona, stanowiłaby całą istotę geniuszu, a która z pewnością jest jego połową.

Nie pojmujecie jeszcze, jaka mała niedola zamyka się w tym wszystkim dla Karoliny. Sądzicie, że ta historia pięciuset młodych ludzi trudniących się w tej chwili szlifowaniem bruków Paryża, napisana jest jako rodzaj przestrogi dla poczciwych rodzin naszych dziewięćdziesięciu sześciu departamentów; ale przeczytajcie te dwa listy wymienione pomiędzy dwiema mężatkami, których losy popłynęły rozmaitymi drogami, a zrozumiecie, że historia ta była potrzebna na kształt owego prologu, jakim dawniej poprzedzony był każdy porządny melodramat. Zrozumiecie umiejętne manewry paryskiego pawia, jak rozkłada swój ogon na łonie rodzinnego miasta i poleruje w skrytych zamiarach matrymonialnych promienie sławy, które w tym są podobne do promieni słonecznych, iż dają ciepło i światło jedynie na wielką odległość.

Pani Klara de Roulandière, z domu Jugault, do pani Adolfowej de Chodoreille, z domu Heurtaut

Viviers.

„Nie pisałaś jeszcze do mnie, moja droga Karolino, i to bardzo nieładnie z twojej strony. Czy nie do ciebie, jako do szczęśliwszej z nas obu, należało zacząć i pocieszyć trochę tę, która została na prowincji!

Po twoim wyjeździe do Paryża, wyszłam tedy168 za mąż, za pana de La Roulandiere, prezydenta trybunału. Znasz go, pojmujesz zatem, czy mogę czuć się zadowoloną, mając serce nasycone naszymi pojęciami. Zresztą los mój nie jest dla mnie niespodzianką: żyję w otoczeniu dawnego prezydenta, wuja mojego męża, i mojej teściowej, która z dawnego towarzystwa urzędniczego w Aix przechowała tylko sztywność i surowość obyczajów. Rzadko jestem sama, wychodzę jedynie w towarzystwie teściowej lub męża. Wieczorem przyjmujemy całe poważne towarzystwo naszego miasta. Panowie grają w wista169 po dwa su za punkt, ja zaś przysłuchuję się rozmowom w tym rodzaju: «Pan Vitremont umarł, zostawił dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków majątku…» – mówi substytut, młody człowiek lat czterdziestu siedmiu, zabawny jak deszcz jesienny. «Czy pan wie to na pewno?»…

To, to jest owych dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków. Mały sędzia rozprawia, roztrząsa lokacje, zaczyna się dysputa i wreszcie towarzystwo dochodzi do wniosku, że jeżeli nie ma dwustu osiemdziesięciu tysięcy, to będzie coś bardzo blisko tego…

Na to zaczyna się koncert pochwał oddawanych nieboszczykowi, za to, że trzymał chleb zamknięty pod kluczem, że umiał dusić swoje oszczędności, zbierać grosz do grosza, prawdopodobnie w tym celu, aby całe miasto i wszyscy ludzie spodziewający się spadków w przyszłości klaskali w ręce, wykrzykując z podziwem: «Zostawił dwieście osiemdziesiąt tysięcy franków!»…

I każdy ma jakichś chorych krewnych, o których się mówi: «Czy też on zostawi choćby w przybliżeniu tyle?». I dyskutuje się z kolei żywych tak, jak przedyskutowano nieboszczyka.

Zajmują się tu jedynie prawdopodobieństwem majątków, prawdopodobieństwem wakujących posad i prawdopodobieństwem urodzajów.

Kiedy w czasach samego dzieciństwa przyglądałyśmy się w oknie biednego szewca-łatacza na ulicy Saint-Maclou małym, białym myszkom, jak same obracały klatkę, w której były zamknięte, czy mogłam przewidywać, że to będzie wierny obraz mojej przyszłości?…

Pędzić takie życie, ja, która z nas dwóch bardziej trzepotałam skrzydłami, której wyobraźnia bardziej była niespokojna! Zgrzeszyłam bardziej od ciebie, bardziej też jestem ukarana. Pożegnałam się z mymi marzeniami! Jestem szanowną panią prezydentową, zrezygnowaną chodzić przez lat czterdzieści pod rękę z ową sztywną figurą zwaną panem de La Roulandiere, który jest moim mężem, pędzić to życie będące jednym pasmem drobiazgów, i oglądać parę grubych brwi nad parą wyłupiastych oczu osadzonych w żółtej twarzy, na której nigdy nie postanie ślad uśmiechu.

Ale ty, moja droga Karolino, ty, która, mówiąc między nami, należałaś już do dużych, wówczas gdy ja jeszcze uganiałam z małymi w mojej krótkiej sukience, ty, której jedynym grzechem w życiu była pycha, ty – w dwudziestym siódmym roku życia i zaledwo z dwustoma tysiącami franków posagu, ujęłaś i zdobyłaś sobie znakomitego człowieka, jedną z najświetniejszych głów Paryża, jednego z dwóch ludzi z talentem, jakich wydało nasze miasto!… Cóż za los szczęśliwy!

Obecnie obracasz się w najświetniejszych kołach Paryża. Możesz, dzięki wspaniałym przywilejom geniuszu, bywać we wszystkich salonach dzielnicy Saint-Germain i być w nich mile widzianą. Opływasz w wyszukane rozkosze towarzystwa dwóch czy trzech słynnych kobiet naszej epoki, w których salonach spala się tyle najprzednieszego dowcipu, gdzie padają owe świetne słowa, które dochodzą do nas niby kongrewskie rakiety. Bywasz w domu barona Schinnera, o którym Adolf opowiadał nam tyle, gdzie spotykają się wszyscy wielcy artyści, wszyscy znakomici cudzoziemcy. Wreszcie, za jakiś czas, będziesz jedną z królowych Paryża, jeżeli tylko zechcesz. Możesz także przyjmować, możesz mieć u siebie wszystkie owe lwice i wszystkich owych lwów literatury, wielkiego świata i finansów, gdyż Adolf mówił nam o swoich znakomitych przyjaciołach i o swoich związkach z ulubieńcami mody w taki sposób, że już widzę, jak podejmując ich, będziesz zarazem przez nich noszona na ręku.

Z twoimi dziesięcioma tysiącami franków renty i sukcesją170 po ciotce Carabes, z dwudziestoma tysiącami franków, które zarabia twój mąż, trzymacie z pewnością powóz; zresztą, ponieważ bywasz w teatrach bezpłatnie, ponieważ dziennikarze są bohaterami wszystkich tych uroczystości rujnujących dla każdego innego, kto by chciał podążać za życiem paryskiego świata, ponieważ ich codziennie zapraszają na obiady, żyjesz jak gdybyś miała sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie!… Ach! Szczęśliwa jesteś, doprawdy! Nic też dziwnego, że o mnie zapominasz!

Rozumiem zresztą, że musisz nie mieć dla siebie ani chwili czasu. Przyczyną twego milczenia jest twoje szczęście, toteż przebaczam ci. Ale, któregoś dnia, jeżeli, zmęczona tyloma przyjemnościami, z wyżyn twojej wielkości, pomyślisz kiedy o twojej biednej Klarze, napisz do mnie, opowiedz mi, jak wygląda małżeństwo z wielkim człowiekiem…. Odmaluj mi te wielkie damy Paryża, szczególniej te, które piszą… Och! Chciałabym bardzo wiedzieć, z jakiej gliny są ulepione; jednym słowem nic nie opuszczaj i pisz wszystko, jeżeli jeszcze pamiętasz trochę, że jesteś szczerze i pomimo wszystko kochaną przez twoją biedną.

Klarę Jugault

Pani Adolfowa de Chodoreille do pani prezydentowej de La Roulandière, Viviers.

Paryż.

„Ach, moja biedna Klarciu, gdybyś wiedziała, ile ukrytych ran otworzył twój naiwny liścik, nie, z pewnością nie byłabyś go napisała. Żadna przyjaciółka, nieprzyjaciółka nawet, widząc kobietę pokrytą tysiącem ukłuć mustyków171, nie zdziera jej bandaży, aby dla rozrywki obliczać cyfrę tych ukąszeń…

Powiem ci więc na początku, że jak na pannę lat dwudziestu siedmiu o niebrzydkiej twarzy, lecz postawie zbyt majestatycznej w stosunku do skromnej roli, jaką tu odgrywam, jestem szczęśliwą!… Oto jakim sposobem: Adolf, nieszczęśliwy z powodu zawodów i przykrości, które spadły na mnie prawdziwym gradem, stara się goić rany mojej miłości własnej przez tyle uczucia, tyle tkliwych starań, tyle uroczej delikatności, że z pewnością wiele żon pragnęłoby, jako kobiety, spotkać w mężczyźnie, za którego wychodzą, tyle braków okupywanych w sposób dla nich tak korzystny; ale nie wszyscy literaci (Adolfa – niestety! – zaledwie można nazwać literatem), którzy są istotami nie mniej drażliwymi, nerwowymi, zmiennymi i kapryśnymi od kobiet, posiadają przymioty również wartościowe co Adolf, a sądzę, że i nie wszyscy przeszli takie same jak on udręczenia.

145.zatrapiać – dziś: trapić; martwić, zamartwiać. [przypis edytorski]
146.czym się to dzieje – dziś: jak to się dzieje. [przypis edytorski]
147.krepa (daw.) – czarna tkanina wykorzystywana w ubiorze osób i do wystroju miejsc z okazji pogrzebu i żałoby. [przypis edytorski]
148.rozumieć się na czym – dziś: znać się na czym. [przypis edytorski]
149.trismus – kurczowe zwarcie szczęk, szczękościsk. [przypis edytorski]
150.fularowy – z jedwabnej tkaniny. [przypis edytorski]
151.pochwycić – tu: zauważyć, zrozumieć. [przypis edytorski]
152.tyrada (lit.) – długa przemowa bohatera. [przypis edytorski]
153.wprząc – zmusić kogoś do prac, obowiązków; tu forma imiesłowu przym. M.lp r.ż.: wprzężona. [przypis edytorski]
154.jarzmo – uprząż dla bydła pociągowego; tu: obowiązek, niewola. [przypis edytorski]
155.conjungium (z łac. coniungium) – małżeństwo; małżonek; spółkowanie. [przypis edytorski]
156.Janus (mit. rzym.) – bóg początków, opiekun drzwi, bram i mostów, patron umów, układów sojuszniczych; tradycyjnie przedstawiany z dwiema twarzami, z kluczami i laską, co symbolizować miało władzę nad ziemią i niebem, czy też przeszłością i przyszłością. [przypis edytorski]
157.Alcest – postać z dramatu Moliera Mizantrop; człowiek szlachetny, ale mało elastyczny; tytułowy mizantrop, nielubiący ludzi i nieumiejący z nimi współżyć; zakochany w Celimenie, czyni jej wyrzuty z powodu swojej zazdrości. [przypis edytorski]
158.Filint – postać z dramatu Moliera Mizantrop; rzecznik zdrowego rozsądku oraz konformizmu pozwalającego uchronić się przed kłopotami. [przypis edytorski]
159.androgyna (z gr. androgynés; od: andrós: mężczyzna i gyné: kobieta) – osoba łącząca cechy męskie i kobiece, hermafrodyta; tu: przedstawienie sprawy małżeństwa z punktu widzenia zarówno mężczyzny, jak i kobiety. [przypis edytorski]
160.buduar (daw.) – pokój odpoczynkowy pani domu. [przypis edytorski]
161.muślin – lekka, przezroczysta tkanina o luźnym splocie, często jedwabna i jednobarwna, używana na firany do ozdoby okien. [przypis edytorski]
162.portiera – zasłona u drzwi lub okna z grubego, ciężkiego materiału. [przypis edytorski]
163.kontredans – figurowy taniec towarzyski popularny we Francji pod koniec XVIII w. [przypis edytorski]
164.palisander – bardzo ciężkie i twarde drewno, używane głównie do wykonywania mebli i przedmiotów artystycznych, instrumentów muzycznych. [przypis edytorski]
165.szyldwach (daw.) – żołnierz stojący na warcie. [przypis edytorski]
166.pomada – tłusty, pachnący środek kosmetyczny używany dawniej do smarowania włosów dla nadania im połysku i miękkości. [przypis edytorski]
167.niebieskie pończochy a. błękitne pończochy (ang. blue-stocking) – pot. określenie kobiet wykształconych i wyemancypowanych w Wielkiej Brytanii; we Francji częściej używano określenia sawantka. [przypis edytorski]
168.tedy (daw.) – więc. [przypis edytorski]
169.wist – gra pełną talią kart, w której uczestniczą dwie pary osób, grające przeciw sobie. [przypis edytorski]
170.sukcesja – spadek. [przypis edytorski]
171.mustyk (zool.) – drobny owad, którego samice żywią się krwią ssaków. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
230 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают