Читать книгу: «Dzieci ulicy», страница 7

Шрифт:

Więc on jest tylko popychadłem tak samo tu, jak był tam i ówdzie.

Antek wiedział, że niektórzy starsi chłopcy chodzili do szkoły niedzielnej. Tak, ale oni wstąpili ze szkół do księgarni; pokończyli po parę klas. Tam trzeba zdawać egzamin. Jaki? Co trzeba umieć? Co trzeba zrobić, żeby dostać się do szkoły? Tamci chłopcy będą subiektami, on będzie służącym, który nosi po dwa razy dziennie torby ciężkie, roznosi pisma, ekspediuje paczki na kolej i na pocztę.

– Et, bzik! Latać, chodzić, nogi zniszczyć i na starość iść do żebry, toć lepiej co innego robić.

Miewał tyle razy po kilka i kilkanaście rubli.

Jutro wypłata: wziąć swoje pięć rubli, wziąć gratyfikacji trzy, ściągnąć, co się da i… drapnąć.

I tak zrobił Antek.

– A teraz pohulać sobie za ten rok zmarnowany, spędzony w zaduchu, w pracy nędznej.

Ot, buda jakaś zasiadła w sklepie. Katarynka gra, tłum dzieci otacza wejście, oświetlone czterema lampami. Na szybach ponaklejane obrazki. Drżący z zimna „magik” w czerwonym trykocie, przepasany szarfą, zaprasza do środka.

– Wejście dziesięć groszy, a dla kulawych, garbatych tylko pięć kopiejek. Ślepi i bez głowy darmo.

Antek wchodzi.

Tak, tu jest jego dom, tu pchają go nieświadomie wszyscy ci, których spotykał w swojej wycieczce po „panach”.

Dzwonek pierwszy i drugi. Katarynka gra i gra. Muzyk z czerwonym nosem, z przymkniętymi oczami, kręci korbą i piskliwy, ponury dźwięk katarynki naśladuje coś, jakby walca, jakby wyjątek z opery.

– Szanowna publiczności, nadzwyczajne amerykańskie sztuki magiczne. Kto nie widział, niech zobaczy, kto widział, sam wejdzie. Połykanie miecza i śniadanie z rozpalonego żelaza. Wejście dla garbatych, kulawych pięć kopiejek, ślepi i bez głowy darmo.

Trzeci dzwonek i kurtyna z czerwonego perkalu w niebieskie kwiaty podnosi się.

Zainteresowanie widzów wielkie.

Następuje połykanie miecza, odgadywanie kart, gotowanie jajecznicy w cylindrze.

Antrakt. Kurtyna spuszczona. Dziewczynka z posiniałymi wargami wchodzi z talerzem między publiczność. Ma na sobie brudną białą sukienczynę i białe połatane pończochy.

– Proszę dać, co kto może, bo później nie będę brała.

I z grymasem imitującym uśmiech obchodzi widzów.

Antek ją zna, widywał ją na Powiślu wśród bandy dzieci.

Dzwonek.

Druga część przedstawienia. Magik-czarnoksiężnik i dziewczynka.

– Szanowna publiczności, oto wielka gimnastyczka, hiszpańska bajaderka60, niezwykłe, cudowne dziecko.

Katarynka poczyna wygrywać. Dziewczynka bierze w rękę dwa końce sukni, unosi ją i staje na palcach.

Nagle Antek drgnął: usłyszał poza sobą znajomy mu głos pijacki.

– Niech no i ja zobaczę, co tu jest – woła, zataczając się, pijak.

Antek cofa się, chce usunąć się z drogi, ale pijak chwyta go za ramię mocno i uparcie się w niego wpatruje.

Katarynka skowyczy. Na wzniesieniu tańczy dziewczynka. Okopcone lampy migają.

– Antek, ty tu? – pyta pijak.

– Puść mnie, ojciec.

– Antek, ty tu? – powtarza.

Antek się wyrywa.

Spoza przepierzenia wychodzi magik:

– Cicho być! – rozkazuje groźnie.

– Antek, zostań – woła błagalnie ojciec.

Czepia się jego ręki konwulsyjnie.

Publiczność się niecierpliwi.

– Wynosić się! – rozkazuje magik.

– Chodź, Antoś, chodź.

Trzyma go mocno i chwiejnym krokiem wychodzi z Antkiem na ulicę.

– Antoś, Antoś, nie chcesz ojca znać? Antoś, bój się Boga, Antek.

– A ojciec nie bał się Boga dziecko sprzedawać?

– Zaraz, ja ci, widzisz, wszystko opowiem… Tylko nie uciekaj. Chodź do mnie.

– Nie pójdę.

– Chodź, chodź – prosi, ciągnąc chłopca. – Wiesz? Matka Mańki umarła? Widzisz, ja żyję.

– A mnie co do tego?

– Takiś ty syn? A co ja ci złego zrobił?

– Ho! ho! Co złego?

Antek pchnął ojca. Pijany się przewrócił. Stoczył się do rynsztoka, z oczu łzy, prawdziwe łzy mu płynęły.

– Własne dziecko, własny syn.

I łzy płynęły razem z pomyjami rynsztoka.

Antek biegł. Nie wiedział, dlaczego odepchnął ojca. Nie czuł do niego żalu. Dlaczego zostawił go tam w błocie, dlaczego mówić z nim nie chciał?

Może dlatego, że ojciec po raz pierwszy w życiu przemawiał do niego łagodnie.

Antek biegł w stronę Wisły, zatrzymał się nad brzegiem, spojrzał na długi szereg latarni, na most, postąpił krok naprzód i uporczywie patrzał w toń rzeki. Jeszcze jeden krok zrobił, ale się cofnął.

Szedł w stronę Pragi. Raz jeszcze zatrzymał się na moście i patrzał w czarną toń rzeki, która leniwie toczyła grube płyty lodu.

I szedł dalej, potrącany przez przechodniów, drżąc z zimna i tych myśli, które napływały mu do mózgu.

– Nie, nie wróci do swego mieszkania ani do Zośki, nie wróci ani dziś, ani nigdy. Skąd ta garbata ma taką ładną córkę? A może dzieci Zośki byłyby znów garbate?

Na drodze Mareckiej, o wiorstę61 od Targówka, jest karczma. Stoi tam ona od niepamiętnych czasów i ma swoją wielką kartę w kronice dzieci Warszawy. Dziś nawet cienia dawnej sławy w niej nie pozostało.

Antek wiedział, że tam spotka kogoś, do kogo będzie mógł „przystać”, że tam to znajdzie, czego nie znalazł w swej wędrówce „po panach”, znajdzie braterstwo, równość, życzliwość. Tam będzie cząstką całości, gdy tu może być tylko czymś oderwanym, deptanym jak liść z drzewa spadły.

Pójdzie, zafunduje, „puści” swoje kilka rubli, ale znajdzie przyjaciół, ludzi, którzy interesować się będą losem jego, pomagać w jego przedsięwzięciach, ratować w niebezpieczeństwie.

Mija Nową Pragę, zakręca w pole, przechodzi pod traktem kolejowym. Pociąg, hucząc, wali przez pomost, miga dziesiątkami oświetlonych okienek.

Dalej już tylko szosa, cisza zupełna. Dwa szeregi drzew czernią się z dwu stron szosy. Niebo pokryte brudnymi chmurami.

Antek wie, że tą samą drogą szedł rok temu Józiek Bzik.

– Co się z nim stało? Podobno zszedł się z Maślarzem.

Wieje chłodny wiatr.

Nagle spoza drzewa wysuwa się jakaś postać skurczona w łachmanach.

– Kto tam? – pyta.

– Swój – odpowiada Antek.

– A do kogo to?

Postać w łachmanach zbliża się do Antka i zagląda mu w oczy. Szczęki drgają włóczędze nocnemu, zęby szczękają.

– Do Bzika. Jest w karczmie?

– Nie jeszcze.

– A będzie?

– Co nie ma być? Masz wódkę?

– Nie. Chodź ze mną do karczmy, to ci zafunduję.

– Nie mogę. Moja pikieta dzisiaj.

I cicho, niepostrzeżenie, usuwa się z drogi i znika za drzewem. Jednocześnie rozlega się donośna gwizdka. To znak, że „swój” idzie.

Jeszcze kilka postaci wychyla się spoza drzew z zapytaniem.

– Masz wódkę?

– Nie.

– Bodaj cię choroba. A „dula” masz?

Antek częstuje ich papierosami.

Wchodzi do karczmy.

Pusto tu jeszcze. Dwóch mężczyzn siedzi przy stole, grają w kości. Przyglądają się chłopcu bacznie.

– Do kogo?

– Do Bzika.

– Aha. Masz forsę?

– A mam.

– Zagrasz?

– Jak przegram, to wy stawiacie?

– Brawo!

W pięć minut Antek nie ma ani grosza. „Wkupił się”. On „swój”, bo nie szanuje pieniędzy; idzie mu tylko o „wstawianie”.

– No, fundujcie teraz.

– Poczekaj, zaraz nasi przyjdą.

– To drugi raz postawicie. Zmarzłem.

Antkowi nie jest zimno, ale chce pić; pić jak najwięcej i wódkę jak najmocniejszą.

– No, panie, ten, dawać tu nam.

Chłopiec wypija kieliszek spirytusu. Tamci przyglądają mu się z uśmiechem, Antkowi łzy zakręciły się w oczach, ale się nie zakrztusił.

– Cwaniak z ciebie – chwalą go. – Chcesz jeszcze jeden?

– Choćby dziesięć – odpowiada Antek.

X. Nad przepaścią

– Nie, Antek, teraz nie możemy tam iść – mówił Bzik – Maślarz raz na zawsze zabronił mi wracać po pijanemu, bo moglibyśmy go „nakryć”. Chodź do Suchego Felka, tam przenocujemy.

– Nie chcę – rzekł Antek.

– To chodź do mojej rodziny.

– Masz rodzinę? – Zdziwił się Antek.

– Zobaczysz.

Szli w stronę łachy Wiślanej. W łasze zimowały berlinki, łazienki62 i czółna. Nad samym brzegiem leżała przewrócona krypa63; przegniła ona tak, że reperować jej nie było warto; leżała więc sobie, przysypana śniegiem, z jednym niewielkim otworem od wyrwanej deski. Pod tą krypą mieszkała rodzina Szampionerki64; ona – wdowa – i troje dzieci. Kobieta zbierała latem trufle w rowach i dostarczała je do restauracji, w zimie żebrała i piła wódkę; starszy chłopiec wysługiwał się złodziejaszkom, dwie małe dziewczynki nic jeszcze robić nie mogły, bo starsza z nich miała dopiero lat pięć.

Taką była rodzina Bzika. Przywiązał on się do tych nędzarzów, dzielił się swym nędznym chlebem kradzionym, opiekował się nimi.

Zjechał Antek i Józiek z wału po śniegu, zbliżyli się do krypy. Józiek zastukał.

– Kto tam?

– To ja – rzekł Józiek. – Można zanocować u was?

– A czemu nie.

Odrzuciła gałgany, którymi otwór był zapchany, i wsunęli się na czworakach pod krypę. Cała przestrzeń założona była wiórami, gałganami; watą, piórami. Było to gniazdo ciepłe, duszne, smrodliwe.

– Masz tam co dla bachorów? – pyta dostawczyni truflów.

– A mam.

I wsuwa dzieciom w ręce kawałki sera i chleba.

– A ten drugi co za jeden?

– Przyjaciel.

– Posuńcie się, dzieci. No, śpijcie.

Antek leżał na jakimś łachmanie, z którego dobywał się mdły zapach jodoformu, leżał z szeroko otwartymi oczami i patrzał w ciemność. Myśli mu się wikłały, czuł dziwną wesołość i obawę; obawiał się o tę wesołość swoją, obawiał się, że pryśnie ona lada chwila, że zastąpi ją inne jakieś uczucie, którego się bał.

– Józiek, śpisz?

– Nie, bo co?

– Nic, tak tylko się pytam.

– „Żywe srebro” cię gryzie? – spytał Bzik.

– To nic.

– Pewnie, że nic. Spaniałeś, widzisz, musisz teraz „odpanieć”.

– Czym był jej mąż? – pyta Antek.

– A czym by? Złodziejem.

– Ona dawno tu mieszka z dziećmi?

– Śpij, nie gadaj.

Antek leży z szeroko otwartymi oczami i czuje, że jego wesołość znika, że idzie mu coś jakby robak od brzucha do piersi, od piersi do gardła, że zatrzymał się w gardle i rośnie, grubieje i rosną robakowi nogi jak pajęczyna, i w nos, w oczy mu wchodzą. Miga mu przed oczami postać Zośki. Zośka śpi z matką w czystym łóżku, matka jej garbata, a ona taka prosta jak trzcina. Co teraz robi ten chłopiec-sierota w cukierni? Już świt niedługo, zaraz wstanie i będzie zamiatał cukiernię. Antek stara się nie myśleć o robaku, ale nie może. Chce splunąć, nie może.

– Dusi, dusi! – woła Antek.

Bzik chrapie. Szampionerka wysuwa się z kąta z łachmanów, nachyla się nad chłopcem.

– Co ci jest?

– Robak w gardle.

– Zmora cię dusi. To nic. Przeżegnaj się.

– Oj, nie odchodźcie ode mnie.

– Przeżegnaj się – powtarza kobieta.

– W Imię Ojca i Syna – zaczyna Antek. – W Imię Ojca i Syna i… kiedy zapomniałem.

– I Ducha Świę…

– A tak: i Ducha Świętego.

– No, odeszło?

– Trochę lżej.

– A widzisz.

– Tylko nie odchodźcie, moja matko.

– No nie, nie.

Gładzi wilgotną ręką spocone czoło Antka i włosy.

– Jak zmora dusi, to najlepiej przeżegnać się, widzisz. Bo krzyż ją zaraz odstraszy. Bo krzyż to męczeństwo Jezusa. Jezus za wszystkich cierpiał.

– I za pani dzieci?

– A tak.

Przez szczelinę wdziera się pierwsza iskierka światła. Wiatr hula nad krypą, bije o boki, syczy między gałganami i zastyga w zaduchu i smrodzie.

Antek zasnął; gdy go Bzik obudził, było już południe.

– Chodź, wstawaj, idziemy.

– Tylko ostrożnie – prosi szampionerka – żeby was kto nie zobaczył.

Wysuwa Bzik głowę, ale ją chowa, bo po wale ktoś idzie. Potem wychodzą; biegają w różne strony, żeby na śniegu ślad nie pozostał przy krypie. Antek wciąga zimne powietrze. Ubranie jego i ciało są wilgotne. Zimno!

– Teraz możemy iść. Choroba z tym śniegiem.

Idą ulicami w stronę Nowej Pragi. Mijają liche domy, wychodzą na pole, po jednej stronie ciągnie się parkan. Przechodzą koło parkana kilka razy w różne strony, wydeptują drogę do ścieżki, którą robotnicy idą do fabryki.

– No już dobrze – mówi Bzik.

Rozgląda się raz i drugi, odsuwa deskę, wpuszcza Antka i sam wchodzi. Przy bramie samej, na wielkim podwórzu „gęsiarni”, stoi psia buda.

– Nero, wynoś, się prędzej, słyszysz?

Pies leniwie wychodzi, warczy na Antka.

– Leżeć, to swój!… Właź, Antek. Poczekaj… albo ja.

Wsuwa się w budę psa, za nim Antek. Lewa ścianka budy przylega do ściany szopy drewnianej, jest w niej szczelina, która prowadzi do piwniczki ciemnej.

– Kto tam? – odzywa się głos męski.

– Ja.

– W nocy byłeś potrzebny, to się włóczyłeś.

– Kolegę prowadzę.

– Aha.

Schodzą po drabince kilka stopni i są na dole.

– Ma pan co do jedzenia? Głodni jesteśmy.

– A wiem: do żarcia zawszeście gotowi. Macie.

– Jest świeca?

– Masz tu zapałki i nie szczekaj, bo mi się spać chce.

Józiek zapala świecę. Gliniana podłoga piwnicy wysłana jest dywanami różnej wielkości i różnego pochodzenia. Na brudnej wytartej niedźwiedziej skórze leży starzec, przy nim leżą dwa króliki; starzec jęczy cicho. W drugim kącie spoczywa mężczyzna o twarzy ponurej, z ciemnym zarostem, krzaczastymi brwiami i ostrymi, uporczywymi oczami. Obaj patrzeli na Antka długo, bez zmrużenia powiek.

– Siadaj – rzekł Bzik, podsuwając Antkowi poduszkę – masz, jedz.

Starzec poruszył się na swym posłaniu i jęknął.

– Przestań ojciec jęczeć – syknął niechętnie mężczyzna.

– Chory jestem. Boli!

– Niech ojciec wylizie, to ojca wyleczą.

– A wyleczą, wyleczą… Józiek, podnieś mnie.

Antek zauważył, że starzec ma ręce i nogi bezwładne. Owoc to surowej zemsty ludzkiej. Był koniokradem. Zmówili się chłopi całej gminy, pochwycili go w nocy na drodze i poprzecinali mu ścięgna pod kolanami i w łokciach. Okrutna zemsta. Syn tydzień cały ukrywał ojca w lesie, a starzec błagał, by go nie oddawał do szpitala. „Patrz, zając postrzelony ucieka, aby pod krzakiem zdechnąć; ucieka i cierpi tak, jak człowiek nie może wcale cierpieć. Żołnierz postrzelony pada, ale nie ucieka z dwiema kulami. Zając ucieka”.

Nadludzki to był wysiłek: bezwładnego starca prowadzić, nieść, ukrywać się i uciekać, spod Grochowa aż do tej kryjówki, skąd pięć lat już nie wychodził.

Teraz syn tylko utrzymuje honor rodu koniokradów. Choć on już nie trzyma się specjalności, a różne zajęcia uprawia. Znają go, o! znają. Szczególniej chłopi, którzy na targ przyjeżdżają. Sprzedaje im „złoty piasek”, podrzuca woreczki, ogrywa w pasek. Mści się za ojca.

Antek przygląda się starcowi, gryzie chleb czerstwy i drży całym ciałem. Czuje, że znów go zmora dusić zaczyna.

Świeca pali się nikłym światłem i kopci sczerniały pułap piwnicy. Cisza. Słychać tylko chrzęst gryzionego chleba.

– Śpij, Antek. Wieczorem wychodzimy.

Józiek kładzie się obok Antka.

– Słuchaj, Antek, co Bronek mówił?

– Nie kazał wydawać, że to ty.

– Nie kazał? Widzisz, ja nie wiedziałem, że tego. Ja chciałem dać mu tylko naukę na drugi raz.

– Wiem o tym.

– Po co on na mojego dziadka wymyślał?

– Był pijany.

– Ja wiem, ale kiedy to tak nie idzie… Ja może bym mu nic nie zrobił, a po co on mnie się wtedy czepiał.

– Chciał się z tobą pogodzić.

– Ja wiem, ale ja strasznie wściekły byłem. Wlazłem po tego szczeniaka w ogień i nie znalazłem go. Wstyd mi było.

– Ta wariatka kłamała.

– Wiem, zaniosła dzieciaka do Wicków. Słyszałem.

– Szkoda Bronka. Niezły był chłop.

– Tak, dla ciebie, ale nie dla mnie. Ciebie uczył czytać, bo masz wszystkie palce, a ja nie.

– A ty chciałeś, żeby ciebie uczył? Mogłeś powiedzieć.

– Et, bzik. Czy ty na stałe do nas?

– Nie wiem.

– Bo słuchaj, musisz już potem, bo ciebie zadźgają.

Antek sam nie wiedział, czy „na stałe” przyłączył się do bandy. Żal mu było książek, które zostawił na Czerniakowskiej, żal mu było tych wieczorów i Zośki, prostej jak trzcina.

– Znasz Zośkę „garbatej”? – pyta Antek.

– Co nie mam znać? Ładna dziewucha, pójdzie, do „panów”.

– Niedoczekanie – syknął Antek.

– Zobaczysz. Jeszcze rok…

– Niedoczekanie.

– A co, żenić się z nią chcesz?

– Wszystko jedno.

Myśli ich rozbiegły się. Zamilkli. Zasnęli. Płynęła godzina za godziną. Nadszedł wieczór.

Maślarz wstał.

– Zostajecie?

– Chcesz iść? – pyta Józiek.

Znów przechodzą przez psią budę. Idą do Warszawy.

Na ulicy Topiel, w suterynie ślusarza, jest szulernia.

Gdy weszli do pokoju, przy stołach było już pełno. Tu rzemieślnicy i robotnicy przegrywają tygodniowy zarobek.

– Motia65 – mówi Maślarz, przysiadając się do jednego z grających.

„Motia” albo z żydowskiego „sitwa” to hasło współki. Gdy do grających w pasek zbliża się inny szuler, dość mu szepnąć owo magiczne zaklęcie, by otrzymać połowę wygranej. Jest to nagroda za pomoc i tajemnicę.

Na stole brzęczała miedź, srebro, przesuwały się papierki.

Antek poznaje kilku rzemieślników. Pieniądze, które na stół rzucają, to nie miedź i nie srebro, a łzy żon, głód dzieci i ich praca ciężka od szóstej rano do dziesiątej wieczorem.

– Motia – mówi Józiek i przysiada się do łobuza w watowanej myśliwce, w barankowej czapce na głowie.

Antek widzi, jak Józiek podsuwa szulerowi karty; idzie mu to zręcznie. Dorzuca czasem słowo do rozmowy, której osią główną są popełnione w ostatnich dniach zbrodnie.

– W kurierach pisali, że w Austrii złapali takiego, co trzydzieści cztery zbrodnie popełnił.

– A to ci dopiero kawalarz.

– A co? A pokaż mi u nas takiego.

I splunął.

Żarty na różne tematy, najsprośniejsze anegdoty i cyniczne uwagi krzyżują się. Antek przypomina sobie, że podobnie bywało w cukierni Śródmieścia.

Między graczami kręci się siedmioletnia dziewczynka, córka właściciela suteryny. Przyjmuje ona udział w grze: podgląda karty.

Znów zmora poczyna dusić Antka. Chciałby napić się wódki, ale gospodarz pić nie pozwala. Pohulanka odbywa się dopiero późno w noc, po ukończonym graniu.

Naprężenie rośnie wśród graczy. Lada chwila może powstać bójka. Ale upominać się o przegrane pieniądze, to znaczy być pobitym przez „motiaków”, być raz na zawsze wykluczonym z liczby graczy, nie być pewnym życia na żadnej ulicy miasta.

Przez drzwi wpada kobieta w podartej chustce na głowie z dzieckiem na ręku.

– Wacek, ty znów tu?

– Drzwi zamknąć! – woła gospodarz. – Tu nie dla kobiet miejsce. Czego to?

– Wacek! Wacek! – woła kobieta, wyrywając się na środek pokoju.

Spoza stołu wstaje mężczyzna blady z iskrzącymi się źrenicami.

– Czego?

– Dzieci gubisz, zbereźniku, złodzieju, gubiduszo.

– Czego? – powtarza, zbliżając się do niej.

– Daj pieniądze.

– Pieniądze? Pieniądze ci dać?

Zamierza się na żonę. Dziecko płacze.

– Tylko bez bijatyk tutaj. Daj jej rubla – mówi gospodarz.

– Masz, psiakrew. A w domu się porachujemy, za ten wstyd przed ludźmi…

Kobieta bierze papierek i idzie do swoich czworga dzieci, które pozostawiła w domu. Antek wysuwa się i idzie za nią. Chce jej coś powiedzieć, nie wie co, chce jej doradzić, nie wie czym.

Przed bramą stoi inna kobieta.

– Dał?

– Dał. Ma się ze mną rachować. Jak przegra, to powie, żem mu szczęście tym rublem odebrała. Ale już mam dosyć tego.

Antek idzie za nią. Kobieta wchodzi do bramy domu, wchodzi do sąsiadki i po chwili dąży w stronę swojego pokoju, a pod chustką błyska w żółtym świetle latarki ostrze siekiery.

– Pani Wackowa! – odzywa się nieśmiało Antek.

– Czego? Czego chcesz?

Ukrywa siekierę pod chustką. Na jej bladą twarz występują rumieńce.

– Co pani chce robić?

Wackowa patrzy na Antka nieprzytomnym wzrokiem.

– Co chcę zrobić? A tobie co do tego?

– Pani Wackowa – powtarza Antek – co pani chce zrobić?

Kobieta opiera się ręką o mur, chwieje się. Antek bierze ją pod ramię, prowadzi do mieszkania. Na parterze, w końcu długiego ciemnego korytarza, małe drzwiczki wiodą do wilgotnej izby. W łóżku, okryte poduszką i paltem, leżą dzieci w podartych koszulinach.

– Mamo, jeść – rozlega się głos piskliwy.

– Idźcie do ojca, to wam da, podlec taki. Idźcie sobie. Ja za was mam cierpieć, bachory przebrzydłe, za was. A mnie co za niewola. A ty idź sobie – zwraca się do Antka – ty z ich bandy. Wynoś mi się.

Rzuciła się na krzesło i poczęła szlochać i krzyczeć. Zbiegły się sąsiadki, zakręciły się kobiety, rozbiegły po jadło dla dzieci.

Antek wrócił do szulerni.

– Co? Już zaczynasz za cudzymi żonami się włóczyć? – zapytał Wacek, wpatrując się w Antka – za wcześnie zaczynasz. Żebyś kości całe nosił, pamiętaj.

– Bóg cię pokara, chorobo – szepce Antek.

– A może…

Dobrze po północy gra się kończy, rozpoczyna pijatyka. Antkowi rozświetla się w głowie. Zbliża się do Bzika, odciąga na stronę.

– Słuchaj, Józiek, ja chyba się powieszę – mówi cicho.

– Poczekaj, ja coś wymyśliłem. Chodź, pogadamy.

Wychodzą. Niebo pokryte czarnymi chmurami, mróz zelżał.

– Antek, musisz być jeszcze cierpliwy. Ja mam myśl. Już ty bądź spokojny. Tylko do wiosny… Chcesz jechać do Ameryki?

– Wszędzie, aby nie tu.

– A widzisz. Już ja wiem, jak to się robi. Granica to głupstwo, znam tam jednego. A potem szyfkarta66 i wio! Tam będziemy sobie razem pracowali, chcesz?

– A pieniądze?

– Już ty się nie bój. Wszystko będzie.

– Czego wy ludzi w grę wciągacie?

– E, mój kochany, tyś jeszcze wszystkiego nie widział.

Antkowi stanęła w myśli rozmowa jedna, sam na sam prowadzona, przy szumie lipy zaruckiej. Tak, teraz wyraźniej niż kiedykolwiek słyszał słowa hrabiego: „Na nędzę jest sposób, ale na zepsucie nie ma. A wśród was więcej zepsucia niż nędzy. Gdybyście po pracy uczciwej rozrywce czas poświęcali, byłoby wam lepiej”.

Przed oczami Antka przesunęły się postacie książkowych bohaterów z ich czynami wielkimi i czystymi duszami. Siłą wyobraźni uprzytomnił sobie owe wieczory na Czerniakowskiej. I Antek nagle wyrzucił z siebie jedno słowo:

– Kłamstwo!

– Co kłamstwo? – zapytał Józiek.

– „Dzieci ulicy” czytać nie umieją, książek nie znają. A dzieci złodziejów też są złodziejami – wyrzucił nagle z siebie – i coraz ich więcej będzie.

– Jakie dzieci ulicy? Jakich złodziejów?

Antek patrzał na towarzysza, oczy mu się zamgliły i dwie łzy spłynęły mu po twarzy.

– Ja z tobą będę, Bziku, wszędzie z tobą – zawołał i chciał go objąć za szyję.

– Antek, tyś pijany – szepnął zdziwiony chłopiec.

– Tak, tak, pijany jestem – poprawił się Antek i łzy otarł rękawem. – Nie mów nikomu o tym.

Antek zawstydził się, że zapłakał nad niedolą braci.

Nie wspominali później o swej rozmowie…

Staczał się Antek nad sam skraj przepaści. W duszę dziecięcia wsiąkały wrażenia, których mu nie szczędziło otoczenie. Antek w nowym swym życiu dopatrzył się poezji. Być śledzonym, narażać się ciągle, wymykać, ukrywać w piwnicy za psią budą, oszukiwać, kraść, obmyślać wyprawy, a przy tym być cząstką masy, mieć pieniądze, żyć i bawić się – żyć w ciągłym niepokoju i podnieceniu, kłaść rękę do cudzej kieszeni, plądrować w obcym mieszkaniu, przekradać się, nasłuchiwać – było w tym coś rycerskiego dla Antka, coś, co nie stało w tak wielkiej sprzeczności z jego ideałami, jak być poniewieranym przez piekarczyków w cukierni, zawijać paczki w sklepie lub odnosić posyłki.

A kotłowały się w duszy Antka, zmiennej, stubarwnej, uczucia najsprzeczniejsze, ale zawsze silne, wybiegały ponad szarą treść codziennego życia przeciętnych pracowników.

Mijały tygodnie i miesiące.

Poszedł raz Antek na Czerniakowską, ale tylko na chwilę, po swoje książki. Czatował na ciemnych schodach, stał długo wpatrzony we drzwi, doczekał się chwili, gdy starsi wszyscy powychodzili z mieszkania, wpadł do pokoju. Dzieci zbiegły się na jego powitanie. Krzyknął na nie, wyjął spod poduszki swoje książki i uciekł, uciekł spiesznie, bo nie chciał słyszeć żadnego zapytania, na które musiałby odpowiedzieć.

Długo się wahał, czy odkryć swój skarb towarzyszom nory piwniczej, wreszcie zdobył się na odwagę… i w kryjówce złodziejskiej, przy chwiejnym blasku świecy zadźwięczały po raz pierwszy słowa inne niż zwykle i króliki zdziwione wpatrywały się, gdy przyciszonym głosem czytał.

Słuchał Bzik, Maślarz i ojciec jego, i może rozumieli, może nie rozumieli, ale słuchali uważnie, a stary jęczeć przestawał, choć mu rany, z odleżenia powstałe, piekielne sprawiały męczarnie. Uśmiechał się czasem, czasem oczy jego strzelały gniewem, to znów łagodnie spoglądały w przestrzeń. Szły ku niemu zapachy pól z tych słów, promienie słońca, którego od lat nie oglądał.

– Mój Antku, jeszcze! – prosił, gdy chłopiec odkładał książkę.

Antek przecierał załzawione oczy, przechylał się bliżej ku świecy i ciągnął dalej.

I znów tygodnie całe minęły, znów słońce bardziej przygrzewać poczęło.

Józiek znalazł to, czego szukał; powrócił razu pewnego zadowolony, wyciągnął Antka na róg do szynku; usiedli w kącie pokoju.

– Słuchaj – zaczął Bzik – tylko bądź mądry. Jak skończę, to zobaczysz, że przystaniesz. Tylko nie przeszkadzaj. Za miesiąc możemy już być bardzo daleko. Ale musisz mi pomóc.

– No, gadaj.

– Więc, widzisz, na Topiel, wiesz nad ślusarzem, na facjacie, mieszka fanciarka67. Słuchaj tylko. Mieszka sama, stara jest. Tylko uważaj. Hołoty włóczy się tam sporo, więc i diabeł nie dojdzie, kto to zrobił. I o tym nikt z naszych nie może wiedzieć. Bo ona z naszymi trzyma. Musimy to sami zrobić, we dwóch. Rozumiesz?

– Ale co musimy zrobić?

Józiek rozejrzał się. Był wzburzony.

– Zabić – rzekł krótko.

Antek patrzał na przyjaciela wzrokiem zdziwionym, pytającym.

– No, czego się gapisz? Tu nie ma gadania. Baba się pilnuje, śpi jednym okiem. Jak nie chcesz, to nie. Mnie wszystko jedno.

– Zabić? – zapytał Antek.

– Nie drżyj się. Wszystko jedno. A Maślarz mało narznął ludzi. Co wielkiego? Chcesz być daleko stąd? Inaczej nic nie zrobisz. Bez forsy musimy tu siedzieć. Jak chcesz.

– A kiedy to ma być?

– Dziś w nocy. Zaraz pójdziemy. Mam sznurek i na wypadek i coś kolącego. Stara, chora. Nie bój się, już ja sobie sam dam radę.

– Więc zaraz?

– Tak.

– Dobrze – rzekł Antek cicho.

– Tylko się nie trzęś, bo tak nic nie zrobimy. A pamiętaj, musi nam się udać, bo jakby się „nasi” dowiedzieli: ona od nas kupuje kradzione.

– Wiem, wiem – rzekł Antek.

– Więc sztaba? To się napijemy. Tylko nie za wiele. A potem spacerować trzeba. Maślarz mi tak mówił.

Wypili po trzy kieliszki, wyszli z szynkowni.

Szli obok siebie, nie mówiąc nic. Józiek kilka razy odchrząknął, ale milkł.

Krakowskie Przedmieście wre życiem. Chłopcy mijali przechodniów, idąc szybko. Mieli na sobie krótkie półszubki i czapki z daszkami. Józiek począł gwizdać.

Zmierzch zapadał.

Aleje Ujazdowskie tonęły w półcieniu. Środkiem sunęły szeregi pojazdów, trotuarami rozwijał się długi wąż spacerujących, między nimi mężczyźni, panie w pięknych kapeluszach i dzieci w jasnych ubrankach.

Był to pierwszy ciepły dzień wiosenny. Drzewa pokryte świeżymi pączkami niosły zapach świeży i czysty, którego nie mógł zagłuszyć kurz, wydobywający się spod długich sukien i szeleszczących spódnic pań.

A między przechodniami uwijały się dzieci z bukiecikami w rękach i zapraszały do kupna kwiatów.

– Proszę pana, niech pan kupi kwiatki dla tej ślicznej pani, proszę pana, matka chora, ojciec w szpitalu – zawodził dziewięcioletni nędzny chłopczyna w łachmanach.

– Proszę pana, dziś nie jadłam – woła dziewczynka w poplamionej sukienczynie. – Proszę pana.

Antek i Józiek siedli na podmurowaniu sztachet i patrzeli.

Antek pamiętał podobny obraz. Dwa i pół roku minęły, on z Mańką biegał wówczas między przechodniami, sprzedawali kwiaty i odnosili pieniądze ojcu. Tylko dwa i pół roku temu. Wtedy, ostatnim razem, ten pan hrabia wziął go do siebie…

– Chodź. Józiek, pójdziemy.

– Poczekaj jeszcze – mówi Bzik.

– Chodź już, chodź.

Szli ulicą Książęcą ku Wiśle.

– Słuchaj, może by jeszcze się napić?

– Nie, nie można.

Idą. Józiek gwiżdże przez zęby.

– Boisz się, Antek?

– Czego się mam bać?

– Zobaczysz, jak będzie gracko. Babę za halc68, poducha na pysk i basta! Ani zipnie. Zobaczysz.

Józiek gwiżdże.

– Na dole krzyk. Nikt nie usłyszy. A wreszcie ona zawsze drze się. Już to moja rzecz. Ty stój za mną.

Idą. Józiek gwiżdże przez zęby.

– No. Antek, teraz trzymaj się ostro.

Wchodzą przez bramę. Józiek zagląda do suteryny.

– Widzisz, mówiłem ci, że za wcześnie. Jeszcze się nie zebrali. Będzie kto szedł przez schody i usłyszy.

Drapią się po schodach drabiniastych, ciemnych.

– A potem przez okno od razu na dach, pamiętaj.

Stoją przede drzwiami. Józiek stuka. Cisza. Stuka po raz drugi.

– A tam kto?

– Bzik.

– A czego to po nocy?

– Sikorę69 niosę.

– Teraz nie ma nic. Jutro.

– Niech otworzy, do choroby. Przecież sikorą za karty nie zapłacę.

– To jutro.

– Niech otworzy, powiadam. Zwariowała stara czy co? Nie chcę, żeby Maślarz widział, że mam. Zobaczy, że będzie żałowała.

Rozlega się zgrzyt klucza, kołatanie zasuwek.

Stara uchyla drzwi, wyciąga przez szparę rękę.

– Dawaj, zobaczę.

Józiek pcha drzwi.

– Nie pchaj się tu.

– Niech się nie boi, nie zjem, bo za stara, za sucha.

Staje we drzwiach otwartych.

Antek chwyta go za rękę.

– Józiek! Józiek! Józiek!

Stara patrzy na Jóźka nieprzytomnym wzrokiem, głosu wydobyć nie może ze ściśniętej gardzieli.

Józiek podaje jej zegarek.

– Wyjdź – szepce stara.

Józiek cofa się. Ona przywala drzwi swoim ciałem, zamyka na klucz.

– No, nie chce brać sikory?

W pokoju rozlega się jakiś łoskot. Józiek ponawia pytanie. Nie ma odpowiedzi.

Schodzą na podwórze. Są na ulicy. Idą razem kilkadziesiąt kroków.

Antek drży. Szczęki biegają mu. Słychać szczęk tylko zębów. Ręce szukają oparcia.

Nagle Bzik zatrzymuje się. Staje przed Antkiem. Patrzy mu w oczy zimnym, stalowym wzrokiem.

– Kwita z nami – mówi, a oddalając się dodaje – tchórz, rabin uczony!

Znów zbliża się.

– Możesz nie wracać do nas. Już ja ciebie osmaruję przed swoimi. A w drogę mi nie właź, bo…

Nie dokończył. Antek go zrozumiał.

Bzik przeszedł na drugą stronę ulicy, przywitał się z idącym do szulerni „motiakiem”, poszli razem.

Antek stał oparty o mur. Drżał całym ciałem…

Fanciarkę znaleziono nazajutrz nieżywą. Umarła z przerażenia.

Antek nocował w cyrkule.

Gdy go nazajutrz pytano o miejsce zamieszkania, rzekł:

– Czerniakowska.

Wskazał adres robotnika, dorożkarza, garbatej i Zośki.

„A może go przyjmą?”.

60.bajaderka (z fr. bayadère) – tancerka. [przypis edytorski]
61.wiorsta – ros. miara długości wynosząca 1,0668 km. [przypis edytorski]
62.łazienka – łódź kąpielowa. [przypis edytorski]
63.krypa – łódź rzeczna o płaskim dnie. [przypis edytorski]
64.szampionerka (z fr. champignon: grzyb) – zbieraczka grzybów. W XIX w. szampion mówiono na pieczarkę. [przypis edytorski]
65.motia (gw.) – spółka. [przypis edytorski]
66.szyfkarta (z niem. Schiffskarte) – bilet okrętowy. [przypis edytorski]
67.fanciarz – lichwiarz, pożyczający pieniądze pod zastaw. [przypis edytorski]
68.halc – kark. [przypis edytorski]
69.sikora – zegarek. [przypis autorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
210 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают