Читать книгу: «Dzieci ulicy», страница 6

Шрифт:

VIII. Bohater

Zatknięta w szyjkę butelki świeca dopalała się. Bronek – kelner – leżał na łóżku i rozprawiał, a lubił mówić wiele, gdy był pijany. Na drugim łóżku spoczywał kucharz. Na sienniku, na ziemi, leżeli Antek i Józiek.

– Widzicie, chłopcy, takie życie, jak wy teraz żyjecie, to mówię wam, jest na nic – prawił Bronek. – Bo w ogóle, mówię wam, trzeba zawsze myśleć o starości. Bo, widzicie, wy teraz mali jesteście, więc wam się wasze sztuczki udają. Idźcie, na przykład, na Nowy Świat, uklęknijcie przed kościołem i udawajcie, że płaczecie, to wam się zaraz nazbiera cała kupa „litościwej hołoty” i będzie wam czterdziestaki pakowała; a jak który zacznie gadać z tobą, a natrajlujesz mu, że jesteś sierota, a to, a owo, to możesz ich nabrać na kilka fajgli50. Ale, mówię wam, jak dorośniecie, to koniec, klapa z tym wszystkim.

– A tak – odzywa się z drugiego łóżka Andrzej kucharz.

– Widzicie. Więc potem, no, to jeszcze możecie tam listy pisać, a to, a owo, ale to już w ogóle zupełnie co innego. Potem to znowu zaczniecie kraść, pójdziecie do ula, bo widzicie, ja znam już takich. Mój rodzony brat jest na „osiedleniu”. Ożenił się tam, czy choroba go wie, i z głodu teraz zdycha, Więc, widzicie, trzeba, widzicie, coś w ogóle wymyślić.

– A tak – potwierdza sennym głosem kucharz.

– Bo mój brat, widzicie, to tak samo. A ja się przecież wykierowałem. Żebyście widzieli, jak to panowie ze mną piją i całują się.

– Jak się popiją, to się całują – dodaje kucharz.

– Co ty tam, garnkotłuku, wiesz? Rozumie się, że jak się popiją. A z tobą, parzygnacie, to może się całują? Niby to pan, jak się upije, to nie jest pan, albo co. Pan to pan i już…

Andrzej odpowiedział mu po swojemu, przewrócił się na drugi bok i zachrapał.

– Ja tam wam – ciągnął kelner – opowiadać wszystkiego nie będę, bo to są rzeczy tajemnicze i wreszcie wy na to jeszcze za smarkacze. Więc, widzicie, mówię wam, że życie jest psie, ale co tam, trudno; na to, widzicie, rady nie ma…

Chwila milczenia.

– Antek jest ładny chłopak, więc może iść, powiadam, do cukierni, żeby się w ogóle trochę obznajomił. A potem może… A Józiek to też byłby chłopak niczego, ale mu palca brak u ręki, to na nic, musi iść do rzemiosła, albo co. Najwyżej mógłby być tam w jakiejś garkuchni, a nie w restauracji, gdzie się wielkim panom usługuje… Tylko to trzeba trochę się wykształcić.

Znów pauza.

– A ty, Antek, czytać nie umiesz, to źle. W cukierni jeszcze jako tako. Pisma rozeznasz po okładce, ale w restauracji trzeba rachunki pisać, a to, a owo.

– A pan Bronek nauczyłby mnie czytać?

– Nauczyć to nie, ale pokazać ci mogę. Poczekaj, jutro przyniosę kuriera, to ci pokażę… A ty, Józiek, to choroba wie, co z tobą zrobić.

– Już ja sam ze sobą zrobię – odparł Józiek, rozgniewany wspomnieniem o swoim brakującym palcu.

– Ano, kiedyś taki wielki pan, to sobie rób, co chcesz. Ani ja ci brat, ani ojciec, ani swat, żebym miał głowę sobie łamać.

– A niech sobie nie łamie, niech śpi, bo się urżnął.

– Czy ja się urżnął, szczeniaku, czy nie, to moja rzecz, a że ty będziesz wisiał na szubienicy, to będziesz.

– Ja tam nie mam brata złodzieja na „osiedleniu” jak pan – rzekł Józiek – to i sam na szubienicy nie będę.

– Słuchaj no, stulisz gębę, ty znajdo jeden?

– Wolę ja być znajdą, jak ze złodziejskiej rodziny. Mój dziadek był uczciwy człowiek – zawołał Józiek z rumieńcem oburzenia na twarzy.

– Taki, jak i ty, hycel był twój dziadek.

Józiek Bzik zerwał się z łóżka, pochwycił butelkę z palącą się świecą i rzucił nią w Bronka, ale chybił. W ciemności błyszczały jak dwa węgle rozżarzone oczy chłopca. Rzucił się na leżącego, ale ten pochwycił go za głowę oburącz i tłukł nią o żelazny kant łóżka.

– A masz, złodziejski synu, a masz hyclu, a masz. A nie rzucaj się na starszego, a nie rzucaj się, a nie…

Rwał za włosy omdlałego chłopca. Dopiero Antek zwolnił Bzika z rąk rozwścieczonego pijaka, zwilżył mu zakrwawioną twarz wodą. Józiek westchnął. Po półgodzinnym cuceniu przyszedł do siebie.

Kelner i kucharz już spali.

Józiek ubrał się powoli, pogroził w stronę Bronka, nasunął czapkę na oczy, wziął harmonię i wyszedł bez słowa pożegnania.

Nazajutrz Bronek przypomniał sobie nocną bijatykę, zafrasował się, splunął i mruknął:

– Trzeba się go będzie pilnować teraz.

Wyczyścił sobie lakierki, spodnie i frak, usiadł przed lustrem rozbitym, porozkładał szczotki, grzebienie, butelki z olejkami i maścią, począł się czesać, smarować i czernić.

„Dziecko ulicy”, dwudziestoczteroletni Bronek, charakteryzował się na wykwintnego lokaja pierwszorzędnej restauracji…

Józiek znikł i nie pomogły Antkowe poszukiwania.

– Pewnie bandę zbiera – mruczał niezadowolony Bronek. – Teraz już na pewno wyjdzie na złodzieja. Ale co ja winien, że taki bestia zawzięty?

Gdyby kto uważnie wsłuchał się w monologi Bronka, dosłyszałby może nutę, która dźwięczała, jakby żal, jakby wyrzut sumienia.

Może dla zagłuszenia tego głosu, który mu gadał, że sierotę skrzywdził, Bronek zajął się Antkiem. W ciągu pierwszych dni kilku nauczył go czytać wyrazów: „Kurier, Warszawski, Poranny, Gazeta, Polski, piątek, sobota” itd. Nauka odbywała się w ten sposób:

– Patrz, Antek, tu jest napisane: „Kurjer”51. Pierwsza litera jest ka, druga u, trzecia er, czwarta jot, piąta e, a ostatnia, patrz, taka sama, jak trzecia. No, patrz, widzisz? A razem to jest ku – rjer.

Albo metoda Bronka nie była najgorsza, albo Antek był bardzo zdolny, dość, że liczba wyrazów, którą chłopak umiał odcyfrować, stawała się coraz większa.

Chodził Antek, po ulicy i szukał na szyldach sklepów, znanych mu liter. Często odgadywał znaczenie wyrazu. Nad apteką wisi szyld, na którym napisany jest wyraz; wyraz ten składa się z sześciu liter; pierwsza litera a, ostatnia także a, przedostatnia k. Nic innego, tylko apteka.

W bólu, w znoju, w naprężeniu, wdziera się dziecko ulicy w ten świat magiczny drukowanego słowa.

Kilka razy wydobywał Antek z ukrycia pod siennikiem swoje książki, nic wyczytać z nich nie mógł i znów je pod siennikiem ukrywał: Antek wstydził się, że ma książki.

Złożona, zawiła jest dusza „andrusa” z Powiśla, a bogata jak ta Wisła rzeka, jak to miasto grzmiące, co jest jej mistrzem-wychowawcą, tyranem, a różnobarwna, różnodźwięczna jak to niebo o wschodzie, jak te pomruki dobra i zła, które życie wydaje ze siebie.

Bronek postanowił zająć się chłopcem, chciał skłonić Antka do przyjęcia miejsca w cukierni, chciał wciągnąć tę naturę nieokiełznaną pod jarzmo nie tyle pracy może, ile poniżenia. I postanowił pokazać mu w najżywszych, najjaśniejszych kolorach życie, które czeka go, jeżeli w jarzmo to wprzęgnąć się pozwoli…

Zarządzający restauracją wyjechał na kilka dni za granicę, więc służba czuła się swobodną: nie śledził jej przenikliwy wzrok rządcy, który umiał wszędzie wejść, wszystko zauważyć, skarcić i w karbach trzymać całą tę dziką, zuchwałą, rozbestwioną, w jego pojęciu, tłuszczę. A tu akurat wypada wesele, zamówione w ostatniej chwili.

– Przyjdź dziś do mnie, tak o pierwszej w nocy – rzekł Bronek do Antka – zobaczysz coś ciekawego. Tylko ubierz się w nowe ubranie.

Antek gorzał z niecierpliwości. Wieczorem zobaczy po raz pierwszy w życiu salony oświetlone i „panów” tańcujących, bawiących się, jedzących. Instynktem wiedzony, pragnął poznać nowy odłam życia, rozszerzyć swoje wiadomości, zapas obserwacji życiowych.

Ale gdyby kto Antka zapytał, dlaczego tak silnie pragnie być obecnym na balu, nie umiałby powiedzieć nic więcej jak:

– Chcę, bo chcę.

I ubrany, umyty, uczesany, ze swymi płowymi włosami i niebieskimi oczami jasnymi, Antek stanął w przedpokoju i patrzył przez drzwi otwarte na salon.

W salonie panował zamęt, zamieszanie. Muzyka grać przestała, rozdawano lody.

Panowie w czarnych frakach, z lśniącymi klakami52 w rękach, w białych rękawiczkach, w błyszczących lakierkach, weseli, uśmiechnięci, podnieceni winem, asystowali paniom.

Panie w różnobarwnych sukniach lekkich, tiulowych, z bukietami lub wiązankami w dłoni, w naszyjnikach z pereł, z mieniącymi się w uszach kolczykami, z diademami we włosach, lekkie, powiewne, krążyły po sali. Nagie ich ręce i ramiona bieliły się jak śnieg na Wiśle.

Rozmowy, szepty i śmiechy płynęły do przedpokoju, gdzie wciśnięty między drzwi i framugę okna, ukryty na wpół za portierą, stał Antek.

Panna młoda w białej sukni, z długim tiulowym welonem, siedziała zadumana obok pana z białą wstążeczką przy klapie fraka. Nad czołem jej w półkoronę układały się białe, drobne kwiaty z płatkami błyszczącymi i mięsistymi.

Między gośćmi snuli się lokaje spokojnie, zwinnie, nie zbliżając się zbytnio do nikogo, nie narzucając się z usługami; podawali chłodniki, spełniali zlecenia, odbierali szklanki i podstawki. Twarze lokajów były miłe, ujmujące i nieme. Słuchali i spełniali życzenia, jakby nie widząc nic, nie słysząc, nie czując, nie myśląc, jak maszyny tak udoskonalone, że dość tym maszynom powiedzieć coś, dać znak, skinąć, spojrzeć lub poruszyć powieką, by maszyny wykonywały tę lub inną czynność.

Bronek też był na sali; Antkowi wydawał się on zupełnie innym człowiekiem, nawet nie człowiekiem, a jakimś sprzętem z bardzo zawikłaną maszynerią.

We drzwiach stał inny lokaj. Bronek, przebiegając, rzucił mu półgłosem uwagę:

– Spójrz no, ta, naprzeciwko, w różowej. Co?

Antek nie rozumiał, co chciał przez to Bronek powiedzieć, przekonał się jednak, że on patrzy i myśli.

Zagrała muzyka. Panowie poczęli przechodzić tłumnie do salonu z palarni, panie wyszły z buduaru. Jedna z pań prowadziła za rękę kilkuletnią dziewczynkę w białej sukience, z białą wstążeczką we włosach, w białych bucikach. Za nimi szedł chłopiec w czarnych aksamitnych spodniach i białej marynarskiej bluzie.

Antkowi przyszło nagle na myśl:

„Co by to było, gdybym ja się tak ubrał?”

Pary zaczęły wirować po sali. Muzyka grała rzewnie. Antkowi granie to coś przypominało, coś, czego nie pamiętał, coś, czego nie znał, czy widział to, czy słyszał.

Więc to jest tylko taniec, nic więcej? A toż on widział tańczących tyle razy. Ale tancerki nie miały nagich ramion, nie przechylały się tak jakoś dziwnie, tak dziwnie.

To stokroć piękniejsze niż cyrk. Antoś takiej muzyki nigdy jeszcze nie słyszał, takich pań i takich dzieci nie widział. A jak one śmiało stąpały po lśniącej posadzce.

„Dziecię ulicy” czuło się tak drobne, nikłe wobec tych blasków, tiulów, zapachu i dźwięków.

Przechodzi dwóch panów.

– Sais tu53, jestem mocno pijany.

Antek spojrzał na niego zdziwiony. Więc tak wygląda człowiek pijany? Nie ma ani oczu błyszczących, ani nosa czerwonego, ani zmiętego ubrania? Nie kłóci się, mówi głosem dźwięcznym, nie ochrypłym?

Przebiega panienka, śmieje się srebrzyście, niesie za sobą zapach piękny i woła:

– Czy jest szwaczka?

Lokaj biegnie za nią, otwiera drzwi, urocze zjawisko niknie poza drzwiami.

A tych dwoje dzieci ujęło się za ręce i tańczą.

Na progu ukazuje się Bronek.

– A, jesteś. Wpuścili cię?

– Powiedziałem, że do pana idę.

– Dobrze. Masz tu cygara. Schowaj prędko.

Podaje Antkowi garść cygar; chłopiec chowa je w kieszeni.

– Chodź na schody, zaraz ci przyniosę coś.

Antek dostaje kielich wina, kawał pasztetu i tortu.

– Nie nudzisz się?

– Nie.

– Podoba ci się?

– Tak.

– Smakuje ci to?

– Tak sobie.

Antek nie chce spowiadać się ze swych uczuć.

– Słuchaj, Antek, tylko ty, uważasz, nie myśl, że oni są, uważasz, tacy znów bardzo co. Postroi się to i wygląda jako tako. Ale wiesz, oni – taka sama hołota jak my.

Wchodzi na korytarz pan szpakowaty. Bronek łamie się w pół.

– Czego sobie jaśnie pan życzy?

– Słuchaj no, mój kochany, wyciśnij mi pół cytryny do wody. Woda ma być czysta i zimna z lodem. Tylko zaraz. Rozumiesz?

Bronek biegnie. „Pan” opiera się o ścianę i cedzi przez zęby:

– Psia krew, z tymi balami.

Bronek powraca.

– Myślałem, żeś poszedł dopiero zrywać cytryny.

Bronek nie odpowiada.

– Prosiłem, żeby woda była z lodem. Głuchy widać jesteś.

„Pan” wypija wodę i wchodzi do salonu.

– Widziałeś idiotę? – zwraca się Bronek do Antka.

A walca tony marzycielskie płyną.

Tak, Antek słyszał i widział raz tych panów i panie, u Wizytek, w kościele. Wejście było za biletami, ale on wcisnął się przemocą, otrzymał nawet szturchańca wówczas. Potem już zmądrzał: na pańskie śluby się nie pchał.

– Masz, pij, nie żałuj sobie. Mam całą butelkę w palcie. Urządzimy sobie jutro bal, lepszy niż ten, zobaczysz. Albo te Michałki wyfraczone umieją się bawić, myślisz?

W słowach jego dźwięczała złość lokaja poniewieranego przez „panów”.

Po walcu nastąpił kontredans54, znów walc, znów kontredans.

Antek oswoił się z obcym dla niego środowiskiem. Usiadł na kanapce pod lustrem obok dziewczyny, która była razem ze szwaczką na dyżurze. Dziewczynka mogła mieć lat czternaście.

Przechodzi dwóch panów – gości – jeden z nich bierze dziewczynkę pod brodę i mówi:

– Tu es belle, ma petite.55 Jesteś ładna, moja mała.

Panowie przechodzą do palarni.

– Zośka, po coś tam wylazła? Choć tu zaraz – woła szwaczka.

Biały mazur. Grajkowie zbierają resztki sił i grają żwawo, ogniście. Służba stoi w drzwiach, przy bufecie, spokojna, bez śladu znużenia na matowych twarzach, bez ziewnięcia, bez uśmiechu, bez słowa, bez poruszenia niemal.

Goście rozjeżdżają się.

– Moje uszanowanie jaśnie panu.

– Dziękuję jaśnie panu.

– Padam do nóg.

Zbieranie rzeczy, narzucanie szali, chustek, wkładanie zarzutek, rotund i peleryn.

Rozlega się okrzyk:

– Brama!

Wesele się skończyło. Młodzi wieczorem wyjeżdżają za granicę, do Wiednia, stamtąd do Nicei i, rozumie się, dalej, do Włoch.

Sprzątanie postępuje raźno.

Antek kładzie palto, siada na kanapce pod lustrem. Oczy mu się do snu kleją, a jednak żal mu balu. Tak prędko się skończył.

– Antek!

Otwiera oczy.

– Chodź prędko. Podobno fabryka Gryga się pali.

Chłopiec zrywa się. Pożar! On od lat najmłodszych, od niemowlęctwa prawie, przywykł uważać pożar za najpiękniejsze, najmilsze widowisko.

Bronek funduje dorożkę.

– Od dawna się pali? – pyta Antek, obawiając się, czy nie będzie już ogień ugaszony.

– Od drugiej podobno.

Słychać odgłosy trąbki. Mija ich strażak na koniu. Widać wielką łunę na niebie.

– Ej, ojciec, machaj no prędko. Rubla daję. Ja zarobiłem, to i wy zaróbcie.

Pakuje mu w garść kawał sarniego combra i cygaro.

– Zapalcie, zobaczycie, jakie grackie.

Wyjmuje korek z butelki likieru.

– Łyknijcie.

Daje Antkowi butelkę.

– Masz, pij; pewnieś głodny… A powiadam wam, ojciec, zarządzającego dziś nie było, to było okropne używanie z tego powodu. Jak wróci, to będzie heca. A co tam.

Już widać tłum ludzi. Policja zatrzymuje dorożkę. Bronek płaci rubla, czwartą część zarobionych przez noc pieniędzy.

Wysiadają.

Do samej fabryki nie można się dotłoczyć. Wojsko otoczyło tę część kordonem. Wiatr gna całe snopy iskier na sąsiednie domki drewniane, pożar ogarnia coraz większą przestrzeń. Mieszkańcy wynoszą lub wyrzucają swoje nędzne ruchomości. Policja nie może dać rady tłumowi rozbawionemu, nie może okazać pomocy zagrożonym.

Już trzy domki drewniane stoją w płomieniach, czwartego ratować nie można. Już dach się zajmuje.

I nagle wśród gwaru rozlega się głośny, spazmatyczny płacz.

– Dziecko moje tam zostało. Dziecko moje.

– Gdzie? – pytają najbliżsi.

– Na strychu, na samym strychu.

Natychmiast przystawiają drabinę, strażak, okręcony mokrym płótnem, wchodzi na strych, przedziera się przez płomienie.

Trzy strumienie wody skierowano w stronę, gdzie znikł dzielny człowiek.

Wybiegł po chwili, ale bez dziecka.

– Dziecko mi oddajcie, dziecko! – woła kobieta.

– Ależ nie ma – twierdzi strażak.

– Jest, jest, cztery latka ma, jest. Oddajcie mi.

Płakała, rwała włosy na głowie, tarzała się po ziemi. Tragicznie brzmiał ten krzyk, przy akompaniamencie syczenia ognia.

Drabina wisiała jeszcze, zarzucona na przepaloną belkę.

– Kto to jest ta kobieta?

– Wariatka.

– A ona ma dziecko?

– A ma.

– To jej własne?

– A czyjeż by, jak nie jej?

– Więc trzeba je znaleźć.

– Belka się załamie.

Nagle przed panem naczelnikiem stanął chłopiec.

– Ja wlizę.

– Nie wolno.

Chłopiec jednym skokiem znalazł się na drabinie.

– Zejdź, słyszysz, zejdź.

Ale chłopca już nie było. Wpadł w ogień. A wariatka zerwała się nagle z ziemi i zaczęła się śmiać przeraźliwie.

– Ha! ha! ha! a tom ich oszukała, a to głupcy! A widzicie! chciałam, żebyście wiedzieli, żem ja nie taka znów wariatka… Co, ja, matka, zostawiłabym w ogniu dziecko? Ha! ha! ha! Już trzy godziny, jak go tam nie ma. Ha! ha! ha! Wyniosłam je w bezpieczne miejsca. A to głupcy. Ha! ha! ha!

W tej chwili załamała się belka i drabina w snopie iskier spadła na ziemię.

W oknie drugiego piętra stanął chłopiec z oczernioną twarzą, z popalonymi włosami.

Antek i Bronek zawołali jednocześnie ze zdumieniem:

– Józiek Bzik!

Józiek spojrzał na dół, skoczył, zatoczył się i… dał nura w tłum, który się przed nim rozstąpił z podziwem.

Józiek nie znalazł dziecka, nie wiedział, że wariatka kłamała, wstydził się swego niedołęstwa i pragnął uciec przed tym tłumem, wpatrzonym w niego.

Biegł, kulejąc. Już miał się wydostać na plac wolny, gdy poczuł, że ktoś go chwyta za rękę. Chłopiec instynktownie wyjął nóż z kieszeni. Spojrzał na tego, kto go pochwycił. Ujrzał Bronka, oczy mu zapłonęły. Podniósł rękę do góry, kolnął Bronka nożem, skoczył naprzód i znikł w ciemności poprzecznej wąskiej ulicy.

Bronek zatoczył się i upadł.

– Antek, nie mów, kto mnie dźgnął – szepnął Bronek, gdy go niesiono do dorożki.

Antek chciał jechać z Bronkiem, ale go zatrzymano. Ujrzał go nad wieczorem, ale już w… sali sekcyjnej.

Na środku sali, na stole, trup Bronka: nóż utkwił mu w sercu, główna tętnica przecięta, krwotok i śmierć natychmiastowa…

Nie udała się uczta, którą zapowiedział był Bronek, na którą zaprosił kilku kolegów i znajomych dziewczyn.

Jedynym spadkiem po Bronku kelnerze, dziecku ulicy, były cygara skradzione na balu w restauracji, nadtłuczone lustro, słoiki z maściami, grzebienie i szczotki.

Wszystkie pisma brukowe podawały nazajutrz dwie sensacyjne wiadomości: „Podpalenie fabryki” i „Tajemnicza zbrodnia”.

Józiek Bzik pomścił naruszony honor rodzinny.

IX. Z dnia na dzień

Mdłe liście pokryły drzewa miejskie. Rozpalona kula słońca prażyła asfalt i bruk uliczny. W powietrzu unosił się pył.

Egzaminy w szkołach się skończyły i matki powyjeżdżały z dziećmi na wieś, do miejscowości kuracyjnych w kraju i zagranicą. Dzieci lśniących salonów i dusznych izb szkolnych miały przez dwa miesiące wakacyjne oddychać świeżym wiejskim, górskim lub morskim powietrzem.

Miasto wyludniło się.

Tylko ojcowie, mężowie, przykuci do miasta, pozostawali i w miarę możności, stosownie do upodobań i środków, uprzyjemniali sobie przykre wieczorny po dniach przepracowanych w zaduchu i upale.

Cukiernia na zbiegu dwóch ulic, w Śródmieściu, uczęszczana była liczniej niż inne, gdyż przyciągały do niej konsumentów obszerna weranda i… bilard.

W sali bilardowej, mimo otwartych okien, upał i gryzący zapach tytoniu panują wszechwładnie. Ale jest tu wesoło i swobodnie. Można zdjąć marynarkę i kamizelkę, i przy czarnej kawie czytać pisma, grać w szachy lub warcaby, opowiadać dowcipy, przyglądać się bilardzistom, urządzać nawet małego totalizatorka. Stawka niewielka: za dwadzieścia kopiejek ma się „wrażenia” na cały przeciąg gry. Szanse grających zmieniają się, zainteresowanie rośnie w miarę posuwania się gry naprzód.

Antek w białym fartuchu krąży koło stolików, podaje pisma, zapala papierosy, odbiera kapelusze i laski.

Zna on tu każdego gościa, wielu z imienia i nazwiska. Dziwnym mu się nawet wydaje, gdy wejdzie wypadkiem ktoś obcy. Obcy na pewno najgorzej jest obsłużony, czekać musi długo na podanie kawy, a już nigdy nie doprosi się świeżego pisma.

Zna Autek i markierów. Ciekawi ludzie ci markierzy. Ludzie żyjący z bilardu, nieumiejący nic ponad piramidki i karambole. Ale do jakiej to wprawy dochodzą! Kula bilardowa słucha ich się na skinienie, zatacza koła i półkola, obija się po kilka razy o bandę i staje tam, gdzie on chce, by się zatrzymała. Czarodzieje! A jak śmiesznie wygląda, gdy markier gra z „frajerem”, gdy rzuca się, udaje zagniewanego, celuje z uwagą i nie trafia, gdy wreszcie przegrywa, płaci stawkę, by „frajera” w grubszą grę wciągnąć i wyssać z niego kilka rubli.

Markierzy wieczory całe spędzają w cukierni, w nocy hulają, w dzień śpią. Bladzi, drobni, z wiecznie nerwowo poruszającymi się rękami, z papierosami w ustach, z biegającymi oczami, śledzą każdego przybysza, otaczają, wciągają w grę i ogrywają.

Antek znów bada nowy odłam życia.

Duszno mu tu, ciasno, ale nie nudno. Każdy gość to nowy typ, nowy przedmiot obserwacji. Życie Powiśla już zna, życie śródmieścia poznaje.

Nie od razu przyjęto Antka. Właściciel długo nosem kręcił:

– Wolałbym co prawda chłopca z prowincji… Nie łobuz jesteś?

– Nie, proszę pana.

– No tak, każdy to samo śpiewa… Wiedz, że u mnie taki porządek: raz przewini, dostanie w kark, drugi raz – uszy ponadrywam, trzecie przewinienie – nogą w siedzenie i won!

Antek zaczerwienił się, nic nie odpowiedział.

Teraz właściciel zadowolony jest z Antka. Chłopiec jest grzeczny dla gości, goście go lubią, umie się znaleźć, powiedzieć coś zabawnego, a w kieszeni ma buteleczki: z koniakiem i benedyktynką. Są to „kropelki” dla stałych gości.

– Antek, jedna czarna!

Antek biegnie do kuchni i woła:

– Mała czarna.

Przynosi kawę i pyta z tajemniczym uśmiechem.

– Zęby pana nie bolą?

– Oj, bolą.

Antek ogląda się, wydobywa butelkę, kieliszek, i wlewa do filiżanki „krople na zęby”.

Właściciel niby się gniewa.

– Słuchaj, Antek, zakład mi zamkną przez ciebie.

– O, niech się pan nie boi – upewnia go chłopiec.

– No, no, pamiętaj.

I pan pryncypał dochodzi do wniosku, że lepiej już wziąć chłopca łobuza, zwinnego, sprytnego, chociaż złodzieja, niż niezdarę powolnego z prowincji.

Antek ma dwie wady: kradnie i późno przychodzi do zakładu. A dwie te wady płyną z jednego źródła: Antek się kocha.

Chłopiec mieszka teraz na Czerniakowskiej. Miłe ma tam życie.

Ślusarz fabryczny, jego żona, czworo dzieci, z których najstarsza córka „za dorożkarzem”, dwoje dzieci zamężnej córki, jej mąż i Antek zajmują pokój; w kuchence mieszka „garbata” z córką.

Wesołe życie. Gdy Antek o dwunastej w nocy wraca do domu, ślusarz, żona, dorożkarz, dorożkarzowa, garbata i jej córka zbierają się w kuchence i Antek im czyta. Dzieci śpią, a jeśli się które obudzi, dostaje od Antka karmelek lub czekoladkę i znów zasypiają.

Antek czyta. Lampka stoi na stole przed chłopcem, wszyscy otaczają go kołem, on wydobywa swą książkę i uboga izdebka poddasza zaludnia się długim szeregiem bohaterów.

– Przeczytaj no, Antoś, o polowaniu – prosi dorożkarz.

– E, ty ciągle z polowaniem. Już czytał.

– No, jeszcze tylko ten raz.

 
„Tu las był rzadszy. Słychać z głębi ryk, trzask łomu.
Aż z gęstwi, jak z chmur, wypadł niedźwiedź na kształt gromu,
Wkoło psy gonią, straszą, rwą; on wstał na nogi
Tylne i spojrzał wkoło, rykiem strasząc wrogi,
I przednimi łapami to drzewa korzenie,
To pniaki osmalone, to wrosłe kamienie
Rwał, waląc w psów i w ludzi, aż wyłamał drzewo,
Kręcąc nim, jak maczugą, na prawo, na lewo,
Runął wprost na ostatnich strażników obławy”.56
 

– No, już dosyć…

– Ale poczekajże – prosi dorożkarz. – Ty się na tym nie znasz, ale ja…

– No, wiem, wiem. Dwa palce ci na polowaniu urwało i jeszcze ci mało.

– Przeczytaj no Antoś o Scyzoryku – prosi ślusarz.

– No, dobrze – godzi się dorożkarz.

I dźwięczą słowa Mickiewicza na poddaszu, i snuje się nić myśli jego w umysłach słuchaczów.

Antek czyta to płynniej, to z większym trudem, stosownie do tego, czy zna tekst mniej czy więcej. Czyta i patrzy w przestankach w czarne oczy dziewczyny i myśli, skąd „garbata” ma tak śliczną córkę?

Bije godzina pierwsza.

Antek czyta, czuje wpatrzony w siebie wzrok kilkorga zmęczonych oczu i czuje spojrzenie dwóch czarnych pochodni dziewczyny. I tak mu dobrze, pierwszy raz w życiu. Nie czuje znużenia po całodziennej bieganinie i czy dziw? On młody. Ale i ślusarz, i kobiety spracowane nie czują senności.

– A teraz tę drugą książkę. Masz, Antek, napij się, bo ci w gardle przyschło. Może co zjesz?

I występuje Zagłoba, Skrzetuski, Kmicic, stają przed wyrobnikami poddasza, mówią do nich. A oni rozumieją mniej lub więcej; tłumaczą sobie po swojemu, komentują.

Bije godzina druga. Antek odkłada książkę… do jutra.

Rozchodzą się. Antek tylko pozostaje jeszcze chwilę i pokazuje dziewczynie parę nowych liter.

– Poczekaj, niedługo i ty będziesz umiała tak czytać. Dobranoc.

Rozchodzą się i Antek długo jeszcze rozmawia ze swymi współmieszkańcami, potem długo jeszcze myśli sobie o tym i o owym, o książkach i o Zośce.

„Skąd garbata ma tak piękną córkę, tę Zośkę tak prostą jak trzcina, z wielkimi czarnymi oczami i długim płaszczem kruczych włosów?”. Na pytanie to mogłaby odpowiedzieć tylko „garbata”. Dziecię to pozostało jej jako jedyna pamiątka dawnej młodości, jedyne wspomnienie niewielu radosnych chwil jej życia, jedyny dowód czyjejś winy, jedyny widomy znak jakiegoś rozczarowania, echo wyrządzonej jej krzywdy. Kochała córkę swoją bez granic.

Oto dlaczego Antek spóźniał się do obowiązku i brał po kryjomu kilka czekoladek, biszkoptów lub ciastko.

Przez palce patrzył właściciel cukierni na owe dwie wady Antka, bo Antek był sprytny. Ale nie dla wszystkich chłopców cukiernik i podwładni jego byli jednakowo uprzejmi.

Był wśród malców i niedołęga, cichy, uczciwy, posłuszny sierota z prowincji. Opiekun oddał go zakładowi „na własność”. Chłopiec spał tam, jadł i… odbierał bicie od wszystkich.

Każdy sklep, zakład to świat zamknięty w sobie, to małe państwo z odrębnym życiem, ze swą walką o byt, podstępem, intrygami, przemocą silnych i gnębieniem słabych.

Antka nikt nie śmiał ruszyć. Raz chłopcy z piekarni, niby w żartach, a właściwie dla wypróbowania jego sił i usposobienia, pociągnęli go za ucho; spojrzał na nich, oko w oko, zmarszczył brwi i syknął dwa wyrazy magiczne:

– Nie radzę.

I dano mu spokój.

Raz właściciel próbował mu wytłumaczyć w dosadnych wyrazach, że przychodzenie do obowiązku o godzinie dziewiątej sprzeciwia się przyjętym tam zwyczajom, że do niego, Antka, należy sprzątanie sali bilardowej, ale Antek wyjaśnił swoje stanowisko w kilku słowach, wspomniał o pewnym zacisznym pokoiku z zielonym stolikiem do kart, o „kroplach na ból zębów” i… „zamknął gębę” panu pryncypałowi na długo.

Antek był osobą, z którą należało się liczyć, sierota z prowincji był czymś, czym można poniewierać, bo się nie umie bronić. Antek był pewien siebie, że miejsce dostanie, sierota drżał, że go wypędzą na bruk nieznanego mu miasta.

Minęły upalne miesiące letnie, kawał jesieni; już zima zaglądała w oczy, a w życiu Antka nic się nie zmieniło i byłby szedł utartą drogą, szlakiem, wytkniętym mu przez zmarłego Bronka, gdyby nie drobny wypadek.

Antek raz spóźnił się o całe dwie godziny. Właściciel był na niego wściekły, więc zbił… sierotę. A jak odbywa się karanie chłopca? Sposobem bardzo prostym: bije się w twarz, targa za uszy i za włosy. Chłopiec zanosi się od płaczu.

– A nie płacz, a nie płacz, hyclu, a nie maż mi się, a nie drzyj.

I przy każdym zdaniu następuje świeża porcja uderzeń.

W Antku krew zastygała. Przypomniał sobie, że podobne bicie zrobiło z Jóźka Bzika zbrodniarza, pomyślał, że gdyby on, Antek, był mniej cwany, na niego spadałyby podobne razy, postanowił ująć się za słabym.

– Za co pan go bije? – zapytał, patrząc śmiało w purpurową twarz chlebodawcy.

– A tobie, złodziejski synu, co do tego? Bądź kontent, że ciebie nie ruszam.

– Niech pan ruszy.

Purpurowa twarz chlebodawcy stała się fioletową. Pochwycił kij z założoną nań gazetą, ale Antek odskoczył na bok.

– Precz! Wynoś się. Rozumiesz. Nie tylko sam się gałganisz, ale mi buntować będziesz… Żeby mi noga twoja tu nie postała.

– Oj! oj! dlaczego nie?

Antek z drwiącym uśmiechem odpasał fartach, przeszedł wolnym krokiem na korytarz, wdział swoje palto, czapkę włożył na bakier, rzekł:

– Moje uszanowanie panu.

I gwiżdżąc wyszedł na ulicę.

Nazajutrz w cukierni była rewizja. Cukiernik miał wiele kłopotu. Sierota otrzymał drugą porcję razów.

Miał teraz Antek więcej czasu na czytanie, a o środki do życia był spokojny. Był pewny siebie.

– Dosyć tej niewoli. Przyjmę obowiązek w sklepie, gdzie będę miał niedziele wolne. Żeby raz w tygodniu nie mieć odpoczynku – to psia niewola.

Antek przeczuwał może, mówiąc to, że 500 chłopców cukierniczych i piekarskich nie może uczęszczać do szkoły, bo i w święta piją ludzie kawę i jedzą ciastka. Lecz to do powieści nie należy.

Antek dostał się do perfumerii. Znów poznał nową gałąź pracy, wdrożył się w nowe obowiązki. Komora celna, poczta, składy apteczne, komisjonerzy57, składnicy – nowe pole obserwacji. A fabryka z jej dusznym zapachem, balony, szklanki, flaszki, retorty58 z różnokolorowymi płynami, przetworami chemicznymi, wieczna gra kolorów i zapachów.

Mimo różnorodności zajęć wrażenia były jednostajne, bo Antek teraz mniej z ludźmi miał do czynienia, więcej z przedmiotami. A pchało go coś w życie, w samo jego centrum, w samo jądro. Czego szukał Antek? Może wcielenia ideałów książkowych.

Niedługo zabawił Antek w perfumerii. Przeszedł do składu tytoniu, do handlu win, do księgarni.

W składzie tytoniu zapoznał się ze szwarcowanymi59 cygarami, w winiarni z fałszowaniem win, które kiper całymi dniami zaprawiał w piwnicy, dolewał, próbował.

Księgarnia dała mu więcej.

Chłopiec „oblatany”, śmiały aż do bezczelności, sprytny aż do przebiegłości, czuł się onieśmielonym wobec stosów książek, pełnych półek od ziemi aż do sufitu. Sądził, że tu inny świat jakiś, inni ludzie.

Rozczarował się.

Być może, czyściej, jaśniej tu było, ale nie dla chłopca „na posyłki”, nie dla „dziecka ulicy”. Antek ścierał rano kurze z paczek nut, potem wydawał w ekspedycji książki dla księgarzy, odnosił paczki do mieszkań, posyłki na pocztę. Nauczył się ważyć książki, nalepiać marki, robić opaski, wiedział, na których półkach leżą książki historyczne, przyrodnicze, matematyczne, lekarskie, powieści, książki ludowe i dla dzieci, poznał kilkanaście nazwisk pisarzy i kompozytorów, kilkadziesiąt tytułów. W sobotę przynoszono całe stosy pism, które podpisywano, liczono. Szły transporty na prowincję. Antoś miał swój rewir, roznosił pisma prenumeratorom.

– Więc i to jest sklep, tylko sklep, nic więcej. Sprzedają tu książki, jak gdzie indziej sprzedają wina cygara lub kawę. Subiekci tu zawijają książki, jak tam butelki. I nic więcej.

50.fajgiel (daw. pot.) – rubel. [przypis edytorski]
51.Kurjer Warszawski – tytuł gazety codziennej wydawanej w Warszawie od 1821 do 1939 r. [przypis edytorski]
52.klak (daw. pot.) – składany cylinder, szapoklak. [przypis edytorski]
53.sais tu (fr.) – wiesz? [przypis edytorski]
54.kontredans – taniec towarzyski z figurami. [przypis edytorski]
55.Tu es belle, ma petite (fr.) – Jesteś piękna, moja mała. [przypis edytorski]
56.Tu las był rzadszy (…) – fragm. IV księgi Pana Tadeusza A. Mickiewicza zatytułowanej Dyplomatyka i łowy. [przypis edytorski]
57. komisjoner – kupiec, pośrednik sprzedaży. [przypis edytorski]
58.retorta – naczynie laboratoryjne o długiej szyjce używane do destylacji. [przypis edytorski]
59.szwarcować – przemycać. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
210 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают