Читать книгу: «Płomienie», страница 20

Шрифт:

– Czuliśmy – mówił pan Seweryn – że jeżeli ktoś nie zdoła dać nam siły nadludzkiej, jeżeli ktoś nie da nam mocy do wzniesienia się sercem ponad świat – zginiemy. Czuliśmy, że musimy dokonać cudu, wyjść poza własny rozum, poza rzeczywistość, aby przetrwać i wierzyć. Czy ty wiesz, co znaczy wiara? Dowiesz się może. Nauczy cię kiedyś życie, że można człowieka w jego wnętrzu zabić lub ocalić. Stwórz wiarę, która zdolna przetrwać mękę, a człowiek wbity na pal będzie siłaczem. Ludzie nie wiedzą, co za moc mają w duchu, jaką niezrównaną i potężną siłą rozporządza każdy z nas, byle śmiał, byle nauczył się nie bać. Póki człowiek zna strach – nie poznał ducha. Nie wie, iż on i duch są jedno, że wszędzie jest on sam, że nigdzie innego nic prócz siebie nie znajdzie. Dopóki człowiek może być przestraszony, nie zna świata bożego, który w nim jest. Pełza po zmarzłej skorupie i nie czuje, że otacza go zewsząd życie. Gdy ludzie giną, gdy ich zabija pustka życia, martwota i trwoga, gdy czują się niczym, trzeba zażądać od nich, aby byli wszystkim. Im większy jest upadek, tym wyżej musi sięgać wzlot, by zdołał porwać. Zrozumieliśmy wtedy dzięki niemu, który był sługą sprawy, że my, których zabił świat, musimy świat ożywić, póki nie stanie się sercem to, co dzisiaj jest kamieniem, nie dźwigniem się z mogiły, której kamień strzeże. Jak głaz legli nam ludzie na piersiach, myśmy żywi byli pod głazem, musimy pobudzić gniotących.

Opowiadał mi, jaki gniew powstał na emigracji, gdy towiańczycy wysłali go z listem do cesarza rosyjskiego z oświadczeniem, że pragną spełnić wobec niego obowiązek poddanych. A obowiązek poddanego jest uwolnić władzę od grzechu władzy. Obowiązkiem jest odrodzić władcę całkowicie w swobodzie, tak aby żyła i działała przez niego swoboda świata.

Mówiłem z nim o stosunku moim do kwestii polskiej, pan Seweryn słuchał poważnie z namarszczonym czołem, w końcu rzekł:

– A jeżeli ty się mylisz?

– O czym mówisz, stryju?

– Wy tak myślicie. Wszystko, co działo się dotąd, działo się bez własnego udziału człowieka. Powiadasz, pracą swoją stwarza człowiek podstawy w życiu. To jest słuszne. Nie duchem, lecz człowiekiem stworzył cię Bóg: nie myślą, ale ciałem masz kołatać w jego pierś. Mówić trzeba mową, którą zna i której słucha on, co myśli słońcem, ziemią, wszystkim, co jest. Ziemia jest większym duchem niż myśl nasza. Gwiazdy, słońca to wszystko duchowe i ciało nasze jest duch. Praca jest zaślubinami duchów. Człowiek niepracujący obcy jest Bogu, chociażby się modlił i pościł. Myśl nieprzeparta przez ciało, nieznana ciału, nie jest myślą. Snem jest i sennym rojeniem. Ale ty mówisz dalej. Człowiek musi sam dźwignąć siebie.

– Tak – powtórzyłem.

– Bóg za niego nie dokona pracy, to wiemy wszyscy. Oddał mu się Bóg w nim samym i nie żyje nigdzie prócz w nim tylko i przez niego – ale żyje Bóg…

– Nie rozumiem różnicy.

– Oko boże widzimy w głębinie, jego myśl żyje w nas ślepa, jego oddech porusza drzew liście. To wszystko mówi.

– Człowiek musi przezwyciężyć przeszłość swoją, jeżeli nie chce zginąć.

– Bóg nie umiera i czeka, człowiek wstrzymywać i przewlekać może dzieło swoje, wydłużać może drogę bez końca.

– Rozumiem teraz różnicę: ty stryju, nie rozumiesz, nie uznajesz możliwości klęski człowieka – powiedziałem.

– Można odpaść od Boga – rzekł stryj Seweryn. – Długi czas nie byłem w stanie w to uwierzyć, a teraz wiem: może być smutek wieczysty. Można uwierzyć w nicość własną, w bezpłodność beznadziejną, w samotność nieprzerwaną – i to jest właśnie szatan: duch nieskończenie smutny.

– Wierzysz w to?

– Szatan zna otchłań otwierającą się w samym Bogu.

– Nie rozumiem, nie rozumiem, czym jest Bóg twój.

– Nie zdołasz zrozumieć: gdzie kończy się wszystko, co twoje, cała twoja natura, której nie znasz, ta, która przed myślą twoją była – ciało twoje – tam zaczyna się On.

Była to dziwna wiara. Nie byłem w stanie objąć jej widnokręgów. Kiedy zdawało mi się, żem postawił na jej drodze trudność nie do przezwyciężenia, ona szła głębiej. Nie znała nadprzyrodzoności. Ciało i praca były dla niej bardziej duchowe, bliższe ducha niż myśl, uniesienia, ekstaza.

– Nie nagą myślą, lecz nasieniem rozdzierającym łono ziemi, rzucającym w nią siew poślubił się człowiek Bogu. Ja jestem ty – mówi człowiek, pracując. – I ty jesteś ja – i my, i ty jedno jesteśmy. Praca jest znakiem zjednoczenia. Człowiek siebie rzuca w wielką pierś bożą, w łono nieskończonego ducha z wiarą, że siebie w nim odnajdzie, i powstaje z piersi bożej sobą.

Stryj Seweryn nie chciał mnie nawracać – bynajmniej:

– Czyń sprawy moje, a nie wymieniaj imienia mojego.

Gdym miał wyjeżdżać, już po dostaniu nowego paszportu i załatwieniu innych przygotowań, zatrzymał mnie długo u siebie wieczorem.

Jużem się z nim żegnał, kiedy mnie zatrzymał jeszcze i patrząc w oczy, zapytał:

– Czy wierzysz w Polskę?

– W polski lud pracujący.

– Nie, czy wierzysz, że Bóg nie będzie Bogiem bez Polaków, oni są jak konieczny ton w jego piersi.

Pochyliłem głowę…

– Wiesz, stryju, że ja nie wierzę w nic prócz człowieka.

– Więc Polska może zginąć?

– Wszystko, co jest poszczególnym kształtem życia – może i ginąć. To tylko trwa, co jest dla człowieka konieczne, bez czego nie może żyć człowiek.

– Jaki? – rzekł stryj.

– Ten, który zdoła ostać się wobec natury.

– Człowiek pojednany z Bogiem.

– Człowiek władający światem przez pracę.

– Ten być nie może bez Polski.

Milczałem.

– Żyć bym nie mógł, gdybym nie wierzył, że jest to słowo wypisane na dnie wewnętrznych praw bożych: Polska. O kraju mój, kraju uśmiechniętych grzechów. Ty – gdzie człowiek samego siebie najdoskonalej lekkością zatracił. Ty – któryś wierzył w ducha bez objawów. Kraju mój, kraju-gołębiu, kraju-rycerzu boży, kraju-tęczo nad krwawą otchłanią.

Rozstaliśmy się ze stryjem Sewerynem we wielkiej przyjaźni. Dwa razy ściskał mnie jeszcze, kiedy siedziałem na saniach. Mknąc przez śnieżne pola, lasy, w których drzewa łamały się pod ciężarem śniegu i lodu, wśród tej ciszy, która zdaje się wprost ciężyć na każdej istocie żywej, przypominać jej, że jest niczym, myślałem o jego i o naszej wierze.

Czy on nie wątpi – nigdy?

Skąd mu przyszła wiara, że jest duch nieprzenikliwie smutny?

Powiedział on pomiędzy innymi: „Szatan jest możliwością bożą, jest tą krawędzią, na której Bóg samego siebie zapomniał”. Myślałem, że jest ta wiara jednym z najsilniejszych dzieł ducha ludzkiego. Myślałem, że może ona znieść wszelkie pogłębienie nowoczesnej myśli. Czułem, że jestem mały i że przepływa nade mną świat czysty, z którego woła mnie ktoś łzami.

I pytałem sam siebie, czy mógłbym wierze tej powiedzieć „tak” z głębi duszy.

Czułem, że nie byłbym w stanie tego uczynić. I czułem, że jest to jakby niedojrzałość.

Niezależnie od tego, czym jesteś ty, śnieżny stepie, i ty, ołowiane niebo, niezależnie od tego, jaki los wy mi gotujecie, chcę być sobą, tylko sobą, swojej tylko słuchać myśli i temu tylko dawać początek, co zechcę…

Czekało mnie jeszcze jedno niespodziane spotkanie.

Gdy czekałem w jakiejś wsi syberyjskiej na konie, zobaczyłem kilkunastu ludzi, którzy szli za trumną. Wieziono ją na zwykłych saniach, takich, jakie używane tu bywają do przewożenia drzew.

– Kogo to chowają? – zapytałem woźnicy.

– Zesłaniec pomarł. Łaskawy on, dobry pan był. Z popem pokłócił się przed śmiercią. Starej wiary pewno.

– Farmazon508 był – wtrąciła się do rozmowy przechodząca kobieta, żona diaczka, jak się okazało. – Republikanin, czy jak tam się nieustannie przezywał. Rzymianin; mieszkał przecież u nas, to i nasłuchaliśmy się o Rzymach, o Grecjach. Same pogańskie imiona wywoływał przed śmiercią. Świętych pańskich z izby powynosić kazał. To i teraz chowają go jak niewiernego Kirgiza albo Buriata509, bez księdza, bez nabożeństwa: w dzwony nie dzwoniono. Przykro nawet. Sąsiadka mówi: straszyć będzie – ale myślę: nie, człowiek cichy, książki czytał, wódkę tylko pił, ale i to spokojny był. Mówił tylko nieraz takie rzeczy, że i wstyd, i śmiech słuchać.

– Jak nazywał się nieboszczyk? – zapytałem.

– Popow; Popow nazywał się… pisarz on był, z Moskwy on był, do gazet pisał; lat siedem czy osiem w katordze był.

Ten także wierzył tylko w ołowiane niebo i śnieg.

„Chrystus pracuje” – przypomniał mi się stryj: i nagle, na jedną krótką chwilę cudzym wzrokiem widziałem, że roztapia się, rozświetla niebo, ziemia i serce. „Duchowie są to…”

VIII. Na przełęczy

Byłoby zwykłym oszukiwaniem samych siebie, gdybyśmy byli nadal usiłowali siebie przekonać, że charakter naszej działalności może pozostać tym samym, że nie zmieniło się nic. Zmieniło się całe zasadnicze usposobienie: struktura wewnętrzna duszy. Dość było powierzchownej znajomości naszych kół, aby przekonać się, że wszędzie dokonywa się ten sam proces. Wyrasta to przekonanie, że niepodobna znosić nieustannie, nie stawiając oporu, deptania praw ludzkich w samym sobie. Byłoby to nad nasze siły, gdyby dało się usprawiedliwić jako nakaz programu czy taktyki, ale chodziło jeszcze o co innego. Nie mieliśmy prawa stwarzania precedensu bierności, nie mieliśmy prawa stwarzania przykładów „chrześcijańskiego znoszenia krzywd”. I gdy myśl uświadomiła to sobie, stawało się jasne, że na pierwszy plan wysuwała się walka z bezprawiem, ze strasznym, urągającym wszelkim pojęciom o godności ludzkiej faktem, że człowiek, prawo, myśl, wszystko może być igraszką przypadku. A gdy się rozumiało już to – wszystko przybierało inny charakter. Już nie chodziło o pojedyncze wypadki buntu, zemsty, o ryzykowne wyprawy w celu odbicia towarzysza: nie, chodziło o stworzenie groźnej siły dla tej myślowej i moralnej potęgi, która była w nas. I tu już nie mogło być wyboru. Gdy myśl jasno postawiła sobie pytanie i dała odpowiedź, gdy rozproszyła się mgła złudzeń i okazało się w całej prawdzie, że my i potworna, wypiastowana przez dzieje rosyjskie siła walczymy o duszę i przyszłość skutych ludów – nie mogło być mowy o odwrocie. Nie można żyć ani myśleć i czuć się niewolnikiem. Gdybyśmy zrzekli się walki o podeptane w nas prawo, złamałaby się jedyna nasza siła: moc moralna, szacunek dla samych siebie.

Czułem, że jest to nieuchronne i że zbliża się ostateczny, decydujący okres. Pisma nasze przybrały charakter wojowniczy, nawołujący do boju o swobodę. Siewierow stworzył całą teorię walki partyzanckiej, systematycznej i nieustannej; w Odessie pojawili się ludzie mówiący o konieczności spisku, mającego na celu obalenie istniejącej władzy i stworzenie rewolucyjnego rządu. Jasną rzeczą było jednak, że zasadnicze jest co innego: poczucie i wymagania godności własnej i przeświadczenie, że lud nie stanie się nigdy wolny, póki nie nauczy się bezprawie strącać, jarzmo łamać i swobodę stwarzać własnym czynem.

Nie odrywajmy się od mas – mówili przeciwnicy nowego prądu.

I my jesteśmy ludem – odpowiadał Michajłow – i tworzymy tradycję ludową, tradycję walki o prawo.

Lud miał już aż nadto przykładów bierności i niewolniczego ustępowania przed siłą. Zresztą życie dowiodło nam niebawem, że sprawa już wyszła poza obręb teoretycznych sporów. Do Petersburga przyjechał Aleksander Sołowjew510 i oświadczył, że postanowił dokonać zamachu na cara. Zwrócił się do nas za pośrednictwem Michajłowa, prosząc o pomoc.

Sołowjew był niezwykłą postacią. I jego charakter właśnie, sposób postawienia sprawy przyczyniły się do tego, że zagadnienie ukazało się przed nami w najgłębszej od razu formie. Mieszkał u nas Goldenberg511 w czasie, gdy przybył do Petersburga Sołowjew, którego wieczorem tego samego dnia przyprowadził Michajłow do mnie.

Z Goldenbergiem żyć było ciężko. Nurtował go nieustanny niepokój. Bez dostatecznego przygotowania życiowego, bez wykształcenia i wyrobienia umysłowego wydostał się on na powierzchnię rewolucyjnego świata i oddychał jego palącą atmosferą. Prawo rewolucji, święte prawo skrępowanej swobody ludzkiej w jego głowie przetworzyło się w coś w rodzaju specjalnego uprzywilejowania rewolucjonistów: oni mogą wszystko, gdyż śmią. Nie lękają się niczego, nie wierzą w chytre wymysły religii i prawa i dlatego mogą działać i walczyć o losy ludzkie. Podziwiał on sam siebie nieustannie w tej roli i w gruncie rzeczy nie mógł w nią wierzyć wewnętrznie. Musiał sobie nieustannie przypominać, że to on przecież zabił generał-gubernatora i zdoła dokonać wszystkiego, co zechce. Niepodobna go było przekonać o istnieniu w naszej działalności nieosobistej logiki, nieosobistego prawa. Goldenberg pojmował to albo tak: rewolucjoniści stwarzają wszelkie prawo, albo też wietrzył reakcyjność. To był jego ulubiony konik. Co tylko nie zgadzało się z jego dziecinnie krzykliwym i dziecinnie powierzchownym sposobem wyobrażania sobie rzeczy, było reakcyjnością. Reakcyjne było wszystko, co zmuszało go liczyć się z jakąś niezależną od samowoli rzeczywistością.

Kirsanow szeroko otworzył usta, gdy mu Goldenberg twierdził, że zasada zachowania energii może być podstępem reakcjonistów, gdyż jedynie postępową jest zasada pokonania energii przez wolę.

– Kto ja byłem? – pytał. – Byłem zwyczajny Żydek, mogłem zostać kantorowiczem, kupcem, bankierem, i oto wszystko. A kto ja jestem? Grzegorz Goldenberg jestem. Dlaczegóż?! Kto mnie tym uczynił? Wola mnie uczyniła. Jakież tu zachowanie? Wszystko jest nowe.

Kirsanow na próżno powoływał się na doświadczenie fizyczne, na wyliczenia, wyniki nauki. Goldenberg spoglądał wrogo nawet na ogólne zasady logiki, jeżeli mu je przeciwstawiał ktoś jako argument. Kirsanow wprost nie był w stanie oswoić się z umysłem, który posługiwał się mającymi kurs w naszym świecie pojęciami i terminami, a żył poza obrębem jakiejkolwiek bądź tradycji naukowej.

Najelementarniejsze wymagania naukowego myślenia były całkowicie obce Goldenbergowi. Uznawał on w nich taką samą dowolność, jak w ustanowieniach prawnych i społecznych. Były one dla niego po prostu wynikiem braku odwagi. Artykuł Michajłowskiego512 o naturalnym biegu rzeczy, zrozumiany przez niego po swojemu, ostatecznie ustalił go w jego zapatrywaniach. Oczywiście poza obrębem jego myśli pozostały wszelkie szersze przesłanki artykułu, jego pojęciowe tło. To była dla niego po prostu niekonsekwencja Michajłowskiego, jego słabość i brak odwagi w wyciąganiu wniosków. Michajłowski zanadto oszczędzał tę szelmowską przyrodę, za dużo jej czynił ustępstw, tchórzył i kręcił. Goldenberg nawet ukuł swój własny wyraz: dworak przyrodoznawstwa. Kirsanowa nazywał szambelanem nauki. Wszystko on wie, jak być powinno. Etykiety przestrzega. Kirsanow zaś tryumfował: oto, dokąd prowadzi michajłowszczyzna. Oto właśnie jak my Europę prześcigamy. I drażnił umyślnie Goldenberga:

– Więc jakże, nie uznajemy przyrodzonego biegu rzeczy?

– Popróbujemy się – mówił posępnie Goldenberg. – Kto kogo może. On mnie czy ja jego. Zobaczymy.

– Astronomię zostawimy na dawnych podstawach czy ją także wprowadzimy w okres subiektywnego antropocentryzmu513? – szydził Kirsanow.

– Ciekawa rzecz wyjdzie. Ja na przykład teraz geologii uczyć się zaczynam. I nie wiem już, czy warto?

– Przestań – nachmurzył się Michajłow.

Michajłow umiał godzinami całymi rozmawiać z Goldenbergiem w ten sposób, że rozwijał się on i kształcił, nie czując najmniejszego upokorzenia, nie czując może nawet, że rośnie duchem, że spadają z niego łuski uprzedzeń. To już było sztuką Aleksandra Michajłowa: skutkiem jego wielkiej miłości dla każdego, kto stawał w naszym szeregu.

Pojawienie się ludzi o typie umysłowym Goldenberga nie jest przypadkiem. Skłonny jestem widzieć raczej w nim pewne prawo, rządzące rozwojem rewolucyjnego działania. Rewolucyjna działalność, aby była zdrowa, opierać się musi na pozytywnej treści, którą wnosi w życie dane organizujące się pokolenie. Ta treść, ten światopogląd, te żądania i cele, napotykając opór w twardej bryle gotowego świata – rodzą z siebie konieczność walki. Konieczność ta opiera się jednak nieustannie na tym pozytywnym podłożu, z którego wyrosła. Bogactwo tego podłoża rozstrzyga o przyszłości, trwałości i sile ruchu rewolucyjnego. Ruch ten ma tym większe rękojmie trwania i płodności, im bogatsza była ta pozytywna treść, z której wyrósł, im bardziej wyrósł z potwierdzeń życia. Rewolucjonista walczy w imieniu swojej myślowo już istniejącej rzeczywistości, która jest bogatsza niż ta, przeciwko której on występuje. Z wolna jednak wytwarza się atmosfera samej walki, samego zaprzeczenia, beztreściwej swobody – wtedy już świat rewolucyjny idzie, żyje tylko siłą pozyskanego rozpędu. Wyradza się pokolenie epigonów514 o pustce w głowach i wielkiej zuchwałości. Zuchwałości – nie męstwie, gdyż aby naprawdę głęboko sięgnąć w rzeczywistość, trzeba ją zrozumieć. Zuchwalstwo rewolucyjne może iść w parze z wielkim ubóstwem rewolucyjnego ideału. Gdy wytworzył się ten typ rewolucjonisty z profesji, gdy on objął ster nad wypadkami, można bez zawodu twierdzić, że dany ruch, dany kierunek już się wyczerpał, że teraz musi nadejść od strony życia nowa fala. Fala ta jednak napotka na swojej drodze specyficzny opór: rewolucyjnego konserwatyzmu. Organizacje skostniałe, opuszczone przez twórczą myśl, władają na powierzchni życia, stawiają tysiące przeszkód moralnych i materialnych tworzeniu się nowych skupień. Trzeba najczęściej aż wielkiego kryzysu dziejowego, aby wyprowadzić na wierzch te w głębi utajone siły.

Mam wrażenie, że obecnie w Europie całej ruch rewolucyjny cierpi właśnie wskutek zbyt długiego okresu panowania takich skamieniałych rewolucyjnych form. Idzie to w parze z przerażającą płytkością myśli, szerzącą się w kołach rewolucyjnych. Naukowość w myśleniu, bogaty i bezstronny światopogląd stają się w świecie rewolucyjnym rzadkością. Można je spotkać najczęściej u pariasów rewolucyjnego świata; pośród socjaldemokratów wszelkich odcieni tępość umysłowa czyni przerażające postępy. Na szczytach ruchu socjalistycznego we Francji, Włoszech, Niemczech spotyka się takie przykłady płytkości i takiego nieuctwa, że wobec nich blednie walczący z prawami przyrody Goldenberg. Goldenbergowi obce zresztą było to syte zadowolenie, jakie cechuje rentierów515 europejskiego socjalizmu. Rzadko można spotkać tak idealne wprost egzemplarze filisterii516 i ciasnoty moralnej, jak wśród luminarzów europejskiego socjalizmu. Mówiłem to właśnie Kirsanowowi, gdy mówił z właściwą sobie ironią o Michajłowskim lub Bakuninie, który był dla niego ostatnim słowem nieuctwa. Kirsanow był zaślepiony. Trzeba było umyślnie zamknąć oczy, aby nie widzieć, że umysłowo i moralnie nawet Bakunin przerastał niezrównanie epigonów dogmatycznego socjalizmu.

Goldenberg słuchał, uśmiechając się…

– Daj pokój, Miszuk, nie przekonasz. Gdzie już tam, etykiety nie znasz.

Ale tu chodziło o coś głębszego.

–– Wiesz – rzekł Kirsanow – dlaczego maleją w naszych oczach, a może i istotnie, ludzie w nowych pokoleniach rewolucjonistów europejskich? Oto dlatego, że i w samej rzeczy, obiektywnie mają oni coraz mniej znaczenia, coraz bardziej staje się obojętną rzeczą, kim są oni indywidualnie. Osobistości ich schodzą na drugi plan. Wielki sens zdarzeń jest poza nimi. Oni są tylko organami narastania świadomości i inicjatywy w masach. Masy rosną i przesłaniają nam protagonistów517. Protagonistów nie ma już, a jest samo powolne stawanie się nowego świata. Wydatna indywidualność dziś to wynik wyjątkowo szczęśliwych okoliczności. Gdy te wyjątkowo szczęśliwe okoliczności staną się powszechne – wybitne indywidualności znikną; wszystko będzie wybitne.

– Więc my – rzekł Michajłow – mamy zadawalać się wiedzą, że dżdżownice nieustannie tworzą czarnoziem.

– Dokonywać swoją pracę całą siłą – rzekł Kirsanow – ale wiedzieć, że chociażbyś był Bonapartem, nie dokonasz więcej niż dżdżownice.

– W tym jest jakiś niebezpieczny błąd – mówił Michajłow, ale nie zdołał już skończyć, Goldenberg bowiem przerwał mu:

– A w gruncie rzeczy to wy, Kirsanow, właśnie jesteście największy arystokrata. Wy mówicie: nie ma indywidualności wybitych, a myślicie: oprócz mnie. Bo takeście sobie zaufali, że wszystko musi iść według waszego obliczenia, ot, według programu: taka a taka gleba, tyle a tyle nawozu ludzkiego i taka roślinność historyczna jako rezultat. Znów nawóz i znowu inna roślinność. Wy sobie tak myślicie o wszystkim, jakbyście byli bogiem.

– Nauka – rzekł Kirsanow.

– Pluję na waszą naukę, ona zrobi na mnie sekcję po śmierci, zaklasyfikuje: taki a taki robaczek ludzki. Jeszcze żyję, jeszcze żyję…

– Nie rozumiem, o co wam idzie – rzekł Kirsanow – oburzenia waszego nie rozumiem.

– Nie zostanie nic, z człowieka nie zostanie nic. Tyle a tyle postępowego nawozu pod glebę przyszłości. A gdzie zostanę ja, ja właśnie, Goldenberg? Ja z moją duszą. Ja teraz tu jestem, a wiem, że u mnie w domu matka płacze i przeklina mnie. Czy wy wiecie? Policja, jak mnie szukała, cały sklep zburzyła. On był może wart sto rubli – sklep. Ale z niego żyła rodzina. Dziadek mój mógł sobie w fotelu – sparaliżowany on – siedzieć czysty, umyty. Ja teraz wiem. Teraz moja matka z koszykiem po mieście biega. Oni mieszają już nie w widnym pokoju, ale w suterenie. Staremu wilgoć nogi powykręcała. On w nocy nie może spać, bo go ból szarpie, on płacze. On wie, że to przeze mnie. On wie, że to zrobił Grzegorz. On tak chciał, on nie słuchał starych, wyrzekł się rodziny. On nie kochał ani dziadka, ani matki, on tak długo myślał, aż on całą rodzinę zgubił. I matka, kiedy wędruje z koszami, kiedy czeka pod oknem, aż ją kto zawoła, kiedy ją potrącają po kuchniach, przedpokojach, myśli: tak to on zrobił, syn, zły syn, niewdzięczny syn. I ja wiem – to zrobiłem ja. To ja winienem. A teraz ja myślę, kiedy to nie ja robię przyszłość, nie ja walczę, nie ja chcę, ale coś, to po co ja to zrobiłem? Niechby to inne zrobiło, niechby się zrobiło samo, beze mnie. Po co ja odebrałem szklankę kawy z mlekiem mojemu dziadkowi? Pod nawóz historii? Ona już będzie i tak bez tej kawy. Ja wam mówię, że to nie to. Jeżelim poszedł, to znaczy, że ja musiałem, ja musiałem chcieć. I ja muszę sobie powiedzieć: bez ciebie by się nie obeszło.

– Więc bez Grzegorza Goldenberga nie obeszłaby się historia – rzekł Kirsanow. – Przynajmniej teraz wiemy, jak sprawy stoją. Bez Achillesa518 nie może być zdobyta Troja.

– Daj spokój, Jur – powiedział Michajłow – nie masz racji. Musi człowiek wiedzieć: bez niego by się nie obeszło.

– Ambicja wymaga – szydził Kirsanow.

– Nie, Jur, to tylko prawda. Niedobrze jest liczyć na cośkolwiek, choćby na mus.

– Mus, braciszku, nie zawiedzie, mus ma żelazne nerwy i muskuły. Niespodzianek tu być nie może. Tu, braciszku, nie kaprys, nie natchnienie. Tu już nie od tego zależy, czy Achilles, to jest, przepraszam, Grzegorz Goldenberg, chce zdobyć Troję lub nie. Wolę zależeć od musu niż od Achillesa. Sam wiesz, jakie trudności wynikły, kiedy Achillesowi amory były w głowie i grymasić raczył z powodu spódniczki. Lepiej mus. Po co już ja mam całe życie myśleć: to dlatego, że dziadek Goldenberga kawy nie pije. Mój dziadek może także czegoś tam nie pija. Twój także – oto cała lista…

– Wy, Kirsanow – rzekł Goldenberg – w duszę człowiekowi zawsze chcecie napluć. O tym tylko myślicie, aby zawsze mieć taką sposobność.

– Goldenberg! – rzekł ostro Michajłow.

– Dajcie spokój – ironizował Kirsanow. – My doskonale rozumiemy. Nie obrażamy się, skąd znów. Nie jesteśmy w stanie objąć tej wzniosłości. My myśleliśmy, że każdy robotnik, który nawet nie wyobraża sobie, że jego dziadek sparaliżowany może nie zdechnąć z głodu, jest tyle samo wart, ale to pomyłka. Historia czeka właśnie na bohaterstwo Grzegorza Goldenberga.

– Jedno słowo – rzekł Goldenberg – czy historia byłaby ta sama, gdybym ja został tam…?

Kirsanow nie patrzył na niego.

– Niby na mgławicach i tam dalej pewnie by się to nie odbiło.

– Więc każdy może być łajdakiem?

– No, tak… Z tą konsekwencją tylko, że będzie łajdakiem. Przykro jest powtarzać abecadło. Nie historia cierpi z powodu naszego dezerterstwa, ale my sami, jeżeli nie rozumiemy historii.

– To niby, że ja sam siebie szanować nie będę – rzekł Goldenerg.

– Choćby.

– To nie jest warte łez matki.

– Dajcie pokój, Grzegorzu – rzekła Ola. – Gdyby was nie było w pracy, czegoś brakowałoby w niej, czegoś, co wy sami tylko dać możecie.

– Szarpie519 na oparzeliznę – mruczał Kirsanow.

– Nie – powiedziała Ola – tak wierzę i tak jest. Każdy, kto pracuje, wnosi coś swojego, coś, czego nie byłoby bez niego i czego nie wolno mu utaić dla siebie.

Goldenberg siedział w kącie nachmurzony i nie odzywał się już przez cały wieczór. W nocy nie mogłem spać. Z pokoju, w którym mieszkał Goldenberg, dolatywał mnie jakiś dziś dziwny szmer czy jęk.

Podszedłem do drzwi.

– Czyście nie słabi? – zapytałem.

– Nie.

Ale głos jego brzmiał dziwnie. Wszedłem do pokoju. Goldenerg siedział na łóżku pochylony nad ćwiartką papieru zapisanego żydowskim pismem. Na wychudłą twarz płynęły łzy.

– Co wam? – zapytałem.

– Nieszczęśliwy jestem – rzekł głosem, jakiego nie słyszałem u niego nigdy. – Bardzo nieszczęśliwy, myśli tak mi się wikłają i serce mnie boli. Czy wy wiecie, jak to jest, kiedy serce kąsa całkiem jak pies, szarpie piersi? Myślę i myślę, i nie mogę odnaleźć tego, w co wierzę. Po co to wszystko?

– Co – po co?

– My, my wszyscy. Po co my walczymy, męczymy się, i cierpimy sami i dręczymy innych – po co? Czy nie lepiej było umrzeć? No, niechby, myślę: jest źle. Mnie źle i im źle. Teraz nie lepiej i mnie, i im. Im gorzej, a mnie? Ja mówię: beze mnie nie byłoby nic. To, aby serce oszukać, ale ono nie wierzy, ono mówi: to samochwalstwo, ambicja! Chciałeś, aby podziwiano ciebie, abyś sam myślał o sobie i cmokał: ce, ce, ce… bohater. I tyle. A matka, dziadek? A może mi się tylko nie chciało pracować. I tak jest: nie chciało. Nie chciało mi się nigdy niczego, co tam było potrzeba. Siedziałem im na karku. Książki czytałem i nic. Nuda była powodem. Teraz w ciągu dnia myślę: rewolucja, rewolucja – a właściwie, co to jest? To jest tylko tak, jakbym mówił: mądry, wielki dobry, odważny Grzegorz Goldenberg. A serce nie wierzy. Ono wie. Ja tam mieszkałem i nigdy nie byłem zadowolony z siebie. Matce umiałem odpowiedzieć, kiedy wołała: „pracuj!”. On, mój język, mówił, a w duszy ja wiedziałem: ona ma rację. Ona. Ja sobie tu wmawiam, że ja, ale wiem, że ona. Myślę, po co ja tu jestem? No, dobrze, żyję, żyję, zabiłem Kropotkina, zabiję jeszcze kogo, jeszcze co zrobię, wymyślę co dla szczęścia ludzi. I dobrze. Ona umrze i ja umrę. I wszyscy, których ja znam. Przyjdą inni ludzie, będą szczęśliwi, no i co? Czy oni to powiedzą mojemu dziadkowi? Nie, on do końca będzie myślał, że jego wnuk jest łajdak. Powiedzcie mi, Kaniowski – po co ja tu?

– Czy moglibyście wrócić? – zapytałem.

– Nie, ale dlaczego nie? No, wiem: śmieszne by było. Kirsanow by się śmiał, ja sam. Zresztą i tak przecież nie, przecież oni mi nie darują tego Kropotkina. Oni wiedzą, kto, bo już na moją głowę nagrodę nałożyli. Car powiedział, że nie może spać spokojnie, póki Grzegorz Goldenberg po świecie chodzi. Wiecie przecież?

Znoszenie i wysnuwanie najfantastyczniejszych wieści o samym sobie, o wadze, jaką przywiązuje rząd do jego osoby, do postrachu, jaki wzbudza on, należały do nawyknień Goldenberga, z którymi zdołaliśmy się oswoić. Teraz szczególniej nie mogłem i nie chciałem spierać się z nim, widząc, że cierpi i męczy się istotnie.

– Wiem, że dla mnie nie ma powrotu – ale chciałbym zrozumieć, mieć pewność. Myślałem, przyjdzie taki dzień, kiedy mnie już nie będzie, i dzień, w którym lud będzie tryumfował, wtedy przypomni sobie też o matce Grzegorza Goldenberga. Znajdą ją w jej piwnicy i wyprowadzą: oto jest matka Goldenberga, a ona będzie szła ulicami zarumieniona, ze łzami w oczach, i będzie płakać, aż ją zaniosą na cmentarz i tam odsłonią pomnik.

Było mi wprost nieswojo wobec tej dziecinnej naiwności.

– Być może – rzekłem – przekona się istotnie wasza matka, że zarobiliście sobie na miłość i szacunek ludzi.

Goldenberg wzruszył ramionami:

– Myślę i myślę, co jest życie ludzkie. Dawniej myślałem: Bóg. To był przesąd. Był czas, kiedy i ja stałem na teologicznym stopniu rozwoju. Później zrozumiałem, że jest tylko fermentowanie materii. Skąd powstał człowiek? Przypadkiem, i nic nie zastał gotowym dla siebie. Życie świata biegnie tak, jakby nie było człowieka. Więc człowiek walczy: zmusza materię, aby służyła jemu. Tak, ale poczekajcie. Teraz ja z wami mówię, ja jestem, ja cierpię, ja myślę i nagle nic. Nic. Mnie nie będzie. Czy wy zrozumiecie, nie będzie mnie. Ja nic nie będę widział, wiedział, ja nie mogę pojąć. Chcę uciec – a to goni i jest wszędzie: nie uciekniesz, zawsze dogonię cię i zgaszę oczy twoje, zdławię myśl. Nie można uciec przed śmiercią. A czy można żyć, widząc, że się umrze, że się zginie w tym strasznym i czarnym? Słuchajcie, wy możecie myśleć? Co to jest? Wiecie, że nie będzie nas.

– Nie będzie – powiedziałem.

– Nigdzie, nigdzie – ani was, ani żony waszej.

– Nie…

– Więc po co to wszystko? Po co? To przecież jest szaleństwo. Nic nie ma. Jest noc i ruszające się błoto. Z nocy ciemnej wyłania się coś. Jest i czuje. Czuje, jakby było wszystkim. I znowu nic. Nic, jakby nas nigdy nie było. Więc już teraz jest nic. Bo co jestem ja? Coś, co zniknie. A kto wie – o tym? O słońcu, o ludziach, postępie… Ja? Więc co? Tego wszystkiego nie ma. Ja wierzę w prawdę, znam prawdę. Gdzie ona jest – we mnie. Ale czy ja jestem? Przecież mnie nie będzie. Więc nic nie będzie. A to jest. I serce kąsa. Dlaczego ja cierpię w tej chwili? To nie ma przecież sensu. To nie może tak być. Co to jest wszystko? Czy wam nie żal samych siebie, waszej pięknej żony? Każdej chwili, w której wy nie jesteście szczęśliwi. Przecież to wszystko zniknie. Nic nie zostanie, nic na zawsze. No, ja przyjdę do trupa mojej matki i powiem: tak było trzeba. Czy ona zrozumie? Nie. Czy ona będzie gdzieś, gdzie można będzie widzieć i słyszeć? Nie, ona zniknie. Razem ze swoim bólem zniknie, z tą skargą, że ja jestem zły syn. Ona myśli, jak pieściła mnie, jak mi śpiewała piosenki, jak za ostatni grosz kupowała łakocie, ona myśli, jak się mój ojciec śmiał, kiedy był wesół i widział mnie. I ona myśli, jak to wszystko znikło. I ona zniknie. I cóż ja powiem jej chłodnemu ciału? Nic. Ja sam tak samo będę kiedyś leżał – nie rozumiejąc. To jest okropne. Kto morduje człowieka, kto wymyślił śmierć? Czy warto żyć? Czy nie lepiej było mi żyć szczęśliwym? Ja nie wiedziałem, co to jest śmierć. Wiedziałem, że umrę, ale nie wiedziałem, że to jest to. Czy wam nie jest żal was samych, czy wam nie żal człowieka?

508.farmazon (z fr. franc-maçon) – wolnomularz, mason; także: wolnomyśliciel, liberał, niedowiarek. [przypis edytorski]
509.Kirgiza albo BuriataKirgizowie: naród turecko-mongolski zamieszkujący gł. Kirgistan, w większości wyznający islam; Buriaci: naród mongolski zamieszkujący region jez. Bajkał, w większości wyznający szamanizm i lamaizm (buddyzm tybetański). [przypis edytorski]
510.Sołowjow, Aleksandr Konstantynowicz (1846–1879) – rosyjski rewolucjonista-narodnik; działając na własną rękę, 20 kwietnia 1879 dokonał nieudanego zamachu na cara Aleksandra II, został pojmany i stracony. [przypis edytorski]
511.Goldenberg, Grigorij Dawidowicz (1855–1880) – rosyjski rewolucjonista, członek Narodnej Woli; w lutym 1879 zastrzelił gubernatora Charkowa, księcia Kropotkina, w listopadzie uczestniczył w przygotowaniach do zamachu na Aleksandra II; aresztowany, popełnił samobójstwo w więzieniu. [przypis edytorski]
512.Michajłowski, Nikołaj Konstantynowicz (1842–1904) – rosyjski socjolog, publicysta i krytyk literacki; jeden z głównych ideologów narodnictwa; współtwórca (razem z P. Ławrowem) tzw. socjologii subiektywnej, wg której czynnik subiektywny, jakim jest wola ludzka, może świadomie i skutecznie kierować procesem rozwoju społecznego, utworzonej w opozycji do koncepcji bezosobowego postępu przebiegającego wg obiektywnych praw; autor artykułu Bohater i tłum (1882), w którym uznawał masy za bierne, w ważnych momentach zdolne do zbiorowego czynu pod psychologicznym wpływem osób postrzeganych jako stojące na czele, niekoniecznie wybitnych. [przypis edytorski]
513.antropocentryzm (filoz.) – przekonanie, wg którego człowiek to ośrodek świata, a wszystko w przyrodzie dzieje się ze względu na niego. [przypis edytorski]
514.epigon (z gr.: później urodzony) – mało zdolny naśladowca, następca wielkich poprzedników. [przypis edytorski]
515.rentier – osoba utrzymująca się z odsetek od kapitału ulokowanego w banku lub na giełdzie. [przypis edytorski]
516.filisteria (rzad.) – filisterstwo, sposób myślenia cechujący filistrów; filister (pogardl.) : mieszczuch o ograniczonych horyzontach, prozaiczny materialista pozbawiony wyższych aspiracji. [przypis edytorski]
517.protagonista – w staroż. teatrze greckim: pierwszy aktor, prowadzący dialog z chórem; dziś: osoba odgrywająca główną rolę; przywódca. [przypis edytorski]
518.Achilles (mit. gr.) – syn Peleusa, króla Ftyi, i Tetydy, boginki morskiej, najdzielniejszy z Greków walczących w wojnie trojańskiej; kiedy Agamemnon, wódz naczelny wyprawy trojańskiej, musiał zwrócić wolność swojej brance, Chryzeidzie, i w zamian zabrał ulubioną brankę Achillesa, Bryzeidę, zagniewany Achilles zaprzestał udziału w wojnie; ponownie podjął walkę, dopiero gdy zginął jego przyjaciel Patrokles. [przypis edytorski]
519.szarpie – dawny materiał na opatrunki sporządzany z nitek wyskubywanych z kawałków płótna. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
650 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают