Читать книгу: «Między ustami a brzegiem pucharu», страница 7

Шрифт:

IX

Była to środa, owa kuligowa środa, której wyglądały niecierpliwie panienki i młodzież okoliczna211. Jan z Wentzlem dwa już dni byli nieobecni w Mariampolu, ku zgrozie niecierpliwej staruszki.

Bawili w Strudze, dobijając targu z Głębockim, w przerwach siedzieli w Olszance Chrząstkowskich, polując na zające i sarny.

Pani Tekla traciła cierpliwość i żeby nie spokój panny Jadwigi posłałaby dawno po nich.

Ciekawość o interes łączyła się z niepokojem o szaleństwa i nierozwagę młodych. Widziała ich obu postrzelonych, chorych z przeziębienia, z ranami i tyfusem.

Nie można było jej uspokoić.

– Przyjadą na kulig – wmawiała Jadzia – nic im się nie przytrafi. Jan jest dobrym myśliwym, a hrabia nie wygląda na zagorzalca. Ujrzymy ich całych we środę.

– Moje dziecko, jesteś uosobieniem zimnej krwi. To wstyd w twoim wieku – gderała staruszka łagodnie.

Jadzia była u niej na specjalnych prawach.

Wreszcie nadeszła środa. Młodzi ludzie zjawili się weseli, z dobrymi minami, zaprzyjaźnieni w najlepsze, jakby się znali od szkolnej ławy.

– Przecie! – odetchnęła staruszka, patrząc to na wnuka, to na wychowańca z widocznym zadowoleniem.

Nie mieli ani ran, ani tyfusu.

– Czy jedziemy na kulig? – zawołał Jan z progu.

– Ot, co temu w głowie! – oburzyła się pani Tekla. – Cóż ze Strugą słychać, powiedz lepiej.

– Struga moja! – pochwalił się Wentzel. – Jestem poznańskim obywatelem.

– Doprawdy? – rzekła ironicznie. – Obywatelem… Próżniakiem i pasożytem będziesz w Poznaniu jak i w twoich obrzydliwych Prusach. Będziesz szerzył zły przykład i psuł młokosów swym zbytkiem i bezładem. Oto co jest! Ale poczekaj, ja ci nie dam dokazywać. Będziesz trzymał polską służbę i administrację… ani nogi szwabskiej, rozumiesz!

– Rozumiem. Nikogo z obecnych nie usunę, chyba się przekonam o istotnej złej woli i nieudolności.

– O! Już o czym się ty przekonasz! – machnęła lekceważąco ręką.

– Czy jedziemy, babuniu, na kulig? – powtórzył Jan.

– A to w ukropie kąpany! Zobaczymy!

– Ciekawym212 co? Jadzia mówi: zobaczymy – i babunia to samo. Za godzinę trzeba ruszać.

– Panowie przecie nie potrzebują opieki babci. Mogą sami jechać – wtrąciła Jadzia.

– Ja bez pań nie pojadę! – oznajmił stanowczo Wentzel. – Zabawa w zupełnie obcym towarzystwie nie nęci mnie wcale. Potrzebuję eskorty. Jeżeli panie zostają, to i ja nie pojadę. Będziemy czytali wieczorem Angela…

– Anhellego, Prusaku! – wołała babka. – Któryż to raz cię poprawiam!

– Pierwszy, sądzę, i ostatni. Czy zostajemy?

– Idźcie sobie precz z waszą gorączką! A to istna egzekucja! Kulig! Mnie starej to nawet w głowie!

Jan wziął siostrę na stronę.

– Aniołku, gołąbko, różyczko! Namów babkę, jedźmy. Tak mi się chce potańczyć i pohulać – prosił jak dziecko.

– Na cóż ja ci jestem potrzebna? Przecie się Cesia nie nazywam – odparła ze śmiechem. – Jedźcie sobie z Bogiem, nikt was nie zatrzymuje.

– Kiedy hrabia nie chce.

– Ano, to jego proś. Wyglądacie jak Kastor i Polluks213.

– Ach, jakaś ty nieznośna! Hrabia słusznie cię kokietką nazywa. Drożysz214 się na złość jemu i mnie – zawołał niecierpliwie.

– Na takie dictum215 stanowczo nie pojadę! – odparła marszcząc brwi.

– No, nie, nie! Nie mówił tego. To mój wymysł. Doprawdy niegrzecznie odmawiać Żdżarskim. Wyglądać to będzie na demonstrację.

– Strasznie się tego boję.

– Czego się spieracie? – wmieszała się babka.

– Jadzia nie chce jechać. Sprzysięgli się wszyscy na mnie.

– Idź no do gospodarstwa tymczasem, a hrabia niech się ubiera na bal. Cóż z wami robić! Trzeba starej ustąpić i tłuc się dla was. No, no, nie dziękuj. Robię to ustępstwo tylko dlatego, żeby ten Niemiec zobaczył choć raz w życiu porządne towarzystwo i nauczył się bawić przyzwoicie.

Po tej konkluzji podreptała do siebie, zostawiając Jasia w szale radości, a hrabiego z miną tragikomicznego zdumienia, obrazy i niedowierzania. Cel poświęcenia babki miernie mu trafił do przekonania.

Popatrzył na Jana tańczącego solo walczyka w stronę drzwi – na pannę Jadwigę uśmiechającą się zagadkowo, ruszył ramionami i wahał się, co robić.

Dopomogła mu w namyśle.

– Warto się obrazić i zostać samemu z Anhellim – rzekła drwiąco.

– Co buntujesz hrabiego? Fe! Nie wódź na pokusę, kiedyś sama zła. Aha, nie udało się mi dokuczyć; musisz jechać i pląsać, jak każda śmiertelniczka! Bardzom rad216. Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada. Chodźmy, hrabio, przyoblekać godowe szaty.

Gdy się drzwi za nimi zamknęły, sarkazm znikł z twarzy panienki: podeszła do okna, oparła czoło o szybę i zadumała się chwilę.

– Ach, żeby wrócić można było wstecz i obrać217 inną drogę! Dałabym wiele! – zamruczała, patrząc ponuro w biały śniegowy całun.

Nagle rzuciła się niecierpliwie i zagryzła wargi.

– Wartam218 rózeg! – dodała z gniewem, odchodząc.

W godzinę młodzi ludzie stawili się w pałacu wyperfumowani, ogoleni, ubrani bez zarzutu, w lakierkach i rękawiczkach; siwosze pani Tekli w budzie na saniach i szalone kasztany Jasia w malutkich saneczkach dzwoniły pod gankiem. Panie się nie śpieszyły pomimo palenia219 z bata i napędzania Jana, który jak duch pokutujący chodził od drzwi staruszki do progu pokoju siostry, znosząc cierpliwie gniew jednej i milczenie drugiej.

– Jedźmy naprzód! – zawołał wreszcie.

– A jak się panie rozmyślą? – wtrącił ostrożny Niemiec.

– Ej nie, widziałem przez szparę robrony220 na pani Tekli i jakiś biały obłok na Jadzi. Nie rozbiorą się po takiej fatydze na darmo. Jedźmy, bo nas kasztany rozniosą.

Ruszyli, marznąc sumiennie w balowym odzieniu. Szczęściem do Żdżarskich było niedaleko.

Dwór oświetlony jaśniał jak morska latarnia wśród śnieżnej równiny, muzyka grała w najlepsze.

– Opuściliśmy introdukcję221 – żałował Jan, wysiadając.

Na spotkanie gości wyszedł gospodarz z synem. Zaczęła się uciążliwa prezentacja. Jan, zdrajca, przedstawił Niemca Żdżarskiemu, uścisnął dłoń jego syna, Stefana, zakręcił się i umknął, korzystając z zażyłości i praw sąsiedzkich.

Wentzel, wchodząc do salonu, ujrzał go w wirze tańczących. Śmiał się swym szczerym uśmiechem w jasne oczęta młodej, szczupłej panienki.

„Pewnie Cesia Żdżarska” – pomyślał, wzdychając.

Niestety, nie był ani sąsiadem, ani krewnym, ani nawet rodakiem w tym gronie. Zaczęto go, jak ciekawe zwierzę, wodzić od krzesła do kanapy, od kanapy do fotela, przedstawiać dziadkom, babkom, ciotkom, wujaszkom – nawet księdzu proboszczowi. Co krok nieznane nazwisko, potem jego tytuł, obustronny ukłon, jakiś frazes okropną niemczyzną – i znowu to samo trochę dalej.

Bolał go kark od ukłonów, w głowie się kręciło od tych nazwisk i komplementów. Klął w duchu ceregiele światowe, on, taki ich apostoł dotychczas, i myślał z rozpaczą, że do rana nie skończy tej męki.

A Jan, niecnota, tańczył, tańczył z całego serca – i ani dbał o towarzysza.

*

Nareszcie ostatni ukłon przed damą bardzo chudą i bardzo elegancką. Wentzel zrazu zobaczył tylko koniec tej elegancji, tj. jedwabne pantofelki na bardzo małej nóżce, i chciał iść dalej, gdy dama ozwała się piękną francuszczyzną:

– O, pana hrabiego miałam przyjemność widzieć przelotnie w Biarritz.

Podniósł oczy.

Dama miała na sobie fioletowy atłas i śliczne diamenty. Sama była śniadą brunetką o ostrych rysach, szczupła, fertyczna222, lat około czterdziestu, ale jeszcze przystojna, żywa, o biegających, czarnych oczkach i zadartym impertynencko nosie.

„Hrabina Mielżyńska – zamajaczyło w pamięci Wentzla jak mane, tekel Baltazara223.

Ukłonił się po raz drugi.

– Istotnie, byłem w Biarritz latem – rzekł, usuwając się z drogi tańczącym za krzesło damy.

Stefan Żdżarski rad, że się zbył obowiązku, rzucił Niemca na pastwę hrabiny i pobiegł do panienek.

– A któż była ta śliczna pani, blondynka? – badała dalej interlokutorka Wentzla, wachlując się z wdziękiem.

– To była moja kuzynka – odparł bezczelnie.

Nosek pani Mielżyńskiej poruszył się wątpliwie224.

– Tiens, tiens225 – zaśmiała się złośliwie. – To panu hrabiemu oddają pod opiekę takie kuzynki?

– Czemuż by nie? – odparł, czując, że nie potrzebuje się tutaj bawić w katońską cnotę i nie mogąc się oprzeć pokusie pożartowania z szykowną damą. – Czy pani uważała, żem źle wypełniał226 obowiązki opiekuna?

– C'est selon227! – zaśmiała się.

– Pani jest bardzo wymagająca. Kuzynka moja była z opieki zupełnie zadowolona.

– Nie wątpię. A jej mąż?

– Czy koniecznie ma mieć męża?

– Niekoniecznie… ale go ma, niestety. Wiem to z listy kuracjuszy. Ej, ej, piękny hrabio! Ze mną wykręty na nic.

Pogroziła mu wachlarzem.

– Uznaję się pobitym i obiecuję na przyszłość być szczerym – odparł, kłaniając się.

– Pan nie tańczy.

– Rozmawiam.

– I rad by się uwolnić od rozmowy…

– Nie, chyba do walca z panią.

– I owszem. Lubię walcować, a pan?

– To zależy od tancerki.

– Czy to ma być komplement czy impertynencja?

– To zależy od tancerki.

Rozmawiali tańcząc. On był mistrzem w walcu, ona lekka, zwinna i zalotna.

Hrabia Mielżyński umarł przed kilku laty. Wdowa była lepem dla młodzieży, pierwowzorem mody, szyku i elegancji, zmorą poważnych matek, żon i narzeczonych.

W tej chwili ruch się zrobił u wejścia. Młodzież męska i kilka panienek rzuciło się do przedpokoju, kilka tylko par wirowało w sali.

Drzwi się otwarły. Pan Żdżarski prowadził uroczyście panią Teklę na honorowe miejsce, za nimi Stefan wiódł pannę Jadwigę jak królową, otoczoną gronem młodych ludzi i rówieśnic.

Oczy Wentzla spoczęły na niej i ona zatrzymała wzrok przez chwilę na tańczących.

Strój balowy podnosił jeszcze jej krasę, a opale, owe sławne opale, migały jak gwiazdy, łamały światło w tysiąc barw. Jak zjawisko czarodziejskie przemknęła obok niego i usiadła blisko babki.

Zebrał się tłum wokoło niej. Widocznie dobijano się o tańce, bo zapisywała coś szybko w swym karneciku u wachlarza.

Croy-Dülmen stracił ochotę do zaczepek hrabiny. Odprowadził ją na miejsce.

– Pysznie walcujesz, hrabio – rzekła zdyszana. – O, jak gorąco! Proszę się wystarać dla mnie o kroplę lemoniady.

Panna Jadwiga wstała do tańca ze Stefanem Żdżarskim.

Jan przemknął koło hrabiego, skacząc między sukniami.

– Uh, jaki upał! Chodźmy na cygaro, hrabio.

– Niech pana nie znam! Ja lecę po lemoniadę dla hrabiny. Tchu mi nie da złapać. Gdzie Głębocki?

– A gdzieś pewnie w okolicy Jadzi. Marzy o dominie, bo nigdy nie tańczy. Widział pan Cesię?

– Nie doszedłem jeszcze w prezentacji do panienek.

– Oto i lokaj. Zanieś lodów hrabinie, ot tam, pod kandelabrem228. Chodźmy odetchnąć.

Ledwie zapalili papierosy w gabinecie męskim, wpadł służący.

– Pani z Mariampola prosi panicza.

– Którego? – badał Jan.

– Ja nie wiem: „panicza” powiedziała.

Rzucili papierosy i poszli obydwaj, żeglując w stronę strasznej kanapy.

Po drodze hrabina Mielżyńska rzuciła im przez ramię z widocznym niezadowoleniem:

– Ach, te papierosy!

– Panie nas mają za drewno! – mruknął Jan.

– Jeśli się ośmielicie grać w karty po kątach, to was nie puszczę za próg w Mariampolu – oznajmiła stanowczo, ale, szczęściem dla ich próżności, dość cicho.

– Za co? Wujaszek, sędzia i dziekan grają obok, nikt im tego za złe nie bierze – bronił się Jan.

– Ale wam nie pozwalam i basta! Będziesz mi tu dowcipkował? Proszę tańczyć i wstydu mi nie robić! Niech hrabia raczy zapomnieć, że jest Niemcem i nie afiszuje się z hrabiną… przy tym nie zadymiajcie domu.

– Z kimże mi wolno się bawić? – pytał Wentzel. – Nikogo tu nie znam.

– Ach, biedny! Hrabinę odszukałeś prędko; tam ci się podoba, bo nie trzeba hamować języka i na wszystko sobie można pozwolić. Otóż mnie się to nie podoba i nie lubię słuchać komentarzy.

– Hrabinę znam niby. Bardzo miła osoba.

– Nie ciekawam229 jej cnót. Rekomenduję ci Cesię Żdżarską.

– Ta zajęta… – wtrącił Jan – tańczy ze mną.

– Józię Okęcką i Stasię Staniszewską.

– Dobrze, dobrze! – potakiwał, schylając się po coś na ziemię i chowając do bocznej kieszeni.

Jan skubał go za rękaw.

– Ja hrabiego przedstawię. Chodźmy już – nalegał.

Muzyka zaczynała kadryla, pary się szykowały, wśród nich snuł się Głębocki jak stara czapla, szukając czegoś po ziemi.

– Coś zgubił, Adasiu?

– To panna Jadwiga bransoletkę.

– Niech szuka – mruknął hrabia – ja ją mam.

Poszli dalej, śmiejąc się. Głębocki spostrzegł wesołość, rzucił na Niemca niechętne spojrzenie.

Piękna Jadzia powitała Wentzla niedbałym spojrzeniem, czekała narzeczonego do kadryla. Jan pobiegł po swą tancerkę.

– Czy dostanę od pani taniec?

– Za późno, wszystkie już tańczę.

– Malédiction230! Cóż ja zrobię?

– Będzie pan tańczył z hrabiną.

– Babka zabroniła.

– To smutne, ale można zaradzić. Panien jest więcej niż kawalerów.

– Marzyłem o walcu z panią tyle tygodni! – westchnął.

– Trzeba było podzielić się ze mną owym marzeniem, byłoby spełnione. Pan Głębocki nie może znaleźć mojej bransolety – dodała po chwili, oglądając się.

– Naturalnie, że jej może szukać do jutra. Od dawna jest u mnie. Chcę znaleźnego231, dostać taniec od pani.

– O, bardzo proszę oddać mi ją zaraz.

Spełnił rozkaz natychmiast.

– A potem?… – spytał prosząco.

– A potem idź pan i przeproś pana Głębockiego za niegrzeczność wyrządzoną.

– Co to, to nie! – rzucił się rozgniewany.

– Ano, to mnie samej wypadnie to zrobić. Nie mogę kazać czekać na siebie całemu towarzystwu.

– Ja zastąpię pani narzeczonego.

Głębocki położył koniec dyspucie. Znalazł go i przyprowadził prowadzący tańce. Kadryl się zaczął.

Wentzel pozostał na koszu232, gryząc wąsy.

Rzeczywiście, wiodło mu się niefortunnie.

On, który nie rozumiał, co to jest żądać, a nie otrzymać, był pobity przez jakąś tam szlachcianeczkę; on, którego damy berlińskiego high life'u wydzierały sobie na balach, wodzirej tańców, bohater kotylionów, ideał tancerza, bohater salonów i klubów, podpierał drzwi w Poznańskiem, był widzem jak ostatni gimnazista, nie wiedział, co robić ze sobą, czuł się śmiesznym.

Chwilę po ostatniej porażce stał na miejscu, patrząc ponuro na przesuwające się pary; pycha jego była upokorzona haniebnie, był wściekły. Chciał wyjechać bez pożegnania prosto do Berlina, ale był zanadto dobrze wychowany, a zresztą czuł, że dziewczyna ta, jej wspomnienie, obraz przygnałby go z powrotem zza morza.

– Uhm, żebym cię dostał! – mruczał zacięcie, śledząc jej zgrabne ruchy w tańcu.

Nagle strzeliła mu bujna myśl. Zwrócił się i poszedł prosto do przeciwległego gabinetu, gdzie się zabawiali gracze.

U jednego stolika starszyzna siedziała nad tarokiem, przy drugim ciągnięto pulkę preferansa, kilku zapasowych czy leniwych kawalerów gapiło się na karty, między nimi Henryk Wolicki, zapalony szuler i myśliwy, z którym się Wentzel poznał na polowaniu w Olszance. Przywitali się serdecznie. Polak zapoznał go z resztą gapiącej się młodzieży. Po chwili rozmowy usunęli się cichaczem do pokoju Stefana Żdżarskiego i, nie dbając o bal i damy, zaczęli ciągnąć diabełka.

Wentzel trzymał bank, rzuciwszy od niechcenia garść złota na stół. Gra robiła się coraz zajadlejsza. Niemiec tracił bajeczne sumy spokojnie, z uśmiechem, gryząc w zębach cygaro. Nie wiadomo skąd, na hasło kart, zbiegało się coraz więcej graczy. Pokoik zapełnił się frakami, dymem, brzękiem monety, śmiechem – służba kręciła się z winem.

Parę razy wpadał ktoś z sali, wzywając do dam, lecz nie tylko nikogo nie ściągnął, ale i sam zostawał, pociągnięty magicznym widokiem złota.

W sali tymczasem kadryl się skończył, tańce szły ospalej, robiło się coraz puściej. Pewnikiem jest, że najlepsi są tancerze ci, którzy nie mają w towarzystwie osobistego interesu, lecz bawią się dla samej zabawy, nie przebierają w tancerkach, nie zasiadają do gawędki z ukochaną lub narzeczoną.

Otóż ci na hasło diabełka poginęli jak kamfora. Zostało kilka par zajętych sobą, zatokowanych233, zakochanych. Ci woleli siedzieć gdzie234 w ustronnym kąciku, przekomarzać się, sprzeczać, śmiać się lub gruchać.

Najcięższy to był kaliber tańczących.

Jaś droczył się z Cesią Żdżarską – grali w zielone i dowodzili sobie nawzajem przegranej; u krzesła hrabiny Mielżyńskiej snuło się ze trzech aspirantów; koło Stasi Janiszewskiej siedział narzeczony; a na dobitkę balowej biedy dowodzący tańcami Stefan zapomniał o bożym świecie, zapatrzony w błękitne oczy panny Okęckiej.

Oprócz nich został jeszcze Głębocki, zgarbiony, kwaśny, wpatrujący się uparcie w malutki pantofelek Jadzi, która rozmawiała z panią domu o kuligu i nawet na niego nie zważała, i tuzin starszych dam na kanapie.

Muzyka grała, grała, wreszcie ucichła, bo nikt nie tańczył.

Na tę nagłą przerwę obejrzeli się wszyscy; pani Tekla pierwsza, jako czujny pasterz, poszukała swej trzódki.

Jadzia, wierna Jadzia, była blisko, Jaś trochę na ustroniu, ale też obecny; za to Niemca ani śladu, ani znaku.

Złe przeczucie ogarnęło staruszkę.

– Co to, nikt nie tańczy? – zapytała pani Żdżarskiej.

Gospodyni poszukała oczami syna.

– Stefanie, co to muzyce? – zapytała.

Młody człowiek porwał się jak oparzony.

– Aaaa… panowie! Do mazura!

– Grać! – krzyknął muzyce, a sam zniknął za drzwiami gabinetu.

Pani Tekla podreptała do Jasia.

– Czemu nie tańczysz? Gdzie Wacław?

– Co za Wacław? Z Glinic? Albo ja wiem? Wyszedł.

– Ale bredzisz! Pytam o naszego Niemca.

– To mu Wacław na imię? A prawda! Oho, babuniu, ten nie tańczy, ale gra.

– Co takiego?

– Diabełka! – zaśmiał się Jan. – Służę pani do mazura, panno Celino. Stefan już prowadzi trochę szulerów.

Muzyka zabrzmiała, taniec się rozpoczął dość nieporządnie. Wentzla nie było.

Pani Tekla, jak karząca sprawiedliwość, ruszyła prosto do gabinetu.

Stanęła w progu i oniemiała ze zgrozy. Wprost niej siedział Wentzel otoczony gronem młodzieży i śmiał się, rzucając na stół znów garść talarów.

– Panowie, tysiąc marek w banku! Gotowe!

Mówił po niemiecku, bezczelny, i w polskim domu demoralizował młodych ludzi, grał wbrew jej zakazowi, bezecnik!

– Wentzel! – krzyknęła, hamując się ile mocy.

– Za chwilę służę! – odparł najspokojniej, nie przestając rzucać kart, obrzydliwy zuchwalec.

Z nagłą determinacją podeszła do stolika. Rozrzuciła karty, zagarnęła wszystkie pieniądze.

– To będzie wasz datek na nowo budujący się kościół w Brodnicy. Dziękuję wam w imieniu biedaków, którzy po groszu zbierają od dziesięciu lat. Dziękuję, dziękuję! No, ale dość tego! Proszę do salonu, bawić się razem. Panienki czekają.

Młodzi ludzie popatrzyli po sobie, potem na nią, i milczeli. Staruszka zabrała monety i papiery w swą batystową chusteczkę i wyprostowała się żywo.

– Wentzel, chodź ze mną! A wy, moje dzieci, może się gniewacie? Co? No, no, nie żałujcie talarów i posłuchajcie starej, co was zna od kołyski. To nikczemna zabawa i nikczemny zarobek, ot, niegodny Polaka. Idźcie tańczyć. Marsz – żartobliwie popędziła ich do drzwi.

Po chwili namysłu roześmieli się wszyscy, potem spoważnieli, pocałowali ją w rękę i wyszli.

Wentzel został sam – na burę.

Babka, pozbywszy się świadków, spojrzała na niego od stóp do głowy. Oh, jak jej stare oczy umiały piorunować!

– To tak, to tak! Wstydzić się muszę za ciebie! Robisz, co możesz, by się zgubić w opinii235. Ślicznie, szuler! Myślisz, że cię po to polubiłam, żebyś ty polską młodzież uczył diabełka, wnosił w nasze domy zarazę waszą niemiecką. Głupia byłam. Tyle lat marzyłam, żeby zobaczyć tylko raz, tylko chwilę, dziecko mojej biednej Jadwini! Zobaczyłam! Dosyć! Trzeba było być Polką, a nie babką. A ja zapomniałam, że to Niemiec, taki był do matki podobny, i pomyślałam, że mi będzie dziecko, pociecha, podpora starości, że serce matka mu dała. Nie, nie, nie! Z sowy nie będzie sokoła, z Niemca nie będzie Polaka. Nie przygłaskasz go, nie oswoisz, nie włożysz w duszę ani delikatności, ani szlachetności, ani iskry ideału. Po co ja ciebie sprowadziłam i chciałam pokochać jak syna!

Wentzel spodziewał się wszystkiego prędzej jak takiej oracji. Na gderanie miał sto argumentów – na skargę tak serdeczną, choć przesadną, ale szczerą, nie znalazł odpowiedzi. Machinalnie przesunął ręką po czole i milczał. Miał siebie za ofiarę dzisiaj, a był winny.

Pani Tekla spojrzała na niego z żalem i wyrzutem.

– Prosiłam cię, żebyś nie grał – rzekła tylko i zawróciła z powrotem do salonu.

Coś go tknęło – zastąpił jej drogę.

– Babciu! – zawołał z niebywałym przejęciem – jak dziecko odpowiem. Proszę mi darować ten raz ostatni. Zrobiłem głupstwo, byłem bardzo rozdrażniony. Przepraszam z całego serca. Może i źle zrobiliście, sprowadzając mnie do siebie, bo teraz ja bym w Berlinie nie wytrzymał. Tęskno mi do Mariampola.

Obejrzała się na niego nieufnie.

– Pleciesz androny! – rzuciła gniewnie niby, ale łagodnie.

– Nie, babciu! Pokochałem was wszystkich, ale mi tu nikt nie sprzyja, dokuczacie mi na każdym kroku, nie znajduję nic oprócz lekceważenia i pogardy. Może to i zasłużone, ale jam był całe życie pieszczony, chwalony, ubóstwiany prawie. Przeskok trudny i ciężki do zniesienia. Mam najlepsze chęci, ale brak mi zachęty i wiary od was. Inny, babciu, cofnąłby się niezawodnie i uciekł; ja stoję i znoszę, tylko czasem złość mnie ogarnia, jak dziś, gdy nawet nie mogłem uprosić tańca od żadnej z panienek. Poszedłem grać. Co miałem robić! Dawniej na balach byłem pierwszy, dziś jestem ostatni. I tak zawsze teraz.

– To ci bardzo zdrowo! – zamruczała. – Pozbędziesz się trochę pewności siebie i pychy.

Zaśmiał się ironicznie.

– Trochę! Nic już z tego nie zostało. Straciłem grunt pod nogami.

– No, no, to fraszki! Odzyskasz go prędko. Chodź już, chodź! Ja się postaram o taniec dla ciebie. Daj mi ramię. Fe, co tu dymu! Trzeba być szubrawcem z profesji, żeby wytrzymać w takiej norze. Wstydu nie macie!

Już gderała – był to znak równowagi umysłowej i przebaczenia. Milcząc, ucałował jej rękę – usta staruszki dotknęły jego czoła. Było mu dziwnie dobrze na duszy. Doprowadził ją do kanapy.

Tańczono polkę. Przejrzała pary.

– Gdzież to Jadwinia? Że też koniecznie kogoś z was musi brakować! Idź no, poproś ją do mnie.

W gabinecie damskim Jadzia z kilku panienkami pisała jakieś karteczki. Zajrzał przez portierę236 i usłyszał parę słów rozmowy.

– Imiona panów gotowe?

– Już kończę pisać panie.

– W każdym razie trzeba trochę dopomóc losowi, żeby pary były dobrane. Komu, na przykład, dać twego pięknego hrabiego, Jadziu?

– Hrabinie Mielżyńskiej – odparła spokojnie – ot, robię znaczek na rogu. Uważasz, Tesiu?

– Dobrze. Naznaczże237 kogo dla siebie.

– Pana Adama, naturalnie! – zaśmiała się któraś z panienek.

Tu Wentzel, czując, że popełnia niedyskrecję, zastukał we drzwi.

– Pani Ostrowska prosi pannę Jadwigę. Excuses, mesdemoiselles238!

Jadzia wyszła; usunął się przed nią z ukłonem i wyszukał Jasia w jadalni.

Obydwaj wsunęli się we framugę okna i coś szeptali chwilę tajemniczo. Chrząstkowski śmiał się uszczęśliwiony.

– Doskonale! Schöneich by lepiej nie wymyślił. Idę zaraz. Będzie gotowe; bądź hrabio spokojny.

We drzwiach salonu ukazała się panna Jadwiga.

– Jasiu, czy nie ma tu hrabiego?

– Służę pani.

– Babka kazała mi przetańczyć z panem walca, ale jestem tak zmęczona, że gdyby pan odmówił…

– Pani daruje, ale nigdy nie odmawiam, chyba że mi pani w zamian obieca towarzystwo swoje do kuligu.

– Wedle umowy los o tym rozstrzyga, nie mogę nic obiecywać.

– Tückisches Weib239! – zamruczał Jaś, a głośno dodał: – Tańcz, hrabio, nie daruj! To jej przytrze rogi. Przebiera w kawalerach jak w ulęgałkach. O, pani Ostrowska ma rozum!

Panienka była widocznie rozdrażniona – wróciła do salonu z miną obrażonej bogini.

Hrabia spojrzał na nią i westchnął. Już nie złość, ale rozpacz go ogarniała! Co on jej zawinił, że go tak widocznie nie cierpiała?

– Służę pani! – rzekł posępnie.

Podała mu końce palców, drugą ręką ledwie dotknęła jego ramienia i zmieszali się z resztą tańczących.

Po chwili starsze damy i panowie zaczęli szeptać między sobą, lornetować, trząść głowami.

– Co za para! Co za para! Jaka uroda! Blask od nich bije! A jak tańczą! Pani Teklo, dobrodziejko, winszujemy wnuka! Pyszny chłopiec! Pozawraca głowy wszystkim pannom!

Stary marszałek, cioteczny pani Tekli, zażył tabaczki, uśmiechnął się filuternie i pochylił konfidencjonalnie do jej ucha:

– Siostruniu, co? A żeby ich zeswatać! Słowo daję, warci siebie! Landszaft240 istny! Ja lubię takie dobrane pary. Co, he? Dobra myśl!

– Czy brat zwariował! Zapomniałeś o Jadwini! Ale ja nie! Niemiec nie dla Jadzi!

– No, ale i Głębocki… ten… tego… Poślubiła orlica nietoperza! Co? Hę?

A tych dwoje tymczasem nie wiedziało, że są przedmiotem zachwytu i dysputy. To tylko czuli, że im tańczyć było dobrze ze sobą, tak równo, tak zgodnie, tak lekko.

Chwilę milczeli. Ona przez ramię tancerza spoglądała obojętnie na wirujące pary, on zapatrzył się w nią i zaciskał zęby. Nigdy jeszcze dotąd nie dotknął jej ręki; teraz obejmował ją ramieniem, czuł jej oddech chwilami na skroni, zapach perfum, miał tuż obok swych ust jej dumne, a tak pożądane usteczka. Zaciskał zęby, bo gdyby je otworzył, to by mu się wyrwało niezawodnie z serca, z duszy, z oczu, z gardła: „kocham, kocham, kocham!”.

Stał się zaś o tyle pokorny, że wątpił, czy tym wyznaniem zrobi przyjemność hardej Polce.

Ona ozwała się pierwsza:

– Czy nie byłoby dosyć, panie hrabio? Tańczymy prawie sami, pod ogniem lornetek starszych. Muszą nas srodze krytykować.

– Do krytyki przywykłem w Poznaniu. Jeszcze jeden tour241, pani. Takiej tancerki nie miałem dotąd nigdy. Będzie to mój ostatni walc… chyba z panią, albo z nikim. Czy pani bardzo zmęczona?

Mówił nieporządnie, urywanie, pożerając ją wzrokiem.

– Hrabina walcuje lepiej ode mnie. To ogólne zdanie.

– Może być, ale ja w tym samym mam szczególne zdanie, i ot tak, tańczyłbym do śmierci. Żebym był pani narzeczonym, zabroniłbym pani tańców.

– Bo?… – spytała, marszcząc brwi.

– Bo miałbym za wielu rywali i zginąłbym z zazdrości.

– Rywale w tańcu nie są straszni. Dosyć, hrabio. Za godzinę ruszamy kuligiem, trzeba wypocząć. Jestem okropnie zmęczona. To będzie także mój ostatni walc… dzisiaj.

Odprowadził ją do krzesła. Pani Tekla znalazła się zaraz obok nich, z perorą242.

– Ależ, Jadziu, chcesz zemdleć z przetańczenia? Produkują tu nam swą grację godzinę, radzi, że ich podziwiają! Fe, tak się zgrzać!

Jan z daleka kiwał na hrabiego – cofnęli się znowu do jadalni, gdzie młodzież piła, paliła i rozprawiała o kuligu. Pod wieczór zjeżdżały się tuziny sań i saneczek, zapalono kagańce, biegała służba, dzwoniły brzękadła.

Chrząstkowski z hrabią cofnęli się znowu we framugę.

– Opatrzność pana natchnęła podsłuchać spisku – mówił Jan, cały przejęty. – O, dziewczęta! Pięknie by nas urządziły. Ja miałem dostać za towarzyszkę Józię Okęcką, a Cesia miała jechać z Wolickim. Słyszana rzecz! Herezja! No, no, urządziłem im sztukę! Umizgnąłem243 się do pokojówki, przyniosła karteczki i zmieniłem wszystkie znaki. Zobaczy pan komedię.

– Czy dla mnie pan przynajmniej był łaskaw?

– Ot, najmniej, bom się strasznie śpieszył244 i nie znam pana gustu. Dałem panu Jadzię.

Tu hrabia zapomniał o panowaniu nad sobą i bez ceremonii uściskał młodego człowieka z całych sił.

– A panu co się stało? – wołał Jan, oddając jednak uścisk za uścisk.

– Stało się, żem zakochany jak wariat w pańskiej siostrze! – wybuchnął wreszcie Niemiec.

– Jezusie, Mario! To istna wariacja! Co wy w niej widzicie takiego? A Głębocki?

– Zabiję go! – rzekł stanowczo Wentzel.

– A jak ona pana nie zechce?

– To siebie zabiję!

– Dwa trupy! Awantura! A pani Tekla?

– Co mi tam pani Tekla!

– Uhm… – wtrącił Jan – to sęk nie lada! No, no, moja siostra, Helena trojańska, daję słowo!

– Może i pan mnie nie zechce? – spytał Wentzel pokornie.

– Ja, i owszem. Widzi pan, ja też Niemców nie znoszę. Ale znam Jadzię i wiem, że kiedy ona pana przyjmie, to będzie pan tak czuł jak my, tak wierzył jak my i to kochał, co my. Więc o co się mam kłopotać… co ona zechce, to zrobi.

– Byleby zechciała! – westchnął hrabia. – I żeby mi kto pomógł…

– Ja panu dopomogę radą. Nie czekaj pan i nie asystuj jak innym panienkom, co to wpół drogi same wyjdą i ośmielą. Jadzia kroku nie zrobi, choćby kochała szalenie, to nie okaże niczym. Z nią trzeba walczyć otwarcie. Oświadcz jej się dziś na kuligu…

– A jak odrzuci?

– Zrobi to niezawodnie, ale to nic.

– Dziękuję! Harbuza245 jeszcze nie kosztowałem nigdy.

– Ano, to go pan spróbuje. Mnie Cesia częstuje nim od trzech lat, a jednak będzie moją; ot, przysiągłem sobie i nie wstydzę się. Takie już nasze panienki: lubią się namyślać, ale jak raz się namyślą, to dobre i stałe. Radzę panu jak bratu. Przetnij gordyjski węzeł246, bo innego sposobu nie ma.

– A potem?…

– Przyszłość w ręku Boga i Jadzi. Nie troszcz się pan o to. Jeżeli ten głaz zdolny do miłości, w co wątpię, to będzie się czuła obowiązana do wyznania i odpowie panu faktami; jeżeli nie – zapomnij pan, bo nie dostaniesz nic, choćbyś był jeszcze piękniejszy i jeszcze bogatszy. Dla niej to żadna racja247.

Rozmowę przerwały wołania w salonie.

– Losują! – skoczył Jan, zapominając o wszystkim.

Tesia Żdżarska, mała siostrzyczka Cesi, stała nad dwoma stosami zwiniętych kartek i wywoływała imiona wśród śmiechu i żartów.

– Pan Adam Głębocki, pani hrabina Mielżyńska! – posłyszał Wentzel.

Panienki coś szepnęły między sobą zdziwione, nie pojmując, co się stało Tesi. Jan przysiadł na fotelu i dusił się ze śmiechu z miny Głębockiego i zalotnej hrabiny. Wentzel patrzał na Jadzię.

Ruszyła ramionami na szepty koleżanek, ale była zmarszczona. Czuła figiel w powietrzu.

Nagle drgnęła i zbladła jak alabaster.

Jej imię padło, a obok drugie, nienawistne, brzmiące jak dysonans.

Wolałaby każdego, byle nie jego towarzystwo. Zagryzła usta, odgadując spisek. Poszukała oczami Jana, ale zamiast niego spotkała wysoką, górującą nad innymi postać Prusaka. Wbrew jednak oczekiwaniu nie wyglądał na triumfującego, ale zamyślonego, roztargnionego, prawie smutnego; zdawał się nie słyszeć swego nazwiska, nie widzieć nikogo.

Tu Cesia przerwała obserwację Jadzi, skubiąc ją za rękaw:

– Czy ty rozumiesz, co się stało? Wszystkie nasze układy wniwecz. Ty z hrabią, hrabina z panem Głębockim… galimatias.

– Ale ty pewnie z Jasiem!

– Ależ tak!

– No, to jego się spytaj, co się stało.

– Kiedy go nie ma nigdzie.

– Pewnie gdzieś tkwi w kącie. Trzeba było przejrzeć jeszcze raz karteczki.

– Niegodziwiec jeden! Odpłacę mu, odpłacę!

Jadzia uśmiechnęła się z tego ferworu248. Ta para ciągle sobie płatała figle i odpłacała z procentem kłótni. Ale czym ona odpłaci za żart, który ją kosztował więcej, niż się kto mógł domyślić?

– Jedźmy, jedźmy! – wołano wkoło, śpiesząc się, jakby się paliło.

Starszyzna pakowała się do krytych sań – dla młodzieży stało kilkanaście jednokonek, panowie otulali damy, służba trzymała rwące się konie; hałas, krzyk, bieganina, tysiące rozkazów, śmiechu, konceptów, nawoływań. Wentzel oprzytomniał o tyle, że wsadził panią Teklę do budy z filuternym marszałkiem.

211.panienki i młodzież okoliczna – daw. określenie młodzież odnosiło się wyłącznie do płci męskiej, młode kobiety nie były tu zaliczane. [przypis edytorski]
212.ciekawym – skrócone od: ciekawy jestem. [przypis edytorski]
213.Kastor i Polluks (mit. rzym.) – w mit. gr. Kastor i Polideukes, Dioskurowie, bliźniacy, synowie Zeusa i Ledy; tu: nierozłączni przyjaciele. [przypis edytorski]
214.drożyć się – niełatwo godzić się na coś, opierać się. [przypis edytorski]
215.dictum (łac.) – powiedzenie, przysłowie; tu: stwierdzenie. [przypis edytorski]
216.bardzom rad – skrócone od: bardzo jestem rad. [przypis edytorski]
217.obrać – dziś raczej: wybrać. [przypis edytorski]
218.wartam – skrócone od: warta jestem. [przypis edytorski]
219.palenie – tu: trzaskanie. [przypis edytorski]
220.robron (z fr. robe ronde: okrągła suknia) – suknia o szerokiej (szczególnie z boków i z tyłu) spódnicy podtrzymywanej na sztywnym stelażu z obręczy fiszbinowych, wiklinowych a. drucianych; damski strój dworski, balowy, popularny w XVIII w. [przypis edytorski]
221.introdukcja – wstęp. [przypis edytorski]
222.fertyczny – zwinny, żwawy, zręczny; tu: energiczny. [przypis edytorski]
223.mane, tekel Baltazara – właśc.: mane, tekel, fares; słowa, które według opowieści biblijnej z Ks. Daniela (5:25) wypisała tajemnicza ręka na ścianie pałacu w Babilonie podczas uczty króla Baltazara; znaczenie napisu: „policzono, zważono, rozproszono” (w jęz. hebr., aram. a. chaldejskim) zostało odczytane jako przepowiednia upadku państwa, który miał stanowić karę za grzechy Babilonu; tu przen.: zapowiedź klęski. [przypis edytorski]
224.wątpliwie – tu raczej: z powątpiewaniem. [przypis edytorski]
225.tiens (fr. dosł.: trzymaj) – tu: no, no; a to dopiero; patrzcie państwo. [przypis edytorski]
226.żem źle wypełniał – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: że źle wypełniałem. [przypis edytorski]
227.c'est selon (fr.) – to zależy. [przypis edytorski]
228.kandelabr – duży, stojący świecznik. [przypis edytorski]
229.nie ciekawam – skrócone od: nie [jeste]m ciekawa. [przypis edytorski]
230.malédiction (fr.) – przekleństwo. [przypis edytorski]
231.znaleźne – nagroda za znalezienie zguby. [przypis edytorski]
232.na koszu – tu: odrzucony przez kobietę. [przypis edytorski]
233.zatokowany – pochłonięty zalotami; od: tokować: z przejęciem zachwalać swoje zalety i sukcesy (na podobieństwo samców niektórych gatunków ptaków w okresie godowym, które wydają charakterystyczne dźwięki i wykonują odpowiednie ruchy mające wabić samicę). [przypis edytorski]
234.siedzieć gdzie – dziś raczej: (…) gdzieś. [przypis edytorski]
235.zgubić się w opinii – nieodwołalnie stracić dobrą opinię. [przypis edytorski]
236.portiera – zasłona z grubego, ciężkiego materiału zawieszana u drzwi. [przypis edytorski]
237.naznaczże – konstrukcja z partykułą wzmacniającą -że. [przypis edytorski]
238.excuses, mesdemoiselles (fr.) – wybaczcie, panienki. [przypis edytorski]
239.tückisches Weib (niem.) – złośliwa kobieta. [przypis edytorski]
240.landszaft (z niem. Landschaft: krajobraz) – tu: obrazek, widok. [przypis edytorski]
241.tour (fr.) – tu: okrążenie. [przypis edytorski]
242.perora – uroczysta przemowa, tu krytyka. [przypis edytorski]
243.umizgać się – nadskakiwać komuś, mając na względzie swoją korzyść. [przypis edytorski]
244.bom się (…) śpieszył – konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika; inaczej: bo się spieszyłem. [przypis edytorski]
245.harbuz – tu: odrzucenie oświadczyn. [przypis edytorski]
246.przeciąć gordyjski węzeł – rozwiązać skomplikowany problem dzięki jednemu, zdecydowanemu i niekonwencjonalnemu posunięciu; nawiązanie do opowieści o Aleksandrze Macedońskim, który przybywszy do Frygii w 333 p.n.e., dowiedział się, że według przepowiedni tylko ten zostanie władcą tego kraju, kto będzie potrafił rozpleść niezwykle zawikłany węzeł łączący jarzmo z dyszlem starego wozu należącego niegdyś do króla Gordiasa i znajdującego się w świątyni Zeusa; Aleksander przeciął węzeł mieczem. [przypis edytorski]
247.racja – tu: powód. [przypis edytorski]
248.ferwor – zapał, entuzjazm. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
260 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают