Читать книгу: «Płanety», страница 3

Шрифт:

Siedzieli w milczeniu jakiś czas, a słońce spadało zwolna na zachód, nad Zimne Doliny.

– Słonko poczyna się mglić…

– Żałoba idzie od Jerozolimy…

– Idzie na cały świat…

– Smutek na ludzi…

Przyciszonym głosem wyrywały się nabożne słowa, płynąc melodją na wieczność, w opustoszałą dal… Nastrój dziwny ogarnął skupioną na roli gromadkę.

– Nie będziesz orał? – odezwała się żona z prośbą w głosie.

– Jeszcze choć zagon urwę, hań, po kępę… – wskazał ręką.

– Nie, Bartuś! Paniezus-by się gniewał, że ty orzesz, kiedy on za nas na krzyżu umiera. Nie orz, nie!… Musisz się przecie umyć i ogarnąć jakoś do kościoła. Czas wnetki leci…

Chłop podumał chwilę.

– Ha, no, moc boska! Nie dziś, to jutro…

Wyprzągł woły z pomocą Jasia, który je popędził, uradowany, ścieżyną przed siebie. Pług został na zagonie, do jutra. Bartek torbę na ramię zarzucił – i poszli razem milczącą gromadką pod wysokie Gronie. Wnet schowały ich za potokiem rozłożyste smreki i gęstwią obsiadłe jałowce…

*

Nazajutrz zrana uwijała się Bartkowa baba, żeby jak najprędzej posprzątać w izbie i zejść ze „święconem” ku kościołowi, bo tam ksiądz nie będzie na nią czekał.

– Jasiu! przygotuj chrzan! – woła, zaścielając łóżko.

Jaś szybko zaczął oskrobywać ze skóry leżące na ławie, wilgotne korzenie i układać je w ręcznym koszyku, w którym na dnie spoczywał połeć słoniny i wędzona kiełbasa, przechowywana w sąsieku od mięsopustu jeszcze, i dwa świeżo wypieczone ze światłej mąki chleby; prócz tego, spory kruszek soli i garnuszek białego masła.

Wnet uwinęła się kobiecina, przełknęła śniadanie jednym tchem i poczęła zawdziewać gorączkowo łachy.

– A głowienki przygotowałeś? – woła do Jasia.

– Są!

Skoczył do sieni i przyniósł wiązkę głogowych patyków.

– No, to wszystko!.. – szepnęła do siebie, zawdziała chustkę, wzięła do ręki koszyk…

– Pilnuj tu, Jasiu! A drzwi zamknij, skoro pożeniesz woły, żeby cygan nie wziął, albo jaki światowiec.

Napowiedziała mu dokładnie, co ma robić, i przeżegnawszy się wodą święconą z kropielniczki, wiszącej na odrzwiach, wyszła.

Przed owczarnią, na podwórku, krzątał się Bartek.

– Ostań z Bogiem! – szepnęła.

– Nie siedź ta długo! – rzucił jej na drogę i poszedł do obory wyprowadzić woły, bo słonko wysoko, a pług sam nie urwie ani skiby.

– Jajka! jajka! – rozległo się po osiedlu.

Jaś wypadł przez sień, chłop wyjrzał z obory.

– Co za jajka? – spytał.

– Na święcenie! – woła zdyszana baba. – Zapomniałach se doznaku i od miedzy musiałach się wrócić. Jasiu! Tam, w garczku… wyjmij, włóż do konewki i podej!… O!… – oparła się o ścianę – tak mi serce bije…

– To nie leć! – odrzekł chłop z wymówką.

– Nie leć! nie leć!… A ksiądz nie zaczeka!…

Powkładała do koszyka gotowane jajka, które wyniósł chłopiec, i poszła poza izbę, krótszym chodnikiem.

– A nie prawdem gadała? – szepnęła, wchodząc do furtki kościelnego cmentarza. – Już święcą!

I poczęła się przepychać wśród ścisku, wystawiając naprzód odkryty koszyk, żeby go też nie ominęła święcona woda z kropidła, „bo święcone byłoby nieważne”.

Wielki różnobarwny tłum ludzi rozłożył się cichym obozem na cmentarnym trawniku. Stojące, schylone i klęczące postacie robią wrażenie niemych przekupni na jarmarcznem, mieniącem się jaskrawo, tle.

W odkrytych koszykach i na rozścielonych płachtach pełno rozmaitych spożywczych przedmiotów. Przeważa nabiał. Nawet przez sto lat, choćby niosła codzień, nie zniesie kura tych jaj, co się bielą po kościelnym trawniku. Stoją rzędem porozkładane garnuszki masła i bryndzy; nawet soli mógłby na furę nabrać. Chłopina jakiś przyniósł na plecach pełną konewkę mleka; gdzieniegdzie nawet widać stojące, długie maślniczki. Co ma lud najlepszego we wsi, to pozwłóczył na cmentarz. Niech się święci!

A ksiądz poważnie chodzi wśród tłumu i macha kropidłem… Przed nim pochylają się głowy, i wargi machinalnie szepcą wyuczone paciorki.

Na cmentarzu, od strony zakrystji, pali się poświęcone ognisko. Otoczyli je kołem niedorostki, popychając się wzajem i hałasując głośno. Każde dzierży w ręku wiązkę cierniowych gałęzi, każde pcha się do ognia, co sił, by je choć po końcach opalić w płomieniu świętym…

Tak święci lud głowienki; tak zapewne święcili jego przodkowie, przed tysiącem lat.

Bartkowa baba docisnęła się do samego księdza. Pokropił jej zawartość koszyka; chlusnął wodą, jak się patrzy. Zadowolona z tego wielce, poszła się przed ołtarz pomodlić… Ale ino na chwilkę wpadła na końdeczek, bo się musi śpieszyć co prędzej do chałupy. Paniezus i Matka Najświętsza muszą przebaczyć, bo też tam nie ma kto co zrobić. Ojciec z Jasiem w polu, a tu telo mycia, przątania, że łeb boli na samo wspomnienie. Upiec by się zdało co z mąki i bryndzy, bo przecie Święta, nie co inszego…

Zakończywszy w ten sposób pacierze, poszła za ludźmi, którzy ciżbą wychodzili z kościoła.

*

Rano, we Wielką Niedzielę – wielka uciecha panowała w Bartkowej izbie. Jedli święcone jajka, święcony chleb ze słoniną i z masłem i święcony chrzan ze święconą solą. Na ostatku wypili po dwa okopiste garczki kawy. Każde wypociło się dobrze przy jedzeniu, i wszystkie twarze poweselały naraz… po takim długim poście!…

Zebrana razem, uszczęśliwiona rodzinna gromadka ozwała się jednogłośnym chórem:

 
„Wesoły nam dzień dziś nastał,
Którego z nas każdy żądał…”
 

Piekiełko

Słońce, wytaczając się powoli z poza szczytów, padło promieniami na zadymione szyby w Błażkowej izbie. Rozwidniło się nagle w niskiej, zakopconej piekarni.

– Wstawać! Kaśka, Maryna, Józek! – krzyknął Błażek, zrywając się z pościeli.

– Do roboty! – szturknął babę pod żebro. – Nie cujes, kieli to dzień?!

– Cy nie wściórnoscy! – zaklęła po cichu, przeżegnała się i wyskoczyła z łóżka. Poszła do kotła po wodę, a słoma wlokła się po izbie za spódnicą, którą po drodze opasywała. Błażek zaś podszedł ku wyrkowi i szarpnął za paruchę, okrywającą dwie chrapiące głośno, zwinięte w kłębek postacie.

– Do połednia będziecie sie wylegować, cy co? Nie widzicie, ze juz kury od wody, a dziod z trzecie wsi?

Maryna, leżąca z kraju, zesunęła się na ziemię i poczęła wycierać zaspane, błędne oczy. Józek mruknął parę słów niezrozumiałych i odwrócił się ku ścianie. Rozłoszczony ojciec zamierzył się pięścią.

– Wstawoj, ty głuchy psie! Bo jak cie polnę!…

Chłopak wytrzeszczył szeroko zaspane oczy.

– Nie cujes, co ci godom?

– Przeklęty łysopol!… – wypadło od nalepy, gdzie baba rozdmuchiwała wągle.

– Tłuką się i tłuką, jak pięćset djabłów razem, juz od samego świtu! – poczęła Maryna dojadać ojcu.

Błażek ucichł i ukląkł przy skrzyni do pacierza.

Czuł wiszące nad łysą głową ciche sprzemierzenie bab na cały dzień i dał spokój Józkowi, chcąc zabezpieczyć sobie jego pomoc. „Syn zawdy powinien za ojcem” – uczył go od mała, by mieć na starość oparcie.

– Tako psio pokusa! – mruczała baba, kładąc drwa na ogień.

Maryna zatknęła za pas onuckę, siadła pod oknem na ławie, przysunęła koszyk ze ziemniakami i poczęła skrobać.

Józek zwlókł się pomału z wyrka, przeciągnął kości parę razy, aż zaskrzypiało w stawach, ziewnął szeroko, i począł iść ku nalepie z zamkniętemi oczyma, po omacku. Utknął się na drwach, leżących przy nalepie.

– Ścieklina! – zaklął, nie wiedzieć komu.

– Nie umies chodzić, zdechlino? – wrzasła mu nad uchem matka, zamierzając się ocedzarką. – Jesce łbem wpadnies do gorcka… Uwazuj na się!

– A wtoz drwa nakłoł przy nolepie? – oburzył się „głuchy” Józek. – Moze ty, wędrowne ocy! – zwrócił się do Maryny.

„Wędrowne ocy” drzemały nad skrobaniem. Skoczyła, jak oparzona.

– E coz ty chces odemnie, ty psie oblazły!…

– Cit! – przerwała jej matka. – Skrob wartko, bo nie uskrobies na śródpołudń!

Przysunęła cebrzyczek, siadła z drugiej strony koszyka, wzięła nóż i poczęła skrobać, rzucając oskrobane do brudnej, zamąconej wody.

– Tako psio pokusa! – mruczała sobie od czasu do czasu, a chwilami szeptała „Zdrowaśki”.

– W Imię Ojca i Syna! – żegnał się Błażek, wstając od skrzyni. – Djabliby ta zmówili przy wos pocierz! Trzescycie, jak stare cierlice.

Posunął się ku drzwiom.

– Stul pysk! Nie obrozoj Boga!

– Kto obrozo?! – odwrócił się do żony.

Ucichło na chwilę. Stary wyszedł na boisko, „głuchy Józek” oprawiał kerpce, a baby uwijały się ze skrobaniem, żeby jak najprędzej uwarzyć śniadanie, bo już „za ramieniem połednie”.

Zanim jednak ziemniaki uwrzały, zanim je matka ocedziła, musieli wszyscy zjeść po pół kopy „djabłów”, „głuchych psów”, „psie wełny”, „psie sierści”, „zdechlin” i tym podobnych delikatesów. Ze psa nic nie zostawili, ani strzępka; tak go obrobili doszczętnie.

– Bedzie to śniodanie, cy nie?! – krzyknął Błażek już w sieni, idąc z boiska.

Lecz zaledwo wszedł za próg do izby – „wsuła mu baba między ocy pornoście grzychów, kunirując, co się ino zmieściło”. Zrobili w izbie taki „toter”, jakby się ze sto ludzi zeszło. Matka z córką wsiadły na ojca, że się nie miał gdzie podzieć. Przywierało wszystko na nim, jak na psie. Szczęściem „głuchy Józek” wmieszał się pomiędzy nich, i na niego wylała się cała wezbrana złość matki i siostry. Stary zemknął ku piecowi i poskurczał się na ławie, rzekłbyś, że „Bogu ducha winien – nic więcej”, a głuchego” przysiadły baby, że im się ledwo zdołał wymknąć.

Odetchnęli na chwilę, gryząc w cichości gorzką żółć, obsiadłą na sercu.

Niechby teraz kto obcy palec między nich wetknął – wszyscy rzuciliby się na niego, jak podrażnione osy. Poznałby nieszczęśliwy, co to mieszać się w nieswoje rzeczy, gdyby przypadkiem podstawił głowę pod niewylany upust żółci. Opadliby go rozjuszonem gniazdem szerszeni. A ktoś, patrzący z zewnątrz, wydziwićby się nie mógł ich rodzinnej miłości, jak solidarnie napadają, jak jeden za drugiego nadstawia głowę do rozbicia.

Nareszcie Maryna poustawiała ławki na środku izby i dwie miski postawiła na jednej z nich. Łyżek nie podała, żeby mieć powód rozpoczęcia nowej kłótni z „głuchym”.

– Ino bez obrazy boskie! – karciła ich matka.

Tuzin przezwisk różnorodnych rzucili na siebie, zanim siedli „bez obrazy boskie” przy misce.

Stary milczkiem przysunął się ku nim, siadł na końcu ławki i sięgnął po największą, ojcowską łyżkę.

Przeżegnał się przedtem i, składając nabożnie ręce, począł szeptać:

– Pobłogosław Ojce niebieski te dary…

– Posuń-ze sie wilcy krztoniu! – zwróciła mu delikatnie uwagę żona, siadając obok z garnkiem maślanki w lewej ręce, którą przylewała do ziemniaków.

Umknął się – poczęli jeść w milczeniu, sięgając z dala na miskę i połykając całe, a jak drobniejsze – dwa na raz ziemniaki. Niedługo wytrzymała matka, żeby się nie odezwać.

– Józek! Nie wychliptuj mleka!

– To dolejcie!

– Jo ci doleję, ty psio pokrako! Przydzie cas żebyś zjodł suchuteńkiego ziemnioka, jescebyś łapy oblizoł.

Stary, zapatrzywszy się w okno, pochylił łyżkę. Mleko z niej wylało się na ziemię.

– E jakze ty jes, weredo? – szturknęła go styliskiem baba.

Nie odpedział jej jeszcze, kiedy coś zadudniło w sieni, a potem drzwi zaskrzypiały na zawiasach.

Obejrzeli się wszyscy. Na progu stanął chuderlawy chłopina.

– Niech bedzie pochwalony!

– Na wieki wieków! Witacie kumotrze!

– Podź-cie dalej! Zeprzyjcie sie…

Przybyły kumotr zerknął ukradkiem po izbie i uśmiechnął się złośliwie.

– E dyć wy se tu jecie, jecie… a nic nie wiecie, co sie stało…

– Coz takiego?! – wrzaśli naraz wszyscy.

– No, coz takiego – cedził zwolna przez zęby uśmiechając się ciągle. – Nic takiego, ino wam sąsiadowe bydło wlazło do kapusty…

– Kaśka, Maryna, Józek! – wrzasnął stary.

Wszyscy naraz praśli o ziem łyżkami, poskakowali i zrobili taki ścisk we drzwiach, żeby palca między nich nie wsunął; porozbijali głowy o słupy lecieli kupą…

Chuderlawy chłopina wysunął się za nimi, wyszedł drugiemi drzwiami, a idąc chodnikiem na dół, trząsł głową i dusił w sobie cichy, złośliwy śmiech…

– Niech mają – szepnął. – Niech se ta łby pourywają…

Nad miedzą stanął, obejrzał się za okół. Wszyscy czworo chodzili po rządkach z oczami wbitemi w ziemię.

Od czasu do czasu podnosiła się wśród nich wrzawa i „psie pokuse” dolatywały uszu stojącego, którego wargi drgały tajonym śmiechem.

– Jak to chodzą milconie po kapuście! Bydło – to śpilka – nie uźry!… Alem ich wywiódł, ze nie dojedli… Ha! ha!

I poszedł na dół ścieżyną ku kościołowi.

A oni wszystkie rządki przeszli i nie zdołali znaleść śladu raci bydlęcych, z powodu których mogliby zacząć bitkę ze sąsiadem.

Źli powrócili do izby i poczęli się na nowo żreć pomiędzy sobą, sując se w oczy po kopie djabłów i więcej…

Tak bywa dziś i każdego dnia…

Niedowiarek

Słota już dwa tygodnie trwa… Zewsząd, z południa i z zachodu, z dalekich lądów i od morza zleciały się mgły i przysiadły tę ziemię nieszczęsną, tę krainę kęp i wiecznej nędzy; rozścieliły się po mokrych zemniaczyskach, porosłych wcześnie łopuchem i mleczem trującym, i przeganiają się po ugorach i tłokach, gdzie czerwienią się rdzawo rozorane, niczem nie obsiane, zagony.

– Dawno już nie było takie wiesny – mówią strapieni ludzie między sobą. – Ani to ziemniaków okopać, ani to dosiać poczciwie, jak się patrzy, bo jakże? Deszcze i psoty bez ustanku… O Boże litościwy i drogi, cóż sie to stało, aj co, żeś sie tak uwziął na ten naród nieszczęsny?

– Dejcie-no spokój – powiadają starzy. – Nie bądźcie tacy nagli. I Paniezus sie zlituje, skoro go złość opuści....

– Dyć niejak, ale…

– Najgorzej pierwszą biedę przeczekać, to się już do następnych człowiek wezwyczai…

– Bo musi!

– Nie bluźnijcie ino, moi mieli, i nic nie gadajcie naprzeciw wyroków boskich, a miejcie se to na uwadze, że Opatrzność boska zawdy wisi nad nami, ino że my je nie widzimy, bo my je niegodni…

Na to już nie ma nikt nic do powiedzenia, jeden tylko Cyrek, co przy samym kościele siedzi, zdaje się powątpiewać, bo chlipie niezrozumiale oczami… Ale ktoby się ta obzierał na takiego niedowiarka? Nie wierzy – to zmierzy i sam się przekona.

W kościele nabożeństwa się odprawiają na uproszenie pogody u Pana Boga. Falami lud zalewa kościół drewniany. Ciżba w świątyni, duszenie, płacz, przekleństwa i krzyki – po sumie: suplikacje przejmujące, organy i jęki. Wszystek lud płacze zmiłowania Bożego. Z dalekich roztok spłynął do ołtarza i pada krzyżem przed wystawioną monstrancją.

Po nabożeństwie wylewa się potok głów odkrytych z kościelnego cmentarza i rozpływa się po kamienistym rynku. Widać gromadki, powiększające się z każdą chwilą, gwarzące cicho, trwożliwie, bez krzyku i hałasu.

Na długich ławach, przed karczmą-ratuszem, usiedli rzędem gazdowie i wiekowi. Siedzą z pochylonemi głowami: strączki białych włosów osłoniły im spalone szyje. W siwych chazukach z owczej wełny, zdają się być rzędem karłowatych jałowców, osendziałych śniegiem.

I u wójta, w urzędzie gminnym, nie tak gwarno i hałaśliwie, jak zwykle. Poschodzili się, co prawda, wszyscy radni; nie brak Jędrka z nad miedzy i Józka od Chlipały i Tomka Nieboraka ze Skalistego; jest i pan pisarz, „jedna głowa na cztery wsie dookoła, jeden rozum i jedno orendzie”.

Siedzą, bo siedzą, bo ławek nie braknie; piją, bo piją, bo co mają robić na te ciężkie czasy – ale u wszystkich widać zasępienie i utrapienie wieczne, co młyńskim kamieniem sparło się na sumieniu i ani rusz.

– Tak moiściewy – począł Tomek, podając szklankę kumotrowi. – Nie dość jednej biedy na świecie, ba zawdy ich musi być więcy. Człek się ogania, wicie, siepie na wszystkie strony, a tu darmo, bo jak cię ścisną zewsząd, to ani dychniesz człeku nieboraczku… w ręce!

– Dej Boże!

Na tę naszą biedę…

– Biedkę kochaną!

I kolejka przeszła rzędem, nie omijając nikogo. Wójt Okpiśny szynkuje raźno, sprawiedliwie, przymruguje każdemu z osobna, wszystkim potakuje i ręce zaciera, rad widocznie sobie i całemu światu.

– Pamiętacie wy kiedy, wójcie, taką wiesnę?

– Jakże chcecie, cobych nie pamiętał?

– O, o, cóż się to dzieje moiściewy, kochani, drodzy… – jęczy Tomek. – Ani ziemniaków ogrześć nieporada, ani nic… Do znaku wszystko skapie i zmarnieje… Matko Najświętsza! Dejże też te pogody jakie, uproś przecie u Pana Jezusa, u synaczka swojego najmilszego… Królowo Niebios, Pani moja… w ręce!

– Dej Bożej

– Na tę naszą biedę…

– Biedkę kochaną!

W milczeniu podawali dalej szklankę okopistą, uważając przytem, ażeby nie rozlać, nie sponiewierać daru bożego.

Gdy przyszła kolej na pisarza, ten ujął misternie szklankę dwoma palcami, przejrzał się w niej i wypił; potem nalał drugą i tę już bez namysłu wychylił, podając sturbowanemu sąsiadowi, ktobądź nim był, próżne, zielone szkło. Tak czynił zawdy, odkąd go poznali, więc nikt się temu nie dziwił.

– Musiał się już z tem urodzić – powiadali – abo, kto wie…

– Ho! ho! Nasz pisarz ma głowę i łeb moiściewy, nie na wszy! Kazanie wam calutkie powtórzy, ani słóweczka nie wypuści… Taki pamiętny wicie już od urodzenia.

– Bóg mu dał talent…

– Hej, by miał z czego żyć… Jedni, wicie, żyją z gruntu, a drudzy letko – z talentu. Na jednych Paniezus więcy łaskawy, na drugich mniej.

– Nima to i w niebie sprawiedliwości…

– Nie bluźnijcie! padam wam, bo…

– Kto bluźni?

I wnetby przyszło do bitki, bo kilku ujęło się gorliwie za sprawiedliwością niebieską, gdy powstał pisarz z za stołu i chrząknął wyraźnie trzy razy, co znaczyło, że pragnie zabrać głos… Uciszyli się wszyscy. On zaś, oparłszy pięście o stół, przemówił w te słowa:

– Nie powiem wam nic inszego, jak ino to, co gadał ksiądz pleban na kazaniu.

– Dyć my już słyszeli…

– To usłyszycie drugi raz… Nie zawadzi.

– Słowo Boże – rozpoczął pisarz – jest jako światły chleb, który się nigdy nie przyje…

– Oj, nie przyje, nie!

– Cicho tam!

– Tak samo, jak manna niebieska…

– Nie jak placek owsiany…

– Cit!

– Słuchajcie!

– A kto je będzie słuchał nieśpiący – ciągnął pisarz – tego uszy staną otwarte na wszelkie słowa mówiące i pisane. I stanie mu się we łbie jasno, mówił ksiądz pleban…

– To już wiemy!

– I… pozna wszelkie arkana wiary naszej przenajświętszej i będzie jako on filozofus, który okiełznał emanacyę…

– O czemże wy gadacie? – szarpnął go Jędrek za rękaw.

Pisarz, zbity z tropu tak niesłychaną uwagą, chrząknął raz, chrząknął drugi raz, wreszcie wychylił duszkiem stojącą przed nim szklankę.

– Bieda jest, bo jest! – począł, ocierając usta.

– Tak mówcie! – wrzasło paru – co tam filozofy!…

– A wiecie, skąd się bierze?

– Ba! Kadukby ta odgadł… Przyszła i jest psiapara.

– A co gadał ksiądz pleban?

Wszyscy się zastanowili.

– No, co gadał? Powiedzcie… – szepnął Tomek.

Pisarz potoczył dokoła okiem filozofa, „który okiełznał emanacyę”…

– Grzech jest w narodzie! – huknął. – Grzech jest i nic więcej…

– A bieda kany się podziała? – wtrącił Jędrek żałośnie z końca stołu.

Pisarz ku niemu oczy gniewnie obrócił.

– Bieda jest w grzechu, a grzech w biedzie! Rozumiesz teraz?

A gdy wszyscy milczeli, podniósł głos i tak prawił:

– Ksiądz pleban dokumentnie wyłożył, o co się rozchodzi. Nie idzie – prawi – o tych, co się zabawią w karczmie, albo w Kółku. Bo co biedny człek ma w niedzielę robić?

– Hej! – potaknęli.

– Ino o tych idzie, co pod dzwonnicę nie zajrzą, a dom Boży obchodzą z daleka… Ci to heretycy, niedowiarki – prawił – co niedzielę świętują w chałupie, wymijają ućciwych ludzi, do spowiedzi nie idą, jak rok długi, ba ino grzeszą i grzeszą… Oni to rozumu uczą się z pism djabelskich i bezbożnych książek, oni to djabłu zaprzedali swą duszę na wieczne zatracenie.

Tu odsapnął pan pisarz i wychylił szklankę.

Potem otarł pot z czoła, na którem żyłami wypisane stało kaznodziejstwo.

– Jest tu między wami kto taki, co widział te bezbożne pisma?

Milczenie.

– Chwała Bogu! Sprawiedliwość nie odeszła z narodu… Was to Bóg karze za tych zaprzedanych; cała wieś cierpi za jednego…

– Za Cyrka! – szepnął Tomek.

– Za Cyrka! – powtórzył pisarz i zaraz dodał: – Dwa tygodnie słonka nie widać. Paniezus zasłonił swoje oblicze przed nami…

– Bo my niegodni…

– Kto niegodny?!

Powstał hałas. Z hałasu nic nie można było zrozumieć, tylko jedno słowo: Cyrek.

– Ta psiakrew! Ta nas gubi…

– Djabłu duszę zaprzedał!

– Ksiądz pleban… – począł pisarz.

Nie słuchali go. Zajadłość na Cyrka rosła; dopowiadali o nim coraz to nowsze historje.

– Idę se – mówił Tomek – wyjrzeć na pasterzy, a ten, wiecie, co robi w samiutką sumę? wiecie?

– Co?

– Kwiczole chyta… „Zjadłeś ty djabła, aj-eś ty zjadł” – powiadam mu – „toś tu? A któż za ciebie w kościele?” – „Ja – pada – za siebie najął”… – „Kogo?” – pytam się. „Błażeja Szczyptę” – odpowiada. – „Ja mu siekł, a baba mu żęna”… „Poczekaj, hyclu!” – mówię mu – djabli Szczypty za ciebie do piekła nie najmą; musisz ty sam odsługować”…

– Siedem roków, jak nie był do spowiedzi…

– A przed kościołem mieszka…

– Luter krotny! heretyk!

Wójt się wmieszał.

– Nie pije, pada, ani do karczmy nie chodzi…

– E, bo mu djabli wódkę noszą do chałupy! Co się ma fatygować?

– Dyć niejak!

– Powiesić psiąkrew, to sie upamięta…

– Nauczyć hycla rozumu!

Wszyscy porwali się od stołu. W oczach każdego zaiskrzył się groźny, ponury fanatyzm.

Nagle drzwi się otwarły i do izby wszedł Cyrek.

Dwadzieścia nóg raptem posunęło się ku niemu, dwadzieścia pięści ujrzał nad swą głową. I zamiast się przerazić…

– Zaczkajcie – rzekł spokojnie. – O co wam to idzie?

Połowa pięści opadła.

– Ty, niedowiarku, ściągasz na nas pomstę! Bez ciebie deszcz leje!…

– Dejcież mi usiąść! – ozwał się Cyrek i, zwracając się do wójta, szepnął: – Cztery flaszki!

Wszyscy, ździwieni, odstąpili go, patrząc po sobie, a wójt skoczył do szafki i postawił na stole cztery litry.

Cyrek podszedł zwolna i nalał.

– Kto nie pije?

Nikt nie odpowiedział, więc przypił do pierwszego z kraju. Poprzysuwali się w milczeniu i nieśmiało. Żaden nie chciał być ostatnim. Pisarz jeno zapomniał sobie o zwyczaju i wypił tylko jedną szklankę.

– To pijecie? – spytał Jędrek.

– No… no… ktoby się to spodziewał?

– Niczemu się, moiściewy, dziwować nie trza… rzekł ostentacyjnie pisarz.

Rozmowa się powiązała, i z drugą kolejką urosła w hałaśliwą gwarę. Każdy się do Cyrka zwracał, każdy chciał z nim mówić.

– E każ-eście się zabrali? – pytali go.

– Do folusza…

– We święto?

– Dyć kież pódę? W robotny dzień czasu nima, a tu portczęta ladaco…

Wyciągnął nogę.

– Słusznie macie kumie – ozwał się polowy – ale też uwazujcie na niedzielę, uwazujde, bo to grzech.

Cyrek się roześmiał.

– Jakby wam cielę zdechło w niedzielę… nie ratowalibyście?

– A i pacierzy nie mówicie – dodał Jędrek – a pacierz od Boga nakazany…

– Ba, i ja się bez pacierza nikany nie ruszam, bobych sie ruszyć nie zdołał… Zawdy go noszę na grzbiecie…

Powstał śmiech.

– Oj kumie, kumie! Byście choć do kościoła zajrzeli raz kiela czas… Naród się modli o pogodę… Dyć i wam potrzebna!

– Ja tak uwazuję – począł Cyrek. – Ludzie sie modlą, to chwalą Bogu, to sie ta bez jednego obejdzie… Pan Bóg ta nie wie nawet, moiściewy, czy żyje na świecie jaki Cyrek…

– Nie bajcież!

– A do nieba sie ta nie napieram, bo mnie i tam posadzą na pośledniem miejscu… tak moiściewy!

Kolejka przeszła rzędem.

– A potem i tak uwazuję – ciągnął Cyrek – jak sie wszyscy modlą, jak sie modli cała wieś, to honor Panu Bogu większy, niżeli odemnie… Tak, tak.

Zadumał się, wsparty na ręce, i zwolna posępniał, a kumotrowie raczyli się rzetelnie jego winem.

– Do nieba sie nie napiera… no powiedzcie! Co to za…

– Bo i zresztą – mruknął Cyrek – nigdybych sie nie dokołatał… darmo! – podniósł głowę. – To tak naprzykład: Ja wnoszę do starosty suplikacyę i wójt wnosi… To wójta pierwi przyjmą, posadzą na stołku, a ja muszę stać w sieni, burzyć sie i czekać.

– Sprawiedliwie! – kichnął wójt.

– Na zdrowie! – odpowiedzieli.

– Toż to – kończył Cyrek – prędzej wy uprosicie u Pana Jezusa pogodę, niżeli ja mizerny człek…

– Sumiennie gada! – rzekło paru.

– A jak wam bedzie słoneczko świeciło, to przecie na mój grunt nie poleje…

– Dyć każ-by!

– I ja sie wtedy, wicie, będę w polu uwijał.

Nic nie umieli odpowiedzieć.

Wszystkim przypadały do serca rozumne słowa.

– To ci łeb! – mówili między sobą.

– Haraku! – krzyknął pisarz i spojrzał dumnie na obecnych. – W mig pojawiła się flaszka.

– O, tu mnie już nie upytacie – szepnął Cyrek i powstał.

– Każ uciekacie?

– Muszę!

– Kanyż wam tak pilno?

– Czas nie stoi, ba idzie… Zawdy go trza gonić, aby nie uciekł…

– Dyć mądrze gadacie, bo mądrze, ale… napijcie się z nami!

– Darmo!

– E siądźcież!

Rzucili się ku niemu i poczęli go ciągnąć gwałtem; jeden za chazukę, drugi za serdak, inny znów, gdzie zdołał dostać i uchwycić… Ale on zaparł się nogami i ani rusz. Zeszamotali się i pomęczyli przy nim.

– Twarde macie sumienie – mówili, dysząc.

– Coby robił na świecie bez niego? Ziemia twarda, jak skała, ani je ugryść, to trza twarde uwziątki coby wyżej… Kumie! – zwrócił się do wójta mam do was nieduży interesik… ale to jutro – dodał po namyśle. – Wyciągnijcieno jeszcze flaszczynę!… – szepnął i począł szukać w zanadrzu okrąglaków.

Radni myśleli, że sobie Cyrek flaszkę do rękawa wsadzi, więc niemałe było ich ździwienie i radość, skoro ją Cyrek na stole postawił.

– Ostajecie? – wołali.

– Nie, ino chcę wypić za wasze zdrowie, a potem już do reszty wy moje pokrzepcie… W ręce!

– Dej Boże!

Cyrek pożegnął się ze wszystkiemi.

Wójt, bełkocąc coś niezrozumiale, wyprowadził go do sieni, lecz nie dojrzał już złośliwego uśmiechu na ustach Cyrka, bo ten szybko przechybnął próg. Splunął potem przed siebie, poprawił kapelusz i poszedł.

W izbie zawrzało po jego odejściu.

– To mi człek!

– Takich więcy!…

– Wójcie…

– Krześcijan, jak sie patrzy!… Nasze wiary, święte wiary!

– Wójcie! Dejcie-no jeszcze kapkę. Niech już bedzie do równości…

– Pamiętasz Jędruś, jak my se razem pasali… w ręce!

– Dej Boże!

– Na tę naszą biedę…

– Biedkę kochaną!

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
90 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают