Читать книгу: «Morze Tarcz », страница 3

Шрифт:

ROZDZIAŁ PIĄTY

Godfrey siedział w karczmie pośrodku długiego drewnianego stołu, w każdej dłoni trzymając kufel wyśmienitego ale. Śpiewał wraz z potężną grupą MacGilów i McCloudów co rusz stukając się z nimi kuflami. Wszyscy kołysali się w przód i w tył, uderzając się w szklanice, aby podkreślić każdą zwrotkę. Piwo wylewało się na ręce i stoły. Godfreyowi było to jednak obojętne. Był bardzo pijany, podobnie jak każdej innej nocy ostatnimi czasy, i czuł się z tym bardzo dobrze.

Po jego bokach siedzieli Akorth i Fulton. Goodfrey rozglądał się wokół i czuł ogromną satysfakcję widząc, że przy stołach zasiadają dziesiątki MacGilów i McCloudów – wcześniejsi wrogowie zebrali się razem podczas zabawy, którą udało mu się zorganizować. Zajęło mu to kilka dni przeczesywania Pogórza, aby dotrzeć do tego miejsca. Na początku ludzie podchodzili do tego z dystansem, jednak gdy Godfrey wytoczył kilka beczek ale, gdy pojawiły się kobiety, mężczyźni zaczęli przychodzić.

Zaczęło się od kilku mężczyzn, ostrożnie spoglądających w swoim kierunku, zasiadających po przeciwnych stronach sali. Jednak gdy Godfrey postanowił o spakowaniu karczmy i przeniesieniu jej na ten szczyt Pogórza, mężczyźni rozluźnili się i zaczęli ze sobą rozmawiać. Godfrey wiedział, że nic innego nie łączy mężczyzn tak, jak strumień darmowego ale.

Tym co sprawiło, że puściły im hamulce, że zaczęli zachowywać się jak bracia, był moment, w którym Godfrey wprowadził kobiety. Chłopak musiał użyć swoich znajomości po obu stronach Pogórza, aby opustoszyć wszystkie burdele w okolicy i oczywiście szczodrze wynagrodzić wszystkie obecne panie. Teraz sala była nimi wypełniona, siedziały głównie na kolanach żołnierzy, którym bardzo się to podobało. Dobrze opłacone kobiety były zadowolone, mężczyźni byli zadowoleni, więc cała sala wypełniła się radością i toastami, Mężczyźni zaś przestali skupiać się na sobie, zamiast tego zajmując się piciem i kobietami.

Noc stawała się coraz ciemniejsza, a Godfrey co chwila podsłuchiwał rozmowy, z których mógł wnioskować, że MacGilowie i McCloudowie zaczynają traktować się przyjacielsko. Zaczęli nawet umawiać się na wspólny patrol. Właśnie taki rodzaj więzi między nimi poleciła mu osiągnąć jego siostra. Godfrey był dumny, że udało mu się tego dokonać. Podobał mu się również sam sposób dojścia do celu – jego policzki były coraz bardziej czerwone od spożytego alkoholu. Zauważył, że w ale McCloudów było coś innego, piwo po tej stronie Pogórza było mocniejsze i od razu uderzało do głowy.

Godfrey wiedział, że istnieje wiele sposobów na wzmocnienie armii, na zjednoczenie ludzi i na dowodzenie. Polityka była jednym z nich, powołanie jednostki zarządzającej – innym, egzekwowanie prawa kolejnym. Jednak żadna z tych metod nie trafiała do serc tych ludzi. Godfrey, przy wszystkich swoich wadach, doskonale widział jak dotrzeć do zwykłego człowieka. Bo sam był zwykłym człowiekiem. Należał wprawdzie do królewskiego rodu, jednak jego serce zawsze solidaryzowało się z masami. Posiadał pewną mądrość osób urodzonych na ulicy, mądrość, której wszyscy ci rycerze w lśniących zbrojach nigdy nie posiądą. Oni byli ponad tym wszystkim. I Godfrey podziwiał ich za to. Jednak zrozumiał, że to właśnie on, Godfrey, ma nad nimi przewagę dzięki temu, że kiedyś był częścią takiego świata. Dało mu to inną perspektywę, inny sposób patrzenia na ludzi – a czasami konieczne są obie perspektywy, aby w pełni zrozumieć potrzeby ludu. Koniec końców, największe pomyłki jakich dopuszczali się Królowie, zawsze wynikały z tego, że nie pozostawali oni w kontakcie z ludem.

– McCloudowie jednak umieją pić – powiedział Akorth.

– Oj, nie zawodzą – dodał Fulton, kiedy dwa kolejne kufle ślizgiem pojawiły się przed nimi.

– To piwo jest za mocne – rzekł Akorth, bekając przy tym doniośle.

– Jakoś nie tęsknię za naszym lokalnym – odpowiedział Fulton.

Godfrey dostał kuksańca w żebra, rozejrzał się wokół i zobaczył, że niektórzy spośród McCloudów kołyszą się za mocno, śmieją za głośno i są naprawdę pijani, podobnie jak rozpieszczane przez nich kobiety. Godfrey zrozumiał, że McCloudowie są zdecydowanie bardziej nieokrzesani niż MacGilowie. MacGilowie byli szorstcy, ale McCloudowie… było w nich coś takiego… coś dzikiego. Kiedy swoim okiem eksperta przeanalizował sytuację w sali, zobaczył, że McCloudowie ściskają swoje kobiety nieco za mocno, uderzają się kuflami ze zbyt dużą siłą, że szturchają się łokciami w sposób zbyt gwałtowny. Było w tych ludziach coś, co sprawiało, że Godfrey czuł się przy nich nerwowo i to pomimo tych wszystkich dni, które spędził w ich towarzystwie. Z jakiegoś powodu, nie potrafił całkowicie zaufać tym ludziom. A im więcej czasu z nimi spędzał, tym lepiej rozumiał dlaczego oba te rody trzymają się od siebie z daleka. Zastanawiał się czy kiedykolwiek mógłby zostać jednym z nich.

Pijaństwo osiągnęło swój szczyt. Wokół krążyło dwa razy więcej kufli niż dotychczas. Jednak McCloudowie nie zwalniali tempa, jak w takim momencie zwykli czynić żołnierze. Co więcej, zaczęli pić jeszcze więcej, dużo za dużo. Godfrey, wbrew swojej naturze, stał się nieco zdenerwowany.

– Czy sądzisz, że mężczyzna może wypić za dużo? – zapytał Akortha.

Akorth zaśmiał się z drwiną w głosie.

– Cóż za pruderyjne pytanie! – odparł bez chwili zastanowienia.

– Co ci się stało? – zapytał Fulton.

Jednak Godfrey bacznie obserwował jak jeden z McCloudów, tak pijany, że ledwie widział na oczy, wpadł na grupkę swoich kolegów, przewracając ich wszystkich z hukiem.

Przez chwilę w sali zapadła cisza, wszyscy odwrócili się, by zobaczyć grupkę leżących na podłodze żołnierzy.

Ci jednak szybko się podnieśli krzycząc radośnie, śmiejąc się i wiwatując. Godfreyowi ulżyło, że zabawa trwała dalej.

– Nie sądzisz, że mają już dość? – zapytał Godfrey, zaczynając się zastanawiać czy to wszystko nie było przypadkiem złym pomysłem.

Akorth spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Dość? – zapytał. – A co to w ogóle znaczy?

Godfrey zauważył, że sam bełkotał, a jego umysł nie był tak bystry jakby sobie tego życzył. Pomimo wszystko, ciągle wydawało mu się, że zaczyna się tu dziać coś złego. Że coś jest nie tak. Zachowania były zbyt intensywne, a biesiadnicy zaczynali tracić nad sobą kontrolę.

– Precz z łapami – nagle ktoś wrzasnął. – Ona jest moja!

Ton tego głosu był złowrogi i niebezpieczny. Kiedy dźwięk dotarł do Godfreya, ten się odwrócił.

Po drugiej stronie sali żołnierz MacGilów stał wyprostowany, kłócąc się z jednym z McCloudów. McCloud pochwycił kobietę, która siedziała na kolanach MacGila, objął ją ramieniem wokół talii i pociągnął do siebie.

– Była twoja. Teraz jest moja! Znajdź sobie jakąś inną!

Oblicze MacGila zachmurzyło się. Żołnierz dobył miecza. Charakterystyczny dźwięk rozniósł się po sali, sprawiając, że wszystkie głowy obróciły się w jego stronę.

– Powiedziałem, że jest moja! – krzyknął MacGil.

Jego twarz była teraz całkiem czerwona, a włosy zmierzwione i polepione od potu. Cała sala patrzyła na nich przykuta śmiertelnym tonem wypowiedzi.

Zabawa ustała gwałtownie, w karczmie nastała cisza, a biesiadnicy bo obu stronach sali zamarli, by obserwować rozwój zdarzeń. McCloud, potężny, muskularny mężczyzna, skrzywił się, chwycił kobietę i gwałtownie cisnął nią w bok. Poleciała w tłum, potknęła się i upadła.

McClouda z całą pewnością nie obchodziło co się z nią stało. Dość oczywistym było, że jedyne na co miał teraz ochotę to bójka, nie kobieta.

Również dobył miecza, gotowy do walki.

– Zapłacisz za nią życiem! – powiedział.

Żołnierze z wszystkich stron odsunęli się w tył, tworząc niewielkie pole do walki. Godfrey obserwował narastające napięcie. Wiedział, że musi przerwać tę sytuację, zanim zamieni się ona w otwartą wojnę. Przeskoczył przez stół, ślizgając się po kuflach z piwem, przemknął korytarzem i wbiegł w sam środek pola oczyszczonego do walki. Prosto pomiędzy tę dwójkę. Wyciągnął dłonie, aby ich rozdzielić.

– Panowie! – zawołał bełkocząc nieco. Starał się być skupiony, zmusić swój umysł do trzeźwego myślenia. Żałował jednocześnie, że dał się upić tak bardzo.

– Wszyscy jesteśmy ludźmi! – krzyknął. – Stanowimy wspólnotę! Jedną armię! Walka jest tu niepotrzebna! Wokół jest wiele kobiet! Żaden z was zapewne nie chciał doprowadzić do tej sytuacji!

Godfrey spojrzał na MacGila, który stał tam krzywiąc się i trzymając swój miecz.

– Jeśli przyzna, że to jego wina, przyjmę jego przeprosiny – powiedział MacGil.

McCloud był nieco skołowany, po chwili jego wyraz twarzy stał się łagodniejszy, aż ostatecznie uśmiechnął się.

– W takim razie przepraszam! – McCloud wykrzyczał, wyciągając swoją lewą rękę.

Godfrey odsunął się. MacGil ostrożnie uścisnął wyciągniętą dłoń.

Kiedy mężczyźni wymieniali uścisk, McCloud zmiażdżył rękę MacGila, szarpnął go w swoim kierunku, a następnie uniósł miecz i wbił go prosto w jego klatkę piersiową.

– Przepraszam, – dodał – że nie zabiłem cię wcześniej! Szmato MacGilów!

MacGil padł na ziemię, bezwładnie, krew rozlała się wokół niego.

Był martwy.

Godfrey był zszokowany. Znajdował się raptem stopę od nich, nie mógł wprawdzie pomóc, ale w pewien sposób czuł, że to jego wina. Zachęcił MacGila, aby ten opuścił swoją broń, to on starał się doprowadzić do rozejmu. Został zdradzony przez tego McClouda, zrobiono z niego głupca na oczach jego własnych ludzi.

Godfrey nie myślał jasno, był pijany jak bela, jednak coś w nim pękło.

Jednym szybkim ruchem, schylił się, pochwycił miecz martwego MacGila, podszedł do McClouda i dźgnął go prosto w serce.

McCloud spojrzał w bok, otworzył szeroko oczy, następnie zsunął się na ziemię, martwy, z mieczem, który wciąż tkwił w jego klatce.

Godfrey spojrzał w dół na swoje skrwawione dłonie i nie potrafił uwierzyć w to, co właśnie zrobił. Był to pierwszy raz kiedy zabił człowieka własnymi rękami. Nigdy nie sądził, że jest do tego zdolny.

Nie planował go zabić, nawet tego porządnie nie przemyślał. Coś tkwiło głęboko w nim. Zawładnęła nim jakaś część niego samego, część, która zapragnęła zemsty za krzywdy.

Sala nagle pogrążyła się w chaosie. Ze wszystkich stron dało się słyszeć krzyki, mężczyźni atakowali się we wściekłości. Przestrzeń wypełniły odgłosy uderzających o siebie mieczy. W pewnym momencie Akorth popchnął Godfreya mocno do przodu, sprawiając, że jego głowa uniknęła spotkania ze zbliżającym się mieczem.

Inny żołnierz – Godfrey nie pamiętał kto to był i dlaczego to zrobił – chwycił go i rzucił nim wzdłuż stołu wypełnionego po brzegi piwem. Ostatnią rzeczą jaką zapamiętał Godfrey było to, jak leci wzdłuż drewnianej ławy, uderzając po kolei w każdy kufel ale, aż wreszcie spada na ziemię, waląc o nią głową i jedyne czego pragnie, to być gdziekolwiek, byle nie tutaj.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Gwendolyn siedziała na wózku inwalidzkim, trzymając Guwayne’a w ramionach. Oczekiwała, aż sługa otworzy drzwi, a Thor wwiezie ją do komnaty swojej chorej matki. Strażnicy Królowej pochylili głowy i odsunęli się na bok. Gwen przytuliła dziecko mocniej, kiedy wchodzili do ciemnego pokoju. Było tu cicho i duszno. Pochodnie migotały na każdej ze ścian. Wydawało się, że w powietrzu czai się śmierć.

Guwayne, pomyślała. Guwayne. Guwayne.

Powtarzała imię w myślach, wciąż i na nowo, starając skupić się na czymś innym niż jej umierająca matka. Kiedy o nim myślała, czuła się dużo lepiej, to imię sprawiało, że ogarniało ją ciepło. Guwayne. Cudowne dziecko. Kochała go bardziej, niż mogła to sobie wyobrazić.

Gwen chciała, aby jej matka ujrzała go, zanim umrze. Chciała, aby matka była z niej dumna. Gwen pragnęła jej błogosławieństwa. Musiała to przyznać. Pomimo ich wyboistej przeszłości, Gwen potrzebowała pokoju i porozumienia w ich relacji. Zanim matka umrze. Była teraz w delikatnym stanie, a świadomość, że przez ostatnie miesiące zbliżyły się do siebie, sprawiała, że Gwen czuła się jeszcze bardziej zrozpaczona.

Jej serce ścisnęło się, kiedy drzwi się za nią zatrzasnęły. Rozejrzała się po pokoju i ujrzała dziesiątki sług stojących w pobliżu matki. Ludzi ze starej gwardii, których potrafiła rozpoznać, którzy opiekowali się także jej ojcem. Komnata była nimi wypełniona. Czuwali przy umierającej. Przy boku matki stała oczywiście Hafold, jej wierna służka do samego końca. Trzymała przy niej straż, nie pozwalając nikomu zbliżyć się zbyt blisko, podobnie jak zwykła to czynić przez całe swoje życie.

Kiedy Thor podjechał z Gwendolyn blisko matki, córka chciała wstać, pochylić się nad starą Królową i ją uściskać. Jej ciało wciąż jednak było całe obolałe – będąc w tym stanie, nie potrafiła tego uczynić.

Zamiast tego wyciągnęła swoją dłoń i ujęła matkę za nadgarstek, był zimny w dotyku.

Kiedy to uczyniła, jej rodzicielka, leżąc dotychczas nieprzytomna, powoli otworzyła jedno oko. Wyglądała na zaskoczoną i uradowaną na widok Gwen. Niespiesznie otworzyła drugie oko, a następnie usta. Chciała przemówić.

Próbowała wypowiedzieć słowa, jednak miast tego dało się słyszeć jedynie sapanie. Gwen nie mogła jej zrozumieć.

Matka odchrząknęła i skinęła na Hafold.

Ta natychmiast się pochyliła, przyłożyła ucho blisko ust Królowej.

– Tak moja pani? – zapytała Hafold.

– Odeślij wszystkich. Chcę zostać sama z moją córką i Thorgrinem.

Hafold spojrzała przelotnie na Gwen, wydawał się być jej niechętna, następnie odpowiedziała – Jak sobie życzysz, pani.

Hafold natychmiast zebrała wszystkich, a następnie wyprowadziła ich przez drzwi; po czym wróciła i zajęła swą pozycję u boku Królowej.

– Sama – Królowa powtórzyła i spojrzała wymownie na Hafold.

Hafold popatrzyła w dół zaskoczona, następnie z zazdrością rzuciła okiem na Gwen i gwałtownie wyszła z komnaty, stanowczo zamykając za sobą drzwi.

Gwen siedziała z Thorem, czuła ulgę, że wszyscy sobie poszli. Ciężki całun śmierci wciąż wisiał w powietrzu. Gwendolyn czuła go cały czas – już niedługo matki z nią nie będzie.

Królowa ścisnęła dłoń Gwen, a ta odwzajemniła ten uścisk. Matka uśmiechnęła się, a łza spłynęła jej po policzku.

– Cieszę się, że cię widzę – powiedziała. Czy raczej wyszeptała. Jej słowa były ledwie słyszalne.

Gwen czuła, że chce jej się płakać, jak mogła, starała się być silna, starała się oszczędzić matce łez. Jednak nie potrafiła się opanować. Łzy nagle same zaczęły płynąć.

– Matko – powiedziała. – Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam. Za wszystko.

Gwen czuła ogromny żal, że w życiu nie były ze sobą bliżej. Nigdy nie potrafiły się zrozumieć. Ich osobowości zawsze się ze sobą ścierały, nigdy nie postrzegały rzeczy w ten sam sposób. Gwen było przykro, że ich relacja wyglądała w ten sposób, nawet jeśli nie była osobą, którą należało za to winić. Pragnęła, spoglądając w przeszłość, aby istniało coś, co mogła powiedzieć bądź zrobić, aby sprawy potoczyły się inaczej. Jednak te kobiety zawsze były po dwóch różnych stronach barykady, niezależnie od sytuacji, o którą chodziło. I wydawało się, że żaden wysiłek, z którejkolwiek ze stron, nie był w stanie tego zmienić. Były po prostu dwiema całkowicie różniącymi się od siebie istotami, które utknęły w tej samej rodzinie, które utknęły w relacji matka-córka. Gwen nigdy nie była córką, której pragnęła jej matka, a Królowa nigdy nie była matką, jakiej życzyłaby sobie Gwen. Gwen zastanawiała się dlaczego świat połączył je ze sobą.

Królowa skinęła głową, a Gwendolyn wiedziała, że matka ją rozumie.

– To ja przepraszam – odpowiedziała. – Jesteś wyjątkową córką. I wyjątkową Królową. Dużo wspanialszą Królową niż ja kiedykolwiek byłam. I dużo wspanialszym władcą, niż kiedykolwiek był twój ojciec. Byłby z ciebie dumny. Zasługujesz na lepszą matkę niż ta, którą jestem ja.

Gwen otarła łzy.

– Byłaś doskonałą matką.

Matka potrząsnęła głową.

– Byłam dobrą Królową. I oddaną żoną. Ale nie byłam dobrą matką. A przynajmniej nie dla ciebie. Myślę, że widziałam w tobie zbyt dużo siebie. To mnie przerażało.

Gwen ścisnęła jej rękę. Płakała. Pragnęła, aby dano im więcej czasu dla siebie, aby ta rozmowa odbyła się o wiele wcześniej. Teraz, kiedy była Królową, kiedy obie były starsze, i kiedy miała dziecko, Gwen pragnęła, aby matka była przy niej. Chciała móc korzystać z jej rad. Ironicznie, moment, w którym najbardziej pragnęła jej przy sobie, był czasem, w którym nie mogła jej mieć.

– Mamo, chciałabym, abyś poznała moje dziecko. Mojego syna. Oto Guwayne.

Królowa, zaskoczona, otworzyła szeroko oczy, uniosła głowę nad poduszkami, spojrzała w dół i dopiero teraz dostrzegła, że Gwen trzyma na rękach Guwayne’a.

Królowa westchnęła, podniosła się nieco bardziej, a następne wybuchła płaczem.

– Och Gwendolyn – powiedziała. – To najpiękniejsze dziecko jakie kiedykolwiek widziałam.

Wyciągnęła rękę i dotknęła Guwayne’a, położyła dłonie na jego czole, a kiedy to uczyniła, załkała jeszcze mocniej.

Następnie odwróciła się i spojrzała na Thora.

– Będziesz dobrym ojcem – powiedziała. – Mój mąż cię uwielbiał. Zaczynam rozumieć dlaczego. Myliłam się co do ciebie. Wybacz mi. Cieszę się, że jesteś z Gwendolyn.

Thor uroczyście skinął głową, wyciągnął rękę i chwycił Królową za ramię. Ona również wyciągnęła do niego dłoń.

– Nie mam czego wybaczać – powiedział.

Królowa spojrzała na Gwendolyn, a jej oczy znów stały się twarde. Gwen zobaczyła w nich nagłą zmianę, zobaczyła, że wraca stara Królowa.

– Staniesz teraz w obliczu wielu prób – powiedziała matka. – Cały czas starałam się je kontrolować. Wciąż mam wszędzie swoich ludzi. Obawiam się o ciebie.

Gwendolyn poklepała ją po dłoni.

– Matko, nie martw się tym teraz. To nie czas na sprawy państwa.

Matka pokręciła głową.

– Zawsze jest czas na sprawy państwa. A teraz przede wszystkim. Pogrzeby, nie zapominaj, są sprawami państwa. Nie są wydarzeniami rodzinnymi, a politycznymi.

Królowa kaszlała przez długi czas, a następnie odetchnęła głęboko.

– Nie pozostało mi wiele czasu, więc słuchaj uważnie – powiedziała, a jej głos stawał się coraz słabszy. – Weź sobie moje słowa do serca. Nawet jeśli nie masz ochoty ich usłyszeć.

Gwen nachyliła się bliżej i uroczyście skinęła głową.

– Cokolwiek powiesz matko.

– Nie ufaj Tirusowi. Zdradzi cię. Nie ufaj jego ludziom. Ci MacGilowie nie są jednymi z nas. Łączy ich z nami jedynie nazwisko. Nie zapominaj o tym.

Matka zaczęła sapać, próbując złapać oddech.

– McCloudom również nie ufaj. Nie wyobrażaj sobie, że będziesz żyć z nimi w pokoju.

Matka sapała, a Gwen zastanawiała się nad jej słowami, starając się pojąć ich głębsze znaczenie.

– Dbaj, aby twoja armia była silna, a obrona jeszcze silniejsza. Im mocniej zdasz sobie sprawę z tego, że pokój to iluzja, tym dłużej uda ci się go zachować.

Matka znów dyszała. Przez długi czas. Zamknęła oczy. Serce Gwen krwawiło, gdy patrzyła jak wiele wysiłku kosztują ją te słowa.

Z jednej strony, pomyślała Gwen, być może były to tylko słowa umierającej Królowej, która zbyt długo czuła się znużona; z drugiej jednak strony, Gwen nie mogła oprzeć się wrażeniu, jest w tym wszystkim jakaś mądrość. Mądrość, której być może nie chciała przyjąć.

Jej matka znów otworzyła oczy.

– Twoja siostra, Luanda – wyszeptała. – Chcę, aby była na moim pogrzebie. Jest moją córką. Moją pierworodną.

Gwendolyn westchnęła, zaskoczona.

– Uczyniła straszne rzeczy, zasłużyła na wygnanie. Ale okaż jej łaskę, tylko raz. Kiedy będą wsadzać mnie do ziemi, chcę, aby była tutaj. Nie odrzucaj prośby umierającej matki.

Gwendolyn znów westchnęła, czuła się rozdarta. Chciała sprawić matce przyjemność. Jednak nie chciała pozwolić Luandzie wrócić. Nie po tym co zrobiła.

– Obiecaj mi –  powiedziała matka, ściskając stanowczo dłoń Gwen. – Obiecaj mi.

Ostatecznie Gwendolyn skinęła – nie była w stanie jej odmówić.

– Obiecuję ci, Matko.

Matka westchnęła i skinęła głową. Była usatysfakcjonowana, osunęła się z powrotem na poduszkę.

– Matko, – powiedziała Gwen i odchrząknęła – chciałabym, abyś pobłogosławiła moje dziecko.

Matka delikatnie otworzyła oczy i spojrzała na nią, następnie zamknęła je powoli i potrząsnęła głową.

– To dziecko ma wszelkie błogosławieństwa jakich noworodek może tylko potrzebować. Ma również moje, jednak go nie potrzebuje. Zobaczysz córko, że twoje dziecko będzie dużo potężniejsze niż ty, Thorgrin czy ktokolwiek inny, kto narodził się wcześniej, bądź narodzi się później. Wszystko to zostało przepowiedziane lata temu.

Matka dyszała przez długi czas, a kiedy Gwen wydawało się, że skończyła, kiedy Gwen przygotowywała się już do wyjścia, matka otworzyła oczy po raz ostatni.

– Nie zapominaj czego nauczył cię ojciec – powiedziała, jej głos był tak słaby, że ledwie mogła mówić. – Czasem w królestwie największy pokój panuje podczas wojny.

399 ₽
Возрастное ограничение:
16+
Дата выхода на Литрес:
10 сентября 2019
Объем:
274 стр. 7 иллюстраций
ISBN:
9781632915061
Правообладатель:
Lukeman Literary Management Ltd
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают

Новинка
Черновик
4,9
176