Читать книгу: «Fabryka Absolutu», страница 5

Шрифт:

12. Docent prywatny

Młody uczony, doktor filozofii Blahouš, liczący sobie dopiero lat pięćdziesiąt i pięć, z zawodu docent prywatny57 porównawczej religiologii na uniwersytecie Karola, zacierał ręce, zasiadając nad pociętymi kartkami papieru. Jakby mimochodem napisał nagłówek: „Zjawiska religijne ostatnich czasów” i zaraz zaczął pisać swój artykuł: „Spór o definicję pojęcia »religia« trwa już od czasów Cycerona…” Napisawszy te słowa, zamyślił się. Ten artykuł – pomyślał – poślę do „Czasu”. Zobaczycie, panowie koledzy, jaki szum powstanie koło niego! Co za szczęście dla mnie, że akurat teraz wybuchła ta gorączka religijna! Aktualny będzie artykulasik! Nasze gazety będą pisały: „Młodszy nasz uczony, dr fil. Blahouš, wydrukował właśnie wnikliwe studium itd. Potem otrzymam stanowisko profesora nadzwyczajnego i koledzy popękają z zawiści. Młody uczony znowu zatarł ręce przywiędłe już po trosze, aż mu w palcach radośnie zatrzeszczało, i zabrał się do roboty. Gdy wieczorem gospodyni przyszła zapytać, co chciałby na kolację, dotarł już był do ojców kościoła i kończył kartkę sześćdziesiątą. O godzinie dwudziestej trzeciej miał zapisanych kartek 115 i zbliżał się właśnie do definicji pojęcia religii, w której jedno słowo było całkiem inne, niż w definicji jego poprzednika. Potem zwięźle omówił metody ścisłej wiedzy religiologicznej (z kilku chlaśnięciami polemicznymi) i tym zakończył krótki wstęp do swego artykułu.

Mijała już północ, kiedy nasz docent pisał: „Właśnie w ostatnich czasach wynurzyły się różne zjawiska religijne i kultyczne, które zasługują na uwagę ścisłej wiedzy religiologicznej. Chociaż właściwym zadaniem jej jest badanie zjawisk religijnych narodów dawno wymarłych, to jednak i żywa teraźniejszość może dostarczyć współczesnemu, dr Blahouš podkreślił przymiotnik współczesnemu, badaczowi wielu spostrzeżeń, które mutatis mutandis58 rzucą snop światła na kulty starożytne, dostępne w gruncie rzeczy jedynie naszym domysłom”.

Potem podług gazet i ustnych świadectw opisał kuzendyzm, w którym znalazł ślady fetyszyzmu, a nawet totemizmu (bagrownica jako totemowy bóg Sztiechowic). U Binderowców stwierdził kultyczne pokrewieństwo z tańczącymi derwiszami i ze starymi kultami orgiastycznymi. Nie ominął zjawisk przy otwarciu elektrowni i z zadziwiającą bystrością spostrzegacza związał je z perskim kultem ognia. W religijnej gminie starego Machata odkrył rysy ascetyczne i fakirskie; cytował różne przypadki jasnowidzenia i cudownego uzdrawiania, które całkiem trafnie przyrównał do czarownictwa dawnych środkowo-afrykańskich szczepów murzyńskich. Nieco obszerniej omówił zjawisko epidemii psychicznych i sugestii tłumów, przypomniał pochody biczowników, wyprawy krzyżowe, chiliazm59 i malajski amok60. Objaśnił ruchy religijne ostatnich czasów z dwóch psychologicznych punktów widzenia: jako przypadłości zwyrodniałych histeryków i jako zbiorową epidemię psychiczną zabobonnych mas mniej wartościowych. W obu wypadkach demonstrował atawistyczny przejaw prymitywnych form kultycznych wraz ze skłonnościami do animistycznego panteizmu i szamanizmu, do religijnego komunizmu przypominającego nowochrzczeńców i w ogóle niedowład czynności rozumowej przy wybujałościach najniższych popędów zabobonności czarownickiej, okultycznej61, mistycznej i bałwochwalczej.

„Nie będziemy tu rozstrzygali – pisał dalej dr Blahouš – jak dalece chodzi tu o szarlataństwo i oszustwo jednostek wyzyskujących łatwowierność ludu; przy badaniu naukowym pokazałoby się z pewnością, że domniemane »cudy« dzisiejszych cudotwórców są jedynie starymi, dobrze znanymi kawałami bałamutnej sugestii. Urzędom bezpieczeństwa i psychiatrom zalecamy z tej dziedziny życia codziennie powstające »gminy religijne«, sekty i kółka. Ścisła wiedza religiologiczna ustala, że wszystkie te zjawiska religijne są w gruncie rzeczy barbarzyńskim atawizmem i chaotyczną mieszaniną najdawniejszych pierwiastków kultycznych, żyjących podświadomie w ludowej wyobraźni. Wystarczyło paru fanatyków, szarlatanów i zdeklarowanych maniaków, aby pod powłoką cywilizacji przebudziły się w europejskiej ludzkości owe przedhistoryczne motywy wiar religijnych, które…”

Dr Blahouš powstał znad biurka. Właśnie dopisał był 346 ćwiartkę swego artykuliku, ale nie czuł się jeszcze zmęczony. Muszę przygotować efektowne zakończenie – pomyślał: parę myśli o postępie wiedzy, o podejrzanej życzliwości rządu dla religianckiego zaboboństwa, o konieczności zmontowania bojowego frontu przeciwko reakcji i tak dalej.

Młody nasz uczony, uskrzydlony entuzjazmem i natchnieniem, podszedł do okna i wychylił się ku cichej nocy. Było pół do piątej rano. Dr Blahouš patrzył w ciemną ulicę, drżąc nieco od chłodu. Wszędzie było martwo, ani jedno światełko nie czuwało w ludzkich oknach. Docent prywatny podniósł oczy ku niebu; bladło już po trosze, ale iskrzyło się gwiazdami w bezmiernym majestacie.

– Jak dawno nie popatrzyłem na niebo! – westchnął naukowiec. – Mój Boże, będzie temu przeszło trzydzieści lat!

Tkliwy wietrzyk powiał mu na czoło, jakby ktoś ujął jego głowę przeczystymi, chłodzącymi rękoma. – Jestem zawsze taki samotny, zawsze taki samotny! – pomyślał ze smutkiem stary człowiek.

– Och, pogłaszcz mnie trochę po włosach! Już trzydzieści lat nikt nie położył mi dłoni na czole!

Drżąc i trzęsąc się stał dr Blahouš w oknie.

– Coś tu jest – poczuł i pomyślał nagle w słodkim i tęsknym zachwycie. – O Boże, przecie ja tu nie jestem sam! Trzyma mnie coś w objęciach, ktoś stoi koło mnie. Ach, niechaj zostanie!

Gdyby w tej chwili pani gospodyni była weszła do jego pokoju, byłaby go ujrzała stojącego z obiema rękami wzniesionymi wysoko i z głową odchyloną w tył w postawie najwyższego zachwycenia. Ale Blahouš drgnął, rozwarł oczy jak we śnie i powrócił do biurka.

„Z drugiej jednak strony nie można wątpić – pisał szybko, nie troszcząc się o to, co napisał przedtem – że obecnie Bóg nie może objawiać się inaczej jak w prymitywnych formach kultycznych. Współczesny upadek wiary przerwał związki z dawnym życiem religijnym. Bóg musi zaczynać od początku, nawracając nas ku sobie, jak niegdyś czynił z dzikusami. Najpierw jest bałwanem i fetyszem, jest bożkiem grupy, klanu albo szczepu. Ożywia przyrodę i oddziaływa przez czarowników. W naszych oczach powtarza się więc rozwój spraw religijnych zaczynający się od form przedhistorycznych i zmierzający ku stopniom wyższym. Możliwe, że obecna fala religii rozbije się w kilku kierunkach, z których każdy dążyć będzie do opanowania innych. Możemy oczekiwać okresu walk religijnych, które swoim zapałem i uporem przewyższą wyprawy krzyżowe, a rozmiarami swymi prześcigną ostatnie wojny światowe. W bezbożnym naszym świecie królestwo boże nie będzie zbudowane bez wielkich ofiar i chaosu dogmatycznego. A jednak powiadam wam: oddajcie się Absolutowi całą istotą i wierzcie w Boga, choćby przemawiał do was w sposób jakikolwiek. Wiedzcie, że oto przybywa, aby z ziemi naszej, a może i z innych planet, uczynić królestwo boże, władztwo Absolutu. W samą porę powiadam wam jeszcze raz: ukorzcie się!”

Ten artykuł dra Blahouša istotnie się ukazał. Wprawdzie nie cały, bo redakcja zamieściła tylko część jego wywodów o nowych sektach i cały końcowy ustęp z ostrożną ze swej strony uwagą, że artykuł ten naszego młodego uczonego jest wysoce znamienny dla nastrojów obecnej doby.

Hałasu artykuł Blahouša nie narobił, bo został przygłuszony wydarzeniami innymi. Tylko drugi młody naukowiec, prywatny docent dr Regner, przeczytał artykuł Blahouša z wielkim zainteresowaniem, po czym przy różnych sposobnościach oświadczał:

– Blahouš jest niemożliwy. Zupełnie niemożliwy. Proszę was, jak śmie mówić fachowo o religii drab, który sam wierzy w Boga?!

13. Kronikarz się tłumaczy

A teraz pozwólcie, aby kronikarz zwrócił waszą uwagę na swoją kłopotliwą sytuację. Po pierwsze pisze akurat rozdział trzynasty świadom tego, że fatalna liczba będzie miała nieszczęsny wpływ na jedność i dokładność jego wywodów. Coś się w tym nieszczęsnym rozdziale poplącze, możecie być pewni. Autor mógłby wprawdzie, jakby nigdy nic, napisać u góry „Rozdział XIV”, ale uważny czytelnik poczułby się oszukany o rozdział XIII i słusznie: zapłacił przecie za całe opowiadanie. Zresztą, jeśli boicie się trzynastki przeskoczcie ten rozdział, nie stracicie w ten sposób zbyt wiele światła w ciemnej przygodzie Fabryki Absolutu.

Gorsze są inne kłopoty kronikarza. Opowiedział wam tak dokładnie, jak umiał, powstanie i prosperowanie fabryki. Zwrócił uwagę na skutki funkcjonowania paru karburatorowych kotłów u pana Machata, w banku „Živno”, w upickiej fabryce włókienniczej, na bagrownicy Kuzendy i na karuzeli Bindera. Opisał na tragicznym przykładzie Blahouša zatrucie na odległość, spowodowane swobodnie wałęsającym się Absolutem, który, jak to widać, zaczął się niepokojąco rozłazić, bez jakiegoś jednakże dostrzegalnego planu.

Ale teraz pomyślcie, że od początku całej tej sprawy została wyprodukowana cała masa, tysiące Karburatorów najróżnorodniejszych typów. Pociągi, samoloty, automobile i statki morskie pędzone przy pomocy tego najtańszego motoru, wyrzucały na swej drodze całe obłoki Absolutu, jak dawniej pozostawiały za sobą tylko dym, kurz i smród. Zważcie, że tysiące fabryk na całym świecie już powyrzucały stare swoje kotły i pozaprowadzały Karburatory: że setki ministerstw i urzędów, setki banków i giełd, i domów handlowych, towarzystw eksportowych i wielkich kawiarń, hotelów i koszar, szkół i teatrów, a także wielkich domów robotniczych, tysiące redakcji i stowarzyszeń, kabaretów i gospodarstw domowych posługiwało się Najnowszym Karburatorowym Ogrzewaniem Centralnym marki MEAS. Zważcie, że do koncernu MEAS przystąpiły zakłady Stinnesa ze wszystkim, co do nich należało, że amerykański Ford rzucił się na wyrób seryjny Karburatorów i że zakłady jego, dzień w dzień, rzucały na rynek trzydzieści tysięcy gotowych maszyn.

Proszę tedy, zważcie to wszystko i przypomnijcie sobie, jakie skutki miało funkcjonowanie każdego z przedstawionych wam Karburatorów. Pomnóżcie te skutki przez setki tysięcy i od razu zrozumiecie sytuację kronikarza. Jakże chętnie wędrowałby razem z wami za każdym z nowo zrodzonych Karburatorów, jak miło byłoby mu pogapić się na jego ładowanie na wóz, podać trochę siana, chleba albo kawałek cukru koniom o królewsko szerokich zadach, wiozącym na wielkiej platformie nowy, miedziany wałek do którejś z fabryk. Jakże rad asystowałby z rękoma w tył założonymi przy jego montowaniu i doradzałby monterom, a potem czekałby na chwilę, gdy maszyna ruszy. Z jaką drapieżną uwagą wpatrywałby się następnie w ludzkie twarze, kiedy „to” zacznie na nich oddziaływać, kiedy Absolut przeniknie do nich nosem, uszami i zacznie rozkładać ich zatwardziałą przyrodzoność, łamać ich skłonności, leczyć ich moralne urazy, jak przeorze je swym głębokim pługiem, jak otworzy się przed nimi straszliwy, a jednak ludzki; roznieci, przerobi naturalny świat cudów, ekstaz, natchnień, oświecenia i wiary! Bowiem zważcie, iż kronikarz sam się wam przyznaje, że nie stać go na to, aby był historykiem. Tam, gdzie historyk swoją stopą czy prasą swej historycznej erudycji, heurystyki, dyplomatyki, abstrakcji, syntezy, statystyki i innych historycznych wynalazków stłacza tysiące i setki tysięcy drobnych, żywych, osobistych zdarzeń w gęstą, dającą się dowolnie ugniatać masę, która nazywa się „faktem dziejowym”, „zjawiskiem społecznym” albo w ogóle „prawdą historyczną”, dostrzega kronikarz tylko poszczególne wypadki i znajduje w nich nawet duże upodobanie. Teraz na przykład winien by opisać i objaśnić pragmatycznie, rozwojowo, ideowo, syntetycznie „religijny prąd”, który porwał cały świat przed rokiem 1950. Świadom tego olbrzymiego zadania, przystępuje do zbierania „zjawisk religijnych” owych czasów.

I oto na tej heurystycznej drodze natknie się na przykład na Bindera Jana, emerytowanego artystę Variété, który w pasiastej koszuli wędruje ze swoją karuzelą od gminy do gminy. Historyczna synteza nakazuje kronikarzowi, co prawda, aby zrezygnował z pasiastej koszuli, karuzeli, a nawet z Jana Bindera i aby jako „jądro historyczne”, jako zdobycz naukową, zatrzymał jedynie stwierdzenie, że „zjawisko religijne od samego początku zagarniało najszersze warstwy społeczne”.

Otóż kronikarz musi przyznać się tu, że Jana Bindera porzucić nie może, że jest oczarowany jego karuzelą i że nawet jego pasiasta koszula interesuje go żywiej niż jakikolwiek „syntetyczny rys”. Jest to wprawdzie całkowita naukowa nieudolność, jałowy dyletantyzm, ciaśniutki historyczny horyzoncik i co się wam żywnie podoba. Ale gdyby kronikarz mógł pofolgować swym osobistym skłonnościom, wędrowałby z Binderem aż do Budziejowic, potem na Klatowy, ku Pilznu, ku Zluticy i tam dalej. Nie bez żalu opuścił go w Sztiechowicach i macha za nim ręką: Żegnaj, cwaniaku Binderze, żegnaj karuzelo, już się nie zobaczymy!

Mój Boże, przecież tak samo opuściłem Kuzendę i Brycha na wełtawskiej bagrownicy. Z radością byłbym spędził z nimi jeszcze wiele wieczorów, bo lubię Wełtawę i w ogóle płynącą wodę, a szczególniej wieczory nad wodą, zaś pana Kuzendę i Brycha upodobałem sobie ogromnie. Co do pana Hudeca, piekarza, pocztowca, gajowego i kochanków ze Sztiechowic, wierzę, że i oni byliby warci bliższego poznania, tak samo jak każdy, jak każdy z was, jak każdy żywy człowiek. A tymczasem muszę pędzić dalej i pozostaje mi zaledwie tyle czasu, aby pomachać za nimi kapeluszem. Żegnaj, panie Kuzendo, dobranoc, panie Brychu; dziękuję wam za ten jedyny wieczór na bagrownicy. I z panem muszę się rozstać, panie doktorze Blahoušu: chętnie przebywałbym z panem przez wiele lat, aby opisać życie pańskie, bo czyliż życie docenta prywatnego nie jest na swój sposób zaciekawiające i bogate? Niech pan przynajmniej pozdrowi ode mnie panią gospodynię.

Wszystko, co istnieje, godne jest uwagi.

I dlatego chciałbym towarzyszyć każdemu nowemu Karburatorowi na jego drodze. Poznawałbym i wy poznawalibyście coraz innych ludzi, a to jest zawsze cenne. Choćby tylko dziurką od klucza zajrzeć w ich życie, przeniknąć ich serca, widzieć narodziny wiary osobistej i osobistego zbawienia, przystanąć przy nowych cudach ludzkiej świętości, to byłaby uciecha dla mnie!

Wyobraźcie sobie żebraka, szefa prezydium, dyrektora banku, maszynistę, kelnera, rabina, majora, redaktora działu gospodarczego, kabaretowego komika, w ogóle wszystkie rodzaje ludzkich zajęć; wyobraźcie sobie skąpca, lubieżnika, nabzdyczeńca, sceptyka. Tartufa, karierowicza i wszystkie rodzaje ludzkich temperamentów. Otóż, ile to różnych, nieskończenie rozmaitych, osobliwych i zdumiewających przypadków i zjawisk religijnej łaski (albo, jeśli wolicie, zatrucia Absolutem) można by napotkać i jak bardzo byłoby warto pointeresować się każdym z nich!

Ileż jest tu stopni wiary, od zwykłego wierzącego do fanatyka, od pokutnika do cudotwórcy, od konwertyty do żarliwego apostoła! Wszystko to ogarnąć! Wszystkiemu podać rękę! Ale trudna rada! To dzieło nie zostanie nigdy wykonane, a kronikarz, który zrezygnował z honoru naukowego przedestylowania całego tego dziejowego materiału, z żalem odwraca się od przypadków, których opisać nie było mu dane.

Gdybym mógł zatrzymać się jeszcze przy świętej Elen! Czemuż musiałem zdradliwie opuścić R. Marka, który w Spindelmühle62 leczy chore nerwy! Jakże interesujące byłoby zbadanie pracującego mózgu stratega przemysłu, pana G. H. Bondy'ego! Trudna rada! Absolut rozlał się już po całym świecie i stał się zjawiskiem masowym. I oto kronikarz, z żalem spoglądając wstecz, musi się zdecydować na opis sumaryczny pewnych wydarzeń społecznych i politycznych, które przyjść musiały nieuchronnie.

Wstąpmy tedy w nowy krąg faktów!

14. Kraina obfitości

Zdarzało się nieraz kronikarzowi (a na pewno i niejednemu z was), że gdy spoglądał na nocne niebo – wszystko jedno z jakich powodów – i na gwiazdki, i z niemym przerażeniem uświadamiał sobie ich ogromną liczbę i niewyobrażalnie wielkie odległości i rozmiary, i powiedział sobie, że każdy z tych jasnych punktów jest olbrzymim gorejącym światem albo nawet całym żyjącym systemem planetarnym, jako też, że takich punktów jest, przypuśćmy, parę miliardów; albo gdy spoglądał z wysokiej góry (mnie przytrafiło się to w Tatrach) na rozległą dal ziemi, a pod sobą widział łąki, lasy, góry, a tuż przed nosem gęsty las i trawę, wszystko przeobfite jakieś, splątane, chciwe życia i nabite żywotnością, i widział w trawie masę kwiatów, robaczków i motyli, a wariacką tę przeobfitość mnożył rozłogami, które ukazywały się jego oczom i biegły aż Bóg wie dokąd, a do tych rozłogów doliczył miliony innych równie bogatych, składających się na powierzchnię ziemi, wówczas niejednokrotnie zdarzało się kronikarzowi, iż wspomniał o Stworzycielu, i rzekł sobie:

Jeśli to wszystko ktoś zrobił, czyli stworzył, to – powiedzmy to sobie szczerze, jest to straszliwe marnotrawstwo. Aby się ktoś mógł wykazać jako Stwórca, nie musiał stwarzać tego wszystkiego tak szalenie dużo. Obfitość to chaos, a chaos to coś jakby nieprzytomność czy stan upojenia. Tak jest, ludzki umysł bywa zaskoczony nadmiarem tego twórczego wyczynu. Jest tego po prostu zbyt wiele. Szalona bezgraniczność. Kto jest od urodzenia nieskończony, jest oczywiście we wszystkim przywykły do wielkich rozmiarów i brak mu właściwego umiaru (bowiem wszelki umiar ma za przesłankę skończoność), a raczej brak mu w ogóle wszelkiej miary.

Proszę nie uważać tego za bluźnierstwo: staram się jedynie wyrazić dysproporcję między ludzkim rozumem a kosmiczną obfitością. Ta bezcelowa, bujna, wprost gorączkowa nadliczbowość wszystkiego, co jest, ukazuje się trzeźwemu ludzkiemu oku raczej jako rozpętanie, niż jako sumienne i metodyczne tworzenie. Tyle chciałem z całym pietyzmem powiedzieć, zanim powrócimy do rzeczy.

Już wam wiadomo, że całkowite spalanie, wynalezione przez inżyniera Marka, dowiodło dość jasno obecności Absolutu we wszelkiej materii. Można to sobie przedstawić mniej więcej tak (jest to oczywiście tylko hipoteza), że przed stworzeniem wszystkiego, Absolut istniał jako Nieskończona Wolna Energia. Ta Wolna Energia z jakichś ważnych powodów, fizycznych czy moralnych, zabrała się do Tworzenia: stała się Energią Pracującą i ściśle według prawa inwersji przeszła w stan Nieskończonej Energii Związanej: jak gdyby się zgubiła w swoim pracowniczym efekcie, czyli w stworzonej materii, w której pozostała w stanie utajonym. Jeśli to trudno zrozumieć, to nic na to, niestety, nie poradzę.

A teraz przez całkowite spalanie w atomowym motorze Marka ta spętana energia w jakiś sposób się wyzwoliła, wyzbyła się materialnych pęt, które ją wiązały; stała się Energią Wolną, czyli aktywnym Absolutem, równie wolnym jak przed stworzeniem. Było to nagłe wyswobodzenie niezbadanej Potęgi pracowniczej, która już raz przejawiła się właśnie w stworzeniu świata.

Gdyby cały wszechświat uległ nagle całkowitemu spaleniu, mógłby się powtórzyć pierwotny twórczy wyczyn. Byłby to zdecydowany koniec świata, bezwzględna likwidacja, która umożliwiłaby założenie nowej światowej firmy: Kosmos II. Tymczasem jednak, jak wiecie, materia w Karburatorach Marka spalała się tylko na kilogramy. Absolut, wyzwalany jedynie po troszeczku, albo nie czuł się dostatecznie na siłach, aby natychmiast tworzyć na nowo, albo też może nie chciał się powtarzać. Jednym słowem zadecydował widocznie, że będzie się manifestował dwojako: po pierwsze niejako tradycyjnie, a po drugie stanowczo nowocześnie.

Sposób manifestacyj63 tradycyjnych, jakimi zaczął się przejawiać, był, jak już wiecie, religijny. Były nimi te różne natchnienia i nawrócenia, wpływy moralne, cuda, lewitacje, ekstazy, wieszczby, głównie zaś wiara religijna. W tej dziedzinie Absolut wtargnął w ludzkie życie osobiste i kulturalne drogami już udeptanymi, ale w rozmiarach dotychczas niebywałych. Po paru miesiącach jego działalności na całym świecie nie było już bodaj człowieka, który by – przynajmniej przemijająco – nie był poczuł na sobie natarcia religii, którym Absolut domagał się jego duszy. Ku temu psychologicznemu wystąpieniu Absolutu jeszcze powrócimy, nieco później, gdy trzeba będzie opisywać jego katastrofalne następstwa.

Druga egzystencjalna manifestacja Wolnego Absolutu przyniosła z sobą coś całkiem nowego. Nieskończona Energia, która niegdyś zatrudniała się tworzeniem świata, rzuciła się – widocznie z powodu zmienionych warunków istnienia – na fabrykację. Nie tworzyła: za to produkowała. Zamiast czystego tworzenia, stanęła u maszyn – stała się Nieskończonym Robotnikiem.

Wyobraźcie sobie, że w jakiejkolwiek fabryce, na przykład w fabryce ćwieczków, zatrudniono Perfect Carburator jako najtańszy napęd, zamiast parowego kotła. Absolut wydzielający się stale z atomowego motoru, z wrodzoną sobie inteligencją już w ciągu doby spenetrował sposoby produkcji i z całą swoją nieokiełznaną aktywnością czy, być może, ambicją, rzucił się na tę produkcję: zaczął na własną rękę bić ćwieczki. A gdy się rozpędził, nie dał się już zatrzymać. Maszyny, przez nikogo nie dozorowane i nie kierowane, miotały ćwieczki. Zapasy żelaza przygotowane do przerobienia na ćwieczki podnosiły się płyta po płycie, sunęły w powietrzu i wkładały się we właściwe miejsca obrabiarek. Było to na pierwsze spojrzenie wprost upiorne. Gdy materiał się kończył, żelazo wykwitało z ziemi, grunt dokoła fabryki pocił się czystym żelazem, jakby wyssanym z głębin ziemi, po czym żelazo wznosiło się na wysokość mniej więcej metra i wślizgiwało się w maszyny ruchem urywanym, jakby było popychane.

Proszę dobrze uważać: ja mówię wprawdzie, że „żelazo się podnosiło”, albo że „żelazo się wślizgiwało”, ale wszyscy naoczni świadkowie określają swoje wrażenie tak, jak gdyby żelazo było podnoszone nieustępliwą, ale niewidzialną siłą, przemocą i z tak dostrzegalnym a skupionym wysiłkiem, że widok tego wzbudzał zgrozę. Dostrzegało się tu straszliwy wysiłek, który towarzyszył temu, co się działo. Może ktoś z was bawił się spirytyzmem i widział „lewitację stołu”. Taki świadek lewitacji przyzna mi, że stół nie podnosił się po prostu z jakąś zdematerializowaną lekkością, ale z jakimś kurczowym wysiłkiem: że zatrzeszczał we wszystkich wiązaniach, otrząsł64 się, wspiął i wreszcie dźwignął się, jakby podnoszony siłą zmagającą się z nim uporczywie.

Ale ja mam opisać straszliwą niemą walkę, która zmusza żelazo do dźwigania się z głębi ziemi, ugniata je w sztaby, wsuwa do maszyn, siecze z nich ćwieczki! Sztaby zwijają się jak bicze, opierają się ruchowi, który je popycha, szczękają i zgrzytają śród ciszy, w niematerialnej niemocie, która się z nimi zmaga. Wszystkie współczesne opisy zaznaczają zgrozę tego widoku.

Oczywiście, cud, ale nie myślcie, że cud jest czymś bajecznie łatwym i prostym. Zdaje się, że do istoty prawdziwego cudu należy nadludzkie denerwujące napięcie. Ale pomijając olbrzymie wysiłki Absolutu, w tym jego nowym zatrudnieniu najbardziej uderza wydatność jego produkcji. Pozostańmyż przy branży ćwieczkowej. A więc jedyna fabryka zagarnięta przez Absolut zionęła taką masę ćwieczków we dnie i w nocy, że na dziedzińcu potworzyły się z nich całe góry, które w końcu obaliły ogrodzenie i zasypały ulice.

A więc zostajemy tymczasem przy ćwieczkach, bo tu widzimy całą przyrodzoność Absolutu niewyczerpanego i marnotrawnego jak w czasach tworzenia świata. Gdy już raz rzucił się na produkcję, nie troszczył się o dystrybucje, o popyt, o rynek, o cel, w ogóle o nic: swoją ogromną energię wyżywał po prostu w masowym rzucaniu na świat ćwieczków. Będąc z natury nieskończonym, nie znał miary i ograniczeń w niczym, nawet w ćwieczkach.

Możecie sobie wyobrazić, jak robotnicy takiej fabryki przerażali się widokiem wydajności nowego napędu. Była to dla nich nieoczekiwana i nieuczciwa konkurencja, coś, co ich pracę czyniło zupełnie zbędną. I niewątpliwie całkiem słusznie byliby zaprotestowali przeciwko takiemu atakowi manchesterskiego kapitalizmu na lud pracujący, co najmniej tak, że zdemolowaliby fabrykę i powiesili fabrykanta, gdyby nie byli zaskoczeni i obezwładnieni przez Absolut w jego aktywności pierwotnej, dzięki któremu wybuchło śród nich oświecenie we wszystkich postaciach i stopniach. Tymczasem przechodzili wszelkie lewitacje, wieszczenia, cudotwórstwa, jasnowidztwa, cudowne uzdrawiania, świętość, miłość bliźniego i tym podobne nienaturalne, a nawet nadprzyrodzone stany.

Z drugiej strony możecie sobie wyobrazić, jak niebogi65 właściciel ćwieczkarni66 przyjął tę boską, masową produkcję swego artykułu. Mógł doprawdy zachłysnąć się radością, powyrzucać wszystkich robotników, którzy, wiadomo, zazłościli go niemal na śmierć, i zacierać ręce na widok lawiny ćwieczków, których robocizna nie kosztowała go ani grosza. Ale prawdopodobnie sam uległ psychicznemu oddziaływaniu Absolutu i z miejsca oddał całą fabrykę robotnikom, swoim braciom w Bogu, iżby władali nią wespół z nim, a z drugiej strony zrozumiał w lot, że te góry ćwieczków pozbawione są jakiejkolwiek wartości, ponieważ nie będzie dla nich zbytu.

Prawda, że robotnicy nie musieli stać przy maszynach i nosić żelaznych sztab, a prócz tego byli współwłaścicielami fabryki. Ale po paru dniach pokazało się, że w jakikolwiek sposób trzeba pousuwać stutonowe góry ćwieczków, które przestały być towarem. Zrazu podejmowano jakieś próby rozsyłania ćwieczków całymi wagonami pod zmyślonymi adresami, ale później nie pozostało nic innego, jak wywożenie ich za miasto na olbrzymie hałdy. To uprzątanie ćwieczków zatrudniało wszystkich robotników przez pełnych czternaście godzin dziennie. Lecz nie szemrali, jako ludzie oświeceni religijnym duchem miłości i wzajemnej posługi.

Darujcie, że tak długo zabawiłem przy ćwieczkach. Absolut nie znał przemysłowej specjalizacji. Rzucił się z taką samą gorliwością na przędzalnie, gdzie dokonał nie tylko cudu plecenia biczów z piasku, ale i przędzenia z niego nici, na tkanie i pończoszarnie, i w ogóle na całą branżę włókienniczą, wytwarzając bez przerwy miliony kilometrów towaru łokciowego67. Opanował huty, walcownie, stalownie, fabryki maszyn rolniczych, wyrobów drewnianych, gumowych, cukrownie, fabryki przetworów chemicznych, nawozów sztucznych, azotowych, naftę, drukarnie, papiernie, farbiarnie, huty szklane, ceramikę, obuwie, tasiemki, kopalnie, browary, destylacje, parowe mleczarnie, młyny, mennice, fabryki automobilów i szlifiernie. Tkał, dział68, prządł, kuł, zlewał, montował, szył, heblował, rżnął, kopał, palił, drukował, rafinował, gotował, filtrował, prasował przez dwadzieścia cztery, a nawet dwadzieścia sześć godzin dziennie. Zaprzężony do maszyn rolniczych zamiast lokomobil69 orał, siał, bronował, plewił, kosił, żął i młócił. W każdej dziedzinie sam pomnażał materiał surowcowy i ustokratniał produkcję. Był niewyczerpany. Tarzał się w wydajności. Znalazł nowy wyraz dla własnej nieskończoności: obfitość. Cudowne rozmnożenie rybek i chlebów na puszczy doczekało się monumentalnego wznowienia: cudownego rozmnażania ćwieczków, desek, azotowych nawozów, pneumatyków, papieru dla maszyn rotacyjnych i wszelkich innych wyrobów fabrycznych. Nastała na świecie nieograniczona obfitość wszystkiego, czego ludziom potrzeba. Ale ludziom potrzeba wszystkiego, tylko nie nieograniczonej obfitości.

57.docent prywatny, niem. Privatdozent – w kulturze niemieckiej doktor habilitowany nie opłacany przez uczelnię. [przypis edytorski]
58.mutatis mutandis (łac.) – zmieniwszy to, co wymagało zmiany; pomijając nieścisłości. [przypis edytorski]
59.chiliazm (z gr. χίλια, chilia: tysiąc), dziś częściej millenaryzm (z łac.) – koncept religijny pochodzący z tradycji żydowskiej i pełniący istotną rolę w pojmowaniu świata przez chrześcijan w pierwszych wiekach n.e. Spodziewali się oni szybkiego powrotu Chrystusa, co miało zapoczątkować tysiącletni okres jego panowania na ziemi. [przypis edytorski]
60.malajski amok – słowo amok pochodzi z kultury malezyjskiej, używane jest także w Indonezji, na Filipinach i w Indiach, opisuje stan silnego wzburzenia i ograniczonej świadomości, w którym człowiek (lub słoń) niszczy przedmioty i zabija ludzi. [przypis edytorski]
61.okultyczny – dziś popr.: okultystyczny. [przypis edytorski]
62.Spindelmühle, czes. Špindlerův Mlýn – miasto w Karpatach, na północy Czech, kilkanaście kilometrów na płd. zachód od polskiego Karpacza, ośrodek turystyczny i narciarski. [przypis edytorski]
63.manifestacyj – dziś częstsza forma D. lm: manifestacji. [przypis edytorski]
64.otrząsł – dziś popr. forma 3 os. lp. cz. przesz.: otrząsnął. [przypis edytorski]
65.niebogi (daw.) – biedny. [przypis edytorski]
66.ćwieczkarnia – fabryka produkująca gwoździe. [przypis edytorski]
67.towar łokciowy (daw.) – tekstylia, które dawniej sprzedawano, odmierzając łokciem krawieckim. [przypis edytorski]
68.dziać – wytwarzać dzianiny. [przypis edytorski]
69.lokomobila – daw. wielofunkcyjna maszyna rolnicza: kocioł parowy na kołach, używany do napędzania innych maszyn, np. młockarni. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
180 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают