Читать книгу: «Fabryka Absolutu», страница 10

Шрифт:

27. Atol na Oceanie Spokojnym

– Niech mnie diabli wezmą – rzekł kapitan Trouble137 – jeśli tamten wielki drab nie jest ich hersztem.

– To Jimmy – rzekł pan G. H. Bondy. – On tu dawniej służył. Myślałem, że on już jest zupełnie obłaskawiony.

– I diabli nadali – kończył kapitan – że musiałem się tu zatrzymać. Taka marna… Hereheretau!!!138 Co?

– Proszę pana – rzekł G. H. Bondy, odkładając karabin na stół werandy. – Czy tu zawsze bywa tak samo?

– Pewno, że bywa – porykiwał kapitan Trouble. – Tu niedaleczko na Rawaiwai zjedli kapitana Barkera z całym garnizonem. A na Mangaju zrobili sobie posiłek z trzech takich milionerów jak pan.

– Braci Sutherland? – zapytał Bondy.

– Zdaje się. A na Starbucku upiekli sobie komisarza rządowego. Wie pan, tego tłustego Mac Deona. Pan go znał?

– Nie znałem.

– Jak to? Pan go nie znał? – krzyczał kapitan. – A od kiedy pan tu mieszka?

– Już dziewiąty rok – rzekł Bondy.

– No to powinien go pan znać – twierdził kapitan. – Dziewiąty rok? Business, co? Albo też pan tu ma takie malutkie schronisko, nie? Że niby nerwy, tak?

– Nie – odpowiedział pan Bondy. – Widzi pan, przewidziałem, że będzie heca, i dlatego ustąpiłem temu wszystkiemu z drogi. Sądziłem, że tu będzie trochę więcej spokoju.

– A juści! Nie zna pan naszych kochanych Murzynków. Tutaj wojna jest, że tak powiem, stale.

– Nie – zaoponował pan Bondy. – Tu był naprawdę spokój. Bardzo grzeczni chłopcy, te Papuasy, czy jak ich pan nazywa. Dopiero w ostatnich czasach zaczęli trochę tego ten… Wie pan, ja nie bardzo rozumiem, o co im chodzi.

– O nic wielkiego – rzekł kapitan. – Chcą nas tylko zjeść.

– Z głodu? – zdziwił się Bondy.

– Nie wiem. Raczej z pobożności. Taki obrzęd, rozumie pan? Coś religijnego. To wybucha u nich od czasu do czasu.

– Ach tak – rzekł pan Bondy zamyślony.

– Każdy ma swego bzika – warczał kapitan. – Tutejszy bzik to zjeść cudzoziemca – i uwędzić jego głowę.

– Po co jeszcze wędzić? – rzekł Bondy z odrazą.

– E, to dopiero po śmierci – pocieszał go kapitan. – Wędzoną głowę chowają sobie na pamiątkę. Czy widział pan takie suszone głowy w Aucklandzie139 w Etnograficznym Muzeum?

– Nie widziałem – odparł Bondy. – Sądzę, że… że… nie byłbym zbyt apetyczny po uwędzeniu.

– No tak, jest pan troszkę zbyt tłusty na to – zauważył kapitan krytycznie. – Człowieka chudego zmienia to nie tak bardzo.

Bondy stanowczo nie wyglądał na zadowolonego. Siedział obwisły na werandzie swego bungalowu na koralowej wyspie Hereheretau140, którą nabył tuż przed wybuchem Największej Wojny, Kapitan Trouble chmurzył się poważnie, patrząc na gąszcz mangowców i bananowców, otaczający bungalow.

– Ilu tu jest tubylców? – zapytał kapitan nagle.

– Ze stu i dwudziestu – odpowiedział G. H. Bondy.

– A u nas w bungalowie?

– Siedmiu, razem z chińskim kucharzem.

Kapitan westchnął i spojrzał ku morzu. Był tam zakotwiczony jego statek. „Papeete”. Ale gdyby chciał dostać się nań, musiałby przejść przez wąską uliczkę między mangowcami, co nie wydawało się wcale godnym polecenia.

– Słuchaj pan – odezwał się po chwili. – o co tam w Europie biją się właściwie? O jakieś granice?

– Mniej.

– O kolonie?

– Mniej.

– O… umowy handlowe?

– Nie. Tylko o prawdę.

– O jaką prawdę?

– O prawdę absolutną. Wie pan, każdy naród chce mieć absolutną prawdę.

– Hm… – zamruczał kapitan. – Co to właściwie jest?

– Nic. Taka ludzka namiętność. Słyszał pan, że tam w Europie i w ogóle przyszedł na świat, no… Absolut… Rozumie pan? Bóg.

– Słyszałem.

– Więc z tego powodu dzieje się to wszystko. Pan rozumie…

– Nie rozumiem, staruszku. Sądziłbym, że prawdziwy Bóg zrobiłby na świecie porządek. Tamto nie może być żadnym prawdziwym i normalnym Bogiem.

– No nie, mój człowieku – oponował G. H. Bondy (jawnie zadowolony, że może sobie chociaż raz pogadać z mądrym, doświadczonym człowiekiem). Mogę pana zapewnić, że to naprawdę Absolut. Bóg. Ale powiem panu na ucho: Jest zbyt wielki.

– Tak pan sądzi?

– A tak. Jest nieskończony. I w tym cała bieda. Każdy sobie z niego odmierzy parę metrów i zdaje się mu, że to już cały Bóg. Przyswoi sobie taką małą zaderkę czy drzazeczkę i zdaje mu się, że ma całego Boga. Co?

– Aha – przyświadczył kapitan. – I wścieka się przeciwko tym, co mają inny kawałek.

– Właśnie. I żeby samego siebie przekonać, że ma całą prawdę, musi pozabijać tych innych. Właśnie akurat dlatego, że mu tak strasznie na tym zależy, żeby miał sam całego Boga i całą prawdę. Nie może tedy ścierpieć, żeby kto inny miał innego Boga i inną prawdę. Gdyby do tego dopuścił, to musiałby przyznać, że ma tylko parę nędznych metrów, galonów, czy worków bożej prawdy. Wie pan, gdyby jaki Snippers tak straszliwie mocno wierzył, że tylko trykoty Snippersa są najlepsze na świecie, musiałby spalić Massona razem z jego trykotami. Ale Snippers nie jest aż tak głupi, gdy chodzi o trykoty. Głupieje dopiero wówczas, gdy chodzi o angielską politykę albo o angielską religię. Gdyby wierzył, że Bóg jest czymś tak realnym i potrzebnym jak trykotowa bielizna, pozwoliłby, aby każdy zaspokoił tę swoją potrzebę według swej woli i potrzeby. Ale on nie ma tyle do niego zaufania i dlatego narzuca ludziom swojego Snippersowego Boga i swoją prawdę przez wyzwiska, wojny i inną tego rodzaju niesolidną reklamę. Ja jestem kupiec i znam się na konkurencji, ale to…

– Czekaj pan – powstrzymał go kapitan Trouble i zmierzywszy strzelił w krzaki mangowców. – Tak – zdaje się, że jest o jednego mniej.

– Umarł za wiarę – powiedział Bondy w rozmarzeniu. – Przemocą swoją nie pozwolił mu pan na to, aby mnie zjadł. Zginął za narodowy ideał ludożerstwa. W Europie od samego początku ludzie pożerali się wzajemnie za najwyższe ideały. Pan jesteś przyzwoity człowiek, panie kapitanie, ale kto wie, czy nie zeżarłby mnie pan z powodu jakiegoś zasadniczego zagadnienia żeglarskiego. Ja już nie dowierzam nawet panu.

– Ma pan rację – warczał kapitan. – Gdy się panu dobrze przyglądam, to mam wrażenie, że jestem…

– …namiętnym antysemitą, ja wiem. To nieważne. Ja się kazałem ochrzcić. I, czy pan wie, panie kapitanie, co wjechało w tych czarnych idiotów? Onegdaj wyłowili z morza japońską atomową torpedę. Ustawili ją sobie o tam, pod kokosowymi palmami i oddają jej cześć. Mają teraz swego boga. Dlatego muszą nas zjeść.

Z krzaków mangowca zagrzmiał wojenny ryk.

– Słyszy pan? – mruknął kapitan. – Jak Boga kocham… wolałbym znowu składać egzamin z geometrii, niż to…

– A może by… – szeptał Bondy – może dałoby, się coś zrobić, gdybyśmy przeszli na ich wiarę? Co do mnie, to ja…

W tej chwili ze statku „Papeete” huknął armatni strzał.

Z piersi kapitana wydarł się cichy okrzyk radości.

28. Siedem chałup

Podczas gdy armie biją się tworząc dzieje świata, gdy granice państw rozwijają się i kurczą jak dżdżownice i cały świat wali się w gruzy, stara pani Blahoušowa w Siedmiu Chałupach skrobie kartofle, a dziadzio Blahouš siedzi na progu i pali liście bukowe, zaś sąsiadka Prouzowa, wsparta o płot, powtarza w zamyśleniu:

– Tak – tak.

– A tak – przyświadcza po chwili Blahouš.

– A bo nie? – wtrąca się do rozmowy Blahoušowa.

– Tak już jest – mówi na to Prouzowa.

– Nic na to nie poradzisz – twierdzi dziadzio Blahouš.

– Prawda – dodaje Blahoušowa i sięga po nowy kartofel.

– Podobno Włoch dostał mocne lanie – oświadcza Blahouš.

– Niby od kogo?

– Widać od Turka.

– To już się teraz ta wojna skończy?

– Gdzie tam! Teraz zacznie znowu Prusak.

– Niby przeciwko nam?

– Ponoć przeciwko Francuzowi.

– Boże, Boże, to ci będzie znowu drożyzna!

– Tak – tak.

– Juścić, że tak.

– Nic na to nie poradzisz.

– Miał ponoć Szwejcar pisać, że już niby ma być koniec.

– Ja to samo powiadam.

– No tak, ja za świecę zapłaciłam półtora tysiąca. Mówię wam, Blahoušu, że tylko taka śmierdząca świczka do chliwa.

– Półtora tysiąca, powiadacie?

– A tak. Drożyzna aże piszczy!

– Tak, to tak!

– Juścić, że tak.

– Kto by to był kiedy pomyślał! Półtora tysiąca!

– A za dwieście bywała ładna świeca.

– No tak, ciotka, ale policz te lata. Przecie i jajko można było dostać za pięćset.

– A masło trzy tysiące funt.

– I jakie delikatne było masło!

– A buty za osiem tysięcy.

– Ech, gdzie te czasy dawnej taniości!

– A teraz…

– Tak – tak.

– Żeby to się już raz skończyło!

Stary Blahouš wstał, wyprostował się w krzyżu i poszedł na podwórko po źdźbło słomy.

– E, nic na to wszystko nie poradzisz! – rzekł i odkręcił główkę fajki, żeby ją przeczyścić słomką.

– Bo też już śmierdziała – zauważyła Blahoušowa interesująco.

– Śmierdziała – zgodził się Blahouš. – Ale jak nie miała śmierdzieć? Przecie chyba już żadnego prawdziwego tytuniu na świecie nie ma. Ostatnią paczuszkę tytuniu posłał mi syn, niby profesor, w czterdziestym dziewiątym chyba… Nie?

– Na Wielkanoc były temu akurat cztery lata.

– A tak – rzekł Blahouš. – Człowiek jest już dobrze stary. Nawet bardzo stary.

– A ja się pytam, sąsiedzie – zaczęła Prouzowa – na co to wszystko, niby co się dzieje?

– Niby, że co się dzieje?

– A choćby i ta wojna?

– A kto ich tam wie! – zawołał Blahouš i przedmuchiwał fajkę, aż w niej bulgotało. – Nikt tego nie wie, ciotka. Powiadają, że to o wiarę.

– O jaką wiarę?

– O naszą, czy heretycką, tego nikt nie wie. Że niby ma być tylko jedna wiara.

– Przecież u nas była tylko jedna wiara.

– Ale gdzie indziej była wiara inna, widzisz ciotka. Ponoć taki przyszedł rozkaz, że ma być tylko jedna wiara.

– A od kogo rozkaz?

– Tego nikt nie wie. Ponoć były takie maszyny od wiary. Takie długie kotły.

– A na co te kotły?

– Tego też nikt nie wie. No kotły. I ponoć Pan Bóg objawiał się ludziom, że niby mają wierzyć. Bo widzisz, ciotka, podobno było już bardzo dużo niedowiarstwa. Jest takie prawo, że każdy ma wierzyć. Nic na to nie poradzisz. Gdyby ludzie akuratnie wierzyli, to by się im Pan Bóg nie pokazywał. Więc przez to niby niedowiarstwo Pan Bóg znów się pokazał.

– No dobrze, ale od czego powstała ta okrutna wojna?

– Nikt nie wie. Powiadają, że zaczął Chińczyk czy też Turek. Mówią, że w tych kotłach wieźli swojego Pana Boga. Że niby bardzo są pobożne ludzie, te Turki i Chińczyki. I chcieli, żebyśmy i my wierzyli tak samo, jak oni.

– A dlaczego tak samo?

– Ha, tego nikt nie wie. Ja myślę, że i Prusak także zaczął. A Szwedy to samo.

– Boże, mój Boże! – westchnęła Prouzowa. – I teraz ta drożyzna! Półtora tysiąca jedna świczka!

– A ja myślę – rozwiódł się Blahouš – że tę wojnę zrobiły Żydy, żeby zarobić. Ja wam to mówię.

– Żeby choć popadało – zauważyła Blahoušowa. – Kartofle lichota. Jak te orzechy.

– A oni sobie – wywodził Blahouš dalej – Pana Boga i tak i siak podpatrywali i szpiegowali, żeby wszystko mieli na kogo zwalić. Takie wymyślunki różne. Chcieli mieć wojnę i żeby nie było na nich. To wszystko oni zmajstrowali.

– Co za jedni?

– Tego nikt nie wie. Pewno się tak zgadali wszyscy, wszyscy, z papieżem i z Żydami. To byli ci… ci… Kalburaci! – krzyknął dziadzio Blahouš wzburzony. – Już ja bym im w oczy powiedział co i jak! Czy kto potrzebował jakiego nowego Pana Boga? Nam tu na wsi dobrze i z tym dawnym. Starczyło nam akurat. I dobry był, taki poczciwy i porządny. I nikomu się nie pokazywał i mieliśmy przynajmniej spokój.

– A wy, Prouzowa, po czemu sprzedajecie jajka?

– Teraz? Po dwa tysiączki.

– W Trutnowie podobno już po trzy…

– A ja wam mówię, że to przyjść musiało – srożył się stary Blahouš. Ludzie już byli bardzo źli dla siebie. Choćby i wasz nieboszczyk, ciotka, Panie świeć nad jego duszą, nic tylko te duchy i ten spirytyzm. A ja mu razu jednego tak sobie z żartów powiadam ty, mówię, Prouza, przywołaj nazad tego ducha co mi się wymknął! A on się rozeźlił, że już do samej śmierci do mnie nie przemówił. Taki to i sąsiad, ciotka. A znowu Antek Wilczek w nic nie wierzył, tylko w te swoje foksfaty141 niby do gnojenia, a kto w nie nie wierzył, to on mu ciągle dokuczał i dokuczał jak wariat jaki. A mój syn, niby ten profesor, powiada, że wszędzie to samo. Jak sobie ktoś coś ubrda, to zaraz chce, żeby wszyscy w to wierzyli. I nie da ci spokoju i nie da. I teraz macie. To z tego.

– Tak – tak – zgadzała się Prouzowa. – Nic na to nie poradzisz.

– Oj, to prawda – westchnęła matka Blahoušowa.

– Tak już jest na tym świecie – dodała Prouzowa.

– A wy kobity to nic, tylko byście cały Boży dzień gdakały i gdakały – rzekł na ostatek dziadzio Blahouš gderliwie i ruszył pomalutku ku furtce…

…podczas gdy armie biły się, tworząc dzieje świata i gdy „rodziło się nowe lepsze jutro”, jak zapewniali myśliciele wszystkich obozów.

29. Ostatnia bitwa

Na jesieni roku 1953 Największa Wojna chyliła się już ku końcowi. Nie było już armii. Wojska okupacyjne, przeważnie poodcinane od swoich ojczyzn, topniały i znikały jak woda w piasku. Samozwańczy generałowie maszerowali od miasta ku miastu, czy raczej od rumowiska ku rumowisku, na czele pięciu ludzi, z których jeden był doboszem, drugi złodziejem, trzeci wypędkiem, jeden dźwigał gramofon, a jednego nikt bliżej nie znał. Chodzili, kazali płacić kontrybucję, a przynajmniej urządzali dobroczynny koncert „na rzecz inwalidów, ich wdów i sierot”. Nikt już nie wiedział, ile jest wojujących państw.

Śród tego powszechnego i niewypowiedzianego zamętu nadszedł koniec Największej Wojny. Nadszedł tak nieoczekiwanie, że dziś zupełnie nie wiadomo, gdzie rozegrała się ostatnia, czyli tak zwana decydująca bitwa. Historycy bardzo się kłócą między sobą o to, gdzie była ostatnia bitwa, oznaczająca koniec i rozwiązanie światowych powikłań. Niektórzy (np. Durich, Assbridge, a szczególnie Moroni) skłaniają się ku przekonaniu, że to było koło Linzu. W tej dość wielkiej operacji uczestniczyło sześćdziesięciu żołnierzy z różnych obozów nieprzyjacielskich. Bitwa zawrzała w wielkiej sali gospody „pod Różą”, a mianowicie z powodu kelnerki Hildy (właściwie była to Marzena Ružiczkowa z Nowego Bydżowa). Zwycięzcą i panem placu został Włoch Giuseppe, który też Hildę zabrał, ale ponieważ już nazajutrz uciekła od niego z Czechem, Wacławem Gruszką, więc i ta bitwa jest właściwie nierozstrzygnięta.

Usiński podobnież przytacza bitwę koło Gorochowki, Leblond starcie w Batignolles, Van Groo rzeź w pobliżu Newportu… Zdaje się jednak, że chodzi tu raczej o ambicje lokalnego patriotyzmu, niż o dowiedzione fakty historyczne. Jednym słowem ostatnia bitwa Największej Wojny jest po prostu nieznana. Tym niemniej można ją z dużym stopniem prawdopodobieństwa oznaczyć na podstawie bardzo licznych proroctw, które poprzedziły Największą Wojnę.

Tak na przykład ocalało drukowane (szwabachem) w roku 1845 proroctwo, że za sto lat „znaki straszliwe nastaną i luda zbrojnego na wojnie zaginie mnogo”, ale że „za sto miesięcy trzynaścioro narodów bitwę wielką stoczy pod brzozą i w srogich walkach na śmierć się posieka”, po czym nastanie długi pokój pięćdziesięcioletni.

W roku 1893 Turczynka Wali Schon (?) prorokowała, że „upłynie pięć razy po tuzinie lat, zanim na świecie nastanie spokój. Tego zaś czasu trzynastu cesarzy potykać się będzie i zejdą się pod drzewem brzozy, a potem będzie ów pokój, jakiego jeszcze nigdy nie było i nie będzie”.

Z roku 1909 bywa przytaczane widzenie Murzynki z Massachusetts, której ukazał się „potwór czarny dwurogi i potwór żółty trzyrogi, i potwór czerwony ośmiorogi, a walczyły te potwory pod drzewem (brzozy?), aż krew ich obryzgała cały świat”. – Ciekawe, że ogólna liczba rogów wynosi trzynaście, najwidoczniej dla oznaczenia trzynastu narodów.

W roku 1920 prorokował reverendissimus142 Arnold, że „przyjdzie wojna dziewięcioletnia, która ogarnie cały świat. Jeden wielki cesarz zginie w tej wojnie, a trzy wielkie mocarstwa się rozpadną, dziewięćdziesiąt i dziewięć wielkich miast zburzonych będzie, zaś ostatnia bitwa tej wojny będzie ostatnią bitwą stulecia”.

Z tegoż samego roku pochodzi „widzenie Jonathanowe” (drukowane w Sztokholmie): „Wojna i pomór wyniszczy dziewięćdziesiąt i dziewięć krajów, dziewięćdziesiąt i dziewięć państw zginie i znowu powstanie, ostatnia bitwa trwać będzie dziewięćdziesiąt i dziewięć godzin, a będzie ona taka krwawa, że wszyscy zwycięzcy zmieszczą się w cieniu drzewa brzozy”.

Niemieckie proroctwo ludowe z roku 1923 mówi o bitwie na polu brzozowym (Birkenfeld).

Poseł Bubnik w roku 1924 rzekł podczas rozpraw budżetowych:

„…i nie będzie lepiej, dopóki choć jeden żołnierz służyć będzie pod brzozą”.

Takich samych wieszczych dokumentów z lat między rokiem 1845 a 1944 uchowało się więcej niż dwieście. – W czterdziestu i ośmiu śród nich powtarza się liczba „trzynaście”, w siedemdziesięciu „drzewo brzozowe”, w piętnastu po prostu „drzewo”. Wolno tedy wnioskować, że ostatnia bitwa rozegrała się gdzieś w pobliżu drzewa brzozowego. Kto tam walczył, tego nie wiemy, ale ocalało wtedy ogółem trzynastu ludzi z różnych armii, którzy najwidoczniej położyli się po bitwie w cieniu brzozy. W tej właśnie chwili skończyła się Największa Wojna.

Możliwe wszakże, że „brzoza” jest tu symbolem nazw miejscowości Brzezany, Brzezenec, Brzezhrad, Brzezi (których jest w Czechach 24), Brzezina (których jest 13), Brzeznowes, Brzezinka (4), Brzezinki, Brzeziny (3), Brzezka (4) albo Brzezko, Brzezna (2), Brzeźnice (5), Brzežnik, Brzezno (10), Brzezowa (11), Brzezowe Hory, Brzezowice (6), Brzezowik, Brzezówki, Brzeżany (9), albo i Brzezolupy. Istnieją też nazwy niemieckie Birk, Birkenberg, -feld, -hain, -hammer, Birkicht itd. Podobnie angielskie Birkenhead, Birkenham, Birch itd. Tak samo francuskie Boulainville, Boulay itd.

W ten sposób liczba miast, wsi i wiosek, gdzie prawdopodobnie została stoczona ostatnia bitwa, sprowadza się do paru tysięcy (o ile uwzględniamy tylko Europę, która ma pierwszeństwo i prawo do Ostatniej Bitwy) i szczegółowe badania naukowe ustalą przynajmniej, gdzie się wojna skończyła, skoro w żaden sposób nie można ustalić, kto wojnę wygrał.

Ale kto wie – wizja jest taka zwodnicza! – może w pobliżu widowni ostatniego aktu światowej tragedii stała smukła srebrzysta brzózka. Może nad pobojowiskiem śpiewał skowronek, a jakiś inny ptaszek trzepotał się nad srogimi wojakami. I patrzajcież, już prawie nie ma nikogo do zabijania. Jest gorący październikowy dzień i bohaterowie jeden za drugim stają zwróceni tyłem do pobojowiska, załatwiając potrzebę fizjologiczną, i pragnąc świętego pokoju, idą, aby się położyć w cieniu brzozy. Wreszcie leży ich tam wszystkich trzynastu, którzy przeżyli Ostatnią Bitwę. Ten kładzie ufnie swą głowę na bucie sąsiada, tamten na jego zadzie, nie krępując się jego (oczywiście żołnierzowym) oddychaniem. Trzynastu ostatnich żołnierzy świata śpi pod jedną brzózką.

Pod wieczór budzą się, spoglądają na siebie nieufnie i sięgają po broń. I nagle jeden z nich – historia nigdy się nie dowie, jak się zwał – zawoła:

– Dosyć będzie, psia wasza mać!

– Wcale niegłupio gadasz – odezwie się drugi, odkładając broń.

– No to dawaj, drabie, kawałek słoniny – ozwie się trzeci z dziwną tkliwością w głosie.

Czwarty na to:

– Kurzyć się chce, jak sto diabłów! Nie macie tam który dymka?

– Teraz, chłopcy, wiejemy – powiada piąty. – Ja się już nie bawię.

– Dam ci egipskiego – ozwie się szósty – ale ty mi dasz kawałek chleba.

– Do domu się idzie, uważajcie, do domu – mówi siódmy.

– Twoja stara czeka na ciebie? – pyta ósmy.

– Ach Boże, przecie ja już sześć lat nie leżałem w łóżku jak się patrzy – wspomina dziewiąty.

– Hej, byłoż to cymbalstwo! – woła dziesiąty spluwając.

– Było to było – przyświadcza jedenasty – ale teraz fajerant143.

– Fajerant – powtarza dwunasty. – Nie ma głupich, chłopcy, do domu!

– Chwała Bogu, że już koniec – dodaje trzynasty i przewraca się na drugi bok.

W taki mniej więcej sposób można sobie wyobrazić zakończenie Największej Wojny.

30. Zakończenie wszystkiego

Upłynęło wiele lat. W gospodzie Damohorskich siedzi maszynista Brych, obecnie właściciel zakładu ślusarskiego, i czyta „Lidové noviny”.

– Zaraz będą kiełbaski – melduje gospodarz przychodzący z kuchni. I patrzajcież, przecież to jest pan Binder, niegdysiejszy właściciel karuzeli! Przytył i już nie nosi pasiastej koszuli, ale to on!

– Mamy czas – powiada powolutku pan Brych. – Przecie i pater Joszt też jeszcze nie przyszedł. I pan redaktor Rejzek…

– No a tego… Jak się miewa pan Kuzenda? – pyta pan Binder.

– Jak zawsze. Pokwękuje, postękuje. Wie pan, panie Binder, to jest bardzo porządny człowiek.

– Bardzo porządny – przyświadczył gospodarz. – Wie pan co, panie Brych? Żeby pan mu zaniósł ode mnie… no, parę takich kiełbasek… Udały nam się dzisiaj, a gdyby pan chciał być taki dobry…

– Ależ bardzo chętnie, panie Binder. To go, wie pan bardzo ucieszy, że pan o nim pamięta. Ależ tak, bardzo chętnie posłużę.

– Niech będzie pochwalony… – ozwał się głos we drzwiach i pan kanonik Joszt, czerstwy, zarumieniony od mrozu, wieszał na kołku kapelusz i futerko.

– Dobry wieczór, wasza wielebność – odpowiedział pan Brych. – Ale już też czekamy, czekamy!

Pater Joszt radośnie szczerzył zęby i zacierał zziębnięte ręce.

– A co w gazetach, panie majster. O czym nam tam piszą?

– Et, czytam właśnie, że prezydent republiki mianował młodego uczonego, prywatnego docenta dra Blahouša, profesorem nadzwyczajnym. Wie ksiądz kanonik, to ten sam Blahouš, co pisał wtedy o panu Kuzendzie.

– Aha, aha – rzekł pater Joszt, wycierając okulary. – Naturalnie, niedowiarek. Na uniwersytecie sami ateusze. A pan ma też za uszami, panie Brych.

– No, ksiądz kanonik już się tam za nas pomodli – wtrącił się pan Binder. – Będzie nas w niebie potrzebował do kart. Więc dwie kiełbaski i jedna kiszka, jak zawsze?

– Ma się rozumieć: dwie i jedna.

Pan Binder uchylił drzwi wiodące do kuchni i krzyknął:

– Dwie kiełbaski i jedna kiszka.

– Dobry wieczór – rzekł warkliwie redaktor Rejzek, wchodząc do gospody. – Zimno, ludkowie!

– Dobry wieczór panu – przymilał się pan Binder. – Gość w dom, Bóg w dom.

– No, co nowego? – pytał się wesoły pater Joszt. – Jak tam w redakcji? Ach tak, za młodu też pisywałem do gazet.

– I mnie także opisał wtedy w gazecie ten Blahouš – rzekł pan Brych. – Mam jeszcze gdzieś wycinek z tej gazety. Nazwał mnie apostołem Kuzendowej sekty, czy tak jakoś. Hej, gdzież te czasy!

– Kolację – odezwał się pan Rejzek.

Pan Binder i jego córka nieśli właśnie w tej chwili i stawiali na stole półmisek z kiełbaskami. Jeszcze syczały, z tłustą pianką na wierzchu, leżąc na pulchnej kapuście niby tureckie odaliski na poduszkach. Pater Joszt głośno mlasnął i przeciął pierwszą krasawicę.

– Udała nam się – rzekł po chwili pan Brych.

– Hm – przemówił po dłuższym milczeniu pan Rejzek.

– Panie Binder, szacunek, udały się panu – prawił z uznaniem ksiądz kanonik.

Panowała wdzięczna i skupiona cisza.

– Angielskie ziele – wtrącił pan Brych – lubię czuć w nosie.

– Ale żeby go nie było za dużo.

– Nie, tak w sam raz.

– A skórka musi w zębach wprost chrzęścić.

– Hm…

I znowu dłuższa pauza.

– A kapusta musi być bielutka.

– Na Morawach – ozwał się Brych – przyrządzają kapustę na rzadko. Byłem tam jako czeladnik. Po prostu się leje.

– Idź pan z taką kapustą! – dziwił się pater Joszt. – Kapustę trzeba przecie przecedzić. Nie gadaj pan, kto by taką rzecz jadł?!

– No, jedzą tam taką kapustę. Łyżkami.

– Strach po prostu – drętwiał kanonik. – Jakiś dziwny naród, czy nie? Przecież kapustę trzeba tylko omaścić. Dobrze mówię, panie Binder? Nie rozumiem, jak można kapustę przyrządzać inaczej!

– Wie ksiądz – rzekł pan Brych w zamyśleniu – to jest akurat tak, zdaje się, jak z tą wiarą wtedy i w ogóle. Ludzie nie chcą zrozumieć, że inny może wierzyć w co innego.

– Daj pan spokój – bronił się pater Joszt. – Prędzej bym uwierzył w Mahometa, niżbym jadł taką dziwaczną kapustę. Przecie sam rozum wskazuje, że kapustę trzeba tylko omaścić, nie?

– A wiary sam rozum nie wskazuje?

– Naszą wiarę, owszem – rzekł kanonik z wielką stanowczością – ale inne wiary nie są w zgodzie z rozumem.

– Więc znowu jesteśmy akurat tam, gdzie byliśmy przed wojną – westchnął pan Brych.

– Ludzie są zawsze tam, gdzie byli przedtem – odezwał się pan Binder. – I pan Kuzenda mawia zawsze to samo: Bracie, powiada, żadnej prawdy nie wywojujesz, nie wymusisz na nikim. Pamiętasz Binder, powiada, że ten nasz Pan Bóg na bagrownicy nie był znowu taki najgorszy i twój na karuzeli także nie, a jednak obaj przepadli. Każdy wierzy tylko w swojego najlepszego Pana Boga, ale nie wierzy innemu człowiekowi, że on także wierzy w coś dobrego. Ludzie powinni najpierw wierzyć w ludzi, ufać im, a reszta sama się uładzi. Tak mawia pan Kuzenda.

– Alboż nie? – rzekł pan Brych. – Niechby sobie człowiek myślał, że inna wiara jest kiepska, ale nie powinien myśleć, że ten, co ją ma, to koniecznie wredny, niegodziwy i drański człowiek. Tak jest w polityce i we wszystkim.

– I dlatego tyle ich się nienawidziło wzajemnie i wymordowało – odezwał się pater Joszt. – Wiecie, im większą ktoś ma wiarę, tym wścieklej gardzi tymi, co nie wierzą tak samo jak on. A przecie największą wiarą byłoby wierzenie w ludzi.

– Każdy jest jak najlepiej usposobiony do ludzkości, ale dla pojedynczego człowieka to nie. Ludzkość zbawię, ale ciebie, bracie, zabiję. A to niedobrze, wasza wielebność. Świat będzie zły, dopóki ludzie nie zaczną wierzyć w ludzi.

– Wiesz pan co, panie Binder – rzekł pater Joszt w zamyśleniu – to może by pan na jutro zrobił dla mnie taką kapustę po morawsku. Ja spróbuję.

– Trochę się ją niby zasmaża i dusi, że tak powiem. No i z kiełbasą, owszem, bardzo jest dobra. Każda wiara i każda prawda ma w sobie coś dobrego, choćby tylko to na ten przykład, że ten inny ją sobie ceni.

Otworzyły się drzwi i wszedł strażnik. Był zziębnięty i chciał szklaneczkę rumu.

– A, to pan, panie wachmistrz – rzekł Brych, poznając strażnika Gruszkę. – Więc co jest, gdzież to byliśmy?

– E, na Żyżkowie144 – odpowiedział strażnik, zdejmując ogromne rękawice. – Robiliśmy obławę.

– No i co wyłowiliście?

– Dwóch złodziejaszków i paru niezameldowanych. – A w domu Nr 1006 w piwnicy odkryliśmy taką spelunkę.

– Co za spelunkę? – pytał pan Rejzek.

– Karburatorową spelunkę, panie redaktorze. Mieli tam mały Karburatorek ze starej przedwojennej motorówki. I wszelka hołota zbierała się tam na orgie.

– Co znowu za orgie?

– No takie różne zakazane rzeczy. Modlą się, śpiewają, miewają widzenia, prorokują, robią cuda i jeszcze to i owo.

– I tego robić nie wolno?

– Jest to policyjnie zakazane. Tak samo, jak nory, w których palą opium. Była jedna taka nora na Starym Mieście. A tych karburatorowych spelunek wykryliśmy siedem. Taka hołota się tam zbierała. Ludzie bezdomni, kurwy i indywidua. Dlatego jest to zakazane. Bo to nieporządek.

– A dużo jeszcze takich spelunek?

– Już niedużo. Myślę, że to był już ostatni Karburator.

137.Trouble – nazwisko znaczące, por. ang. i fr. trouble: kłopoty, niepokój. [przypis edytorski]
138.Hereheretau – nazwa miejsca w Nowej Zelandii, na North Island, w pobliżu Wairoa. W oryginale czeskim: Hereheretua, co odnosi się do atolu Hereheretue (archipelag Tuamotu, Polinezja Francuska), który w 2012 r. zamieszkiwało 56 osób. [przypis edytorski]
139.Auckland – największe miasto Nowej Zelandii, położone w płn. części North Island. [przypis edytorski]
140.Hereheretau – nazwa miejsca w Nowej Zelandii, na North Island, w pobliżu Wairoa. W oryginale czeskim: Hereheretua, co odnosi się do atolu Hereheretue (archipelag Tuamotu, Polinezja Francuska), który w 2012 r. zamieszkiwało 56 osób. [przypis edytorski]
141.foksfaty – zniekształcone: fosfaty, tu: nawozy sztuczne. [przypis edytorski]
142.reverendissimus (łac.) – najczcigodniejszy. [przypis edytorski]
143.fajerant a. fajrant (z niem., daw. pot.) – koniec pracy. [przypis edytorski]
144.Żyżkow, czes. Žižkov – dzielnica w centralnej części Pragi. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
180 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают