Читать книгу: «Fabryka Absolutu», страница 2

Шрифт:

4. Boska piwnica

Prezes Bondy z zastanowieniem ssał cygaro. – A w jaki sposób poznałeś to wszystko? – zapytał.

– Na samym sobie – mówił inżynier Marek, zaczynając znowu przechadzać się po pokoju. – Mój Perfect Carburator tym właśnie, że dokładnie spala materię, wyrabia produkt uboczny: czysty, wolny Absolut, bóstwo w stanie chemicznie czystym. Można by rzec, że z jednej strony wydziela mechaniczną energię, z drugiej istotę bóstwa. Zupełnie tak samo, jak gdy rozkładasz wodę na wodór i tlen, tylko że w mierze ogromnie większej.

– Hm – mruknął pan Bondy. – Więc dalej!

– Ja myślę – wywodził Marek bardzo ostrożnie – że niektóre wyjątkowe osobistości potrafią same rozłożyć w sobie substancję materialną i boską. No, jakby to powiedzieć… Umieją wydzielić Absolut z własnej swej materii. Różni tacy cudotwórcy, magowie, fakirzy, media i prorocy, umieją to przy pomocy jakiejś własnej siły psychicznej. Mój Karburator robi to całkiem maszynowo. Jest to powiedzmy fabryka Absolutu.

– Fakty! – rzekł Bondy. – Trzymaj się faktów.

– Więc dam ci fakty. Swój Perfect Carburator zbudowałem zrazu tylko teoretycznie. Potem zrobiłem mały model, który nie chciał chodzić. Dopiero czwarty model naprawdę ruszył z miejsca. Był całkiem malutki, ale chodził bardzo ładnie. I nawet wtedy, gdy budowałem go w tak malutkich rozmiarach, odczuwałem jego specjalne działanie na mnie. Takie cudowne stany wesołości i dziwnego czasu. Ale ja myślałem, że to jest tylko radość z powodu wynalazku, czy też może skutki przepracowania. Wtedy właśnie pierwszy raz zacząłem prorokować i robić cuda.

– Co ty wygadujesz? – zawołał prezes Bondy.

– Prorokowałem i robiłem cuda – powtórzył Marek i zasępił się. – Miewałem chwile straszliwego oświecenia. Widziałem na przykład całkiem jasno, co się stanie w przyszłości. I twoją dzisiejszą wizytę sobie wyprorokowałem. Pewnego razu przy tokarce zdarłem sobie paznokieć. Patrzyłem na poraniony palec i widziałem, jak narasta mi paznokieć nowy. Widocznie życzyłem sobie tego, ale było to dziwne i – straszne. Albo wyobraź sobie, że wznosiłem się w górę i chodziłem w powietrzu. To się nazywa lewitacja. Nigdy w takie głupstwa nie wierzyłem. Możesz sobie wyobrazić, jak się przeraziłem.

– Wyobrażam sobie – rzekł Bondy poważnie. – To musi być przykre.

– Ogromnie przykre. Myślałem, że to coś nerwowego, autosugestia, czy coś w tym rodzaju. Tymczasem zbudowałem ten duży Karburator, co stoi w piwnicy, i wprawiłem go w ruch. Jak ci już powiedziałem, chodzi już sześć tygodni dniem i nocą. I tu dopiero poznałem w pełni całą doniosłość tej rzeczy. W ciągu jednego dnia cała piwnica była nabita Absolutem jak armata i co gorsza, zaczęło się to rozłazić po całym domu. Uważasz, czysty Absolut przenika każdą materię, ale materię grubą nieco wolniej. W powietrzu rozchodzi się szybko, jak światło. Kiedym wszedł do piwnicy, opadło mnie to niby atak jakiejś choroby. Krzyczałem na cały głos. Nawet nie wiem, skąd wziąłem tyle siły, by uciec. Tutaj u siebie zacząłem o całej sprawie rozmyślać. Pierwszą moją myślą było, że chodzi tu o jakiś nowy, upajający, czy rozweselający gaz, który powstaje przy doskonałym spalaniu materii. Dlatego kazałem z zewnątrz dorobić ten wentylator. Dwaj z moich monterów popadli przy tym w stan oświecenia; trzeci był alkoholikiem i być może, że to go trochę imunizowało11. Dopóki sądziłem, że tu chodzi jedynie o gaz, robiłem różne doświadczenia. Ciekawe, że w Absolucie każde światło wydaje daleko większy blask. Gdyby można było utrzymać go w szklanej gruszce, napełniałbym tym żarówki. Ale on się ulatnia z każdego naczynia choćby nie wiem jak uszczelnionego. Potem przyszło mi na myśl, że to jest jakieś promieniowanie XY, ale nie ma tu ani śladu jakiejś elektryczności, a na światłoczułych płytkach nie zaznacza się nic a nic. Na trzeci dzień musieli mego dozorcę domowego zawieźć do sanatorium, bo mieszkał akurat nad piwnicą. Jego żona także… zaniemogła.

– Dlaczego do sanatorium? – nastawał Bondy.

– Nawrócił się. Miał natchnienie. Wygłaszał mowy religijne i robił cuda. Jego żona prorokowała. Dozorca ten był człowiekiem bardzo porządnym, monistą i wolnomyślicielem, no, bardzo porządny to był człowiek. Wyobraź sobie, że ni z tego, ni z owego zaczął uzdrawiać ludzi wkładaniem rąk. Oczywiście, został natychmiast oskarżony. Lekarz powiatowy, mój przyjaciel, był bardzo wzburzony. Kazałem go zawieźć do sanatorium, żeby położyć kres zgorszeniu. Podobno już mu lepiej, wyzdrowiał i stracił moc czynienia cudów. Poślę go jeszcze na wieś jako rekonwalescenta. Ja sam zresztą zacząłem czynić cuda i stałem się jasnowidzem. Między innymi miałem wizje ogromnych lasów skrzypowych na moczarach z dziwacznymi zwierzętami. Może dlatego, że spalałem w Karburatorze węgiel górnośląski, który jest najstarszy. Jest w nim niezawodnie bóstwo węgla kamiennego.

Prezes Bondy otrząsnął się.

– Ależ to straszne, mój Marku! – zawołał.

– Straszne – zgodził się Marek ponuro. – Powoli przychodziło zrozumienie, że nie chodzi tu o gaz, ale o Absolut. Cierpiałem okropnie, miałem jakieś niepojęte objawy. Czytałem ludzkie myśli, wydawałem z siebie światło, musiałem z sobą strasznie walczyć, aby nie zacząć się modlić i głosić wiarę w Boga. Chciałem cały ten Karburator zasypać piaskiem, ale wpadłem w stan lewitacji.

Nie można tej maszyny zatrzymać niczym. Już w domu nie sypiam. I w fabryce wśród robotników przytrafiły się ciężkie przypadki oświecenia. Już nie wiem, co mam robić, przyjacielu. Naturalnie, że wypróbowałem wszystkie możliwe materiały uszczelniające, które mogłyby nie przepuszczać Absolutu z piwnicy na świat. Popiół, piasek, metalowe płyty, ale nic tu nie poradzisz. Próbowałem obłożyć piwnicę pismami profesora Krejczego12, Spencera13, Haeckla14, pozytywistami. Pomyśl, przyjacielu, że Absolut przebija się łatwo i przez takie rzeczy! Nawet gazety, książki do nabożeństwa, święty Wojciech, patriotyczne śpiewniki, wykłady uniwersyteckie, książki Q. M. Vyskočila15, broszury polityczne i stenogramy sejmowe nie są dla Absolutu nieprzepuszczalne! Jestem wprost zrozpaczony. Nie daje się to ani zamknąć, ani wyssać. Po prostu jakieś rozpętane zło.

– Wolnego, mój drogi – rzekł pan Bondy. – Czy to naprawdę aż tak wielkie zło? Nawet gdyby istotnie tak było, jak powiadasz… czy to znowu tak wielkie nieszczęście?

– Słuchaj, Bondy, mój Karburator to rzecz ogromna. Wywróci do góry nogami cały świat, pod względem technicznym i społecznym; koszty produkcji potanieją niesłychanie, zniknie nędza i głód, a kiedyś tam mój Karburator ochroni naszą planetę przed zmarznięciem. Ale z drugiej strony rzuca on w świat bóstwo jako produkt uboczny. Zaklinam cię, przyjacielu, nie lekceważ tego. My nie przywykliśmy do obcowania z prawdziwym bóstwem. Nawet pojęcia nie mamy, ile mogłaby nabroić jego obecność, powiedzmy kulturalnie, moralnie i tam dalej. Człowieku, tu chodzi przecie o ludzką cywilizację!

– Zaraz, zaraz – rzekł prezes Bondy zamyśliwszy się. – Może istnieją takie zaklęcia. Czy już wzywałeś księży?

– Jakich księży?

– Byle jakich. Przecież o wyznanie tu chodzić nie może. Potrafiliby może zakazać to i owo.

– Zabobony! – wybuchnął Marek. – Dajże ty mi spokój z klechami! Żeby mi w mojej uczciwej piwnicy urządzili jakie cudami słynące pielgrzymowisko! U mnie, przy moich poglądach!

– Dobrze – zgodził się pan Bondy. – To ja sam ich poproszę. Człowiek nigdy nie wie, co się może przydać… Zaszkodzić taka rzecz w żadnym razie nie może. Ostatecznie, ja przeciwko Bogu nic nie mam. Chodzi o to, żeby nie było zakłóceń w pracy. Czy próbowałeś załatwić rzecz po dobremu?

– Nie! – zaprotestował inżynier Marek.

– To źle – rzekł sucho prezes Bondy. – Może dałoby się zawrzeć z Absolutem jakąś umowę. Bardzo ścisły kontrakt, mniej więcej taki: – Zobowiązujemy się wyrabiać Cię bez rozgłosu, bez zakłócania pracy, w rozmiarach, jakie ustalimy; Ty w zamian zobowiążesz się, iż zrzekasz się wszystkich boskich manifestacji w zasięgu tylu a tylu metrów od miejsca produkcji. – Jak uważasz, czy zgodziłby się na to?

– Nie wiem – odpowiedział Marek z niesmakiem. – Zdaje się, iż podobało mu się specjalnie istnieć dalej niezależnie od materii. Może by on… we własnym interesie… pozwolił pogadać z sobą. Ale ode mnie tego nie żądaj.

– Dobrze – zgodził się Bondy. – Poślę swego notariusza. Bardzo taktowny i zręczny człowiek. A poza tym, może dałoby się zaproponować mu jaki kościół. Przecież taka fabryczna piwnica, w takim otoczeniu, jest dla niego trochę nie tego… nieodpowiednia. Należałoby wybadać jego upodobania. Próbowałeś tego już?

– Nie. Najchętniej zalałbym piwnicę wodą.

– Nie tak prędko, mój Marku! Ja twój wynalazek niezawodnie kupię. Oczywiście, sam rozumiesz, że poślę tu jeszcze swoich techników… Rzecz trzeba dobrze zbadać. Być może, iż jest to naprawdę tylko gaz trujący. Ale choćby to był nawet sam Absolut, nic mnie to nie obchodzi, jeśli Karburator pracuje, jak się patrzy.

Marek wstał.

– Odważyłbyś się korzystać z Karburatora w fabrykach MEAS?

– Odważę się wyrabiać Karburatory masowo – odpowiedział Bondy powstając. – Karburatory dla pociągów i okrętów, Karburatory do centralnego ogrzewania, Karburatory dla gospodarstw i urzędów, dla fabryk i szkół. Za lat dziesięć będzie się paliło tylko w Karburatorach. Proponuję ci trzy procent z zysku brutto. Za pierwszy rok otrzymasz pewno tylko parę milionów. Tymczasem możesz się wyprowadzić, żebym mógł posłać tu swoich ludzi. Jutro rano przywiozę tu pana biskupa. Zejdź mu z drogi, kolego. W ogóle dobrze zrobisz, jeśli znikniesz. Jesteś troszkę przykry. Nie chciałbym popsuć swoich stosunków z Absolutem zaraz na początku.

– Bondy! Przyjacielu! – szeptał Marek pełen zgrozy – ostrzegam cię po raz ostatni: sprowadzisz Boga na świat.

– W takim razie – rzekł Bondy dostojnie – będzie mi za to chyba wdzięczny. Liczę na to, że nie okaże się sknerą wobec mnie.

5. Pan biskup

W jakie dwa tygodnie po Nowym Roku siedział inżynier Marek w gabinecie prezesa Bondy'ego.

– Jak daleko jesteście panowie? – zapytał prezes Bondy podnosząc głowę znad papierów.

– Ja skończyłem – odpowiedział inżynier Marek. – Dałem twoim inżynierom szczegółowe wykresy Karburatora. Ten łysy, jak to on się nazywa.

– Krolmus.

– Aha, inżynier Krolmus, bajecznie uprościł mój atomowy motor. Chodzi o przemianę energii atomowej w pracę. Bajeczny chłop z tego Krolmusa. Co nowego poza tym?

Prezes Bondy pisał i milczał.

– Budujemy – rzekł po chwili. – Siedem tysięcy murarzy. Budujemy fabrykę Karburatorów.

– Gdzie?

– Na Wysoczanach16. I powiększyliśmy kapitał akcyjny o półtora miliarda. Gazety piszą coś o naszym nowym wynalazku. Przejrzyj to sobie – dodał i rzucił Markowi na kolana stos czeskich i zagranicznych pism, po czym zagłębił się w jakichś papierach.

– Już dwa tygodnie nie byłem w swej… ech… – odezwał się Marek głosem zduszonym.

– Gdzie nie byłeś?

– W swojej fabryczce… Nie mam odwagi po prostu. Czy tam się coś dzieje?

– Hm.

– A co porabia mój Karburator? – pytał Marek, przezwyciężając niepokój.

– Chodzi, jak się patrzy.

– A… co porabia… tamto?

Prezes westchnął i odłożył pióro.

– Czy wiesz, że musieliśmy zamknąć ulicę Mixa?

– Dlaczego?

– Ludzie chodzili tam modlić się. Całe tłumy, chociaż policja ich rozpędzała. Mamy siedmiu zabitych. Pozwolili walić w siebie jak owce.

– Tego należało się obawiać, tak, tego należało się obawiać – mamrotał zrozpaczony Marek.

– Ogrodziliśmy ulicę drutem kolczastym – mówił Bondy dalej. – Sąsiednie domy trzeba było ewakuować. Same ciężkie objawy religiomanii. W tej chwili jest tam komisja ministerstwa zdrowia i ministerstwa oświaty.

– Mam nadzieję – westchnął Marek z uczuciem ulgi – że władze wstrzymają działalność Karburatora.

– Nic podobnego – rzekł G. H. Bondy. – Klerykałowie bardzo się burzą przeciwko twemu Karburatorowi i dlatego stronnictwa postępowe stają w jego obronie na złość. Właściwie nikt nie wie, o co tam chodzi. Widać zaraz, że nie czytujesz gazet, człowieku. Przerodziło się to wszystko w całkiem zbędną polemikę z klerykałami. Ten zacny pan biskup poinformował o wszystkim kardynała-arcybiskupa…

– Co za pan biskup?

– Niejaki biskup Linda, całkiem dorzeczny człowiek. Wiesz, zawiozłem go tam, żeby się przyjrzał temu cudownemu Absolutowi jako fachowiec. Badał całą tę sprawę przez trzy dni, siedział ciągle w piwnicy i…

– Nawrócił się? – wyrwało się Markowi.

– Gdzie tam! Jest widać tak wytrenowany w sprawach Absolutu, albo też jest z niego jeszcze piekielniejszy ateista niż z ciebie. Nie wiem tego. Ale po trzech dniach przybiegł do mnie i powiada, że z katolickiego stanowiska nie może być o żadnym Bogu mowy, że kościół odrzuca stanowczo hipotezę panteistyczną jako heretycką. Jednym słowem, że tu nie ma żadnego legalnego Boga, popartego autorytetem kościoła i że jako ksiądz musi uważać wszystko za oszustwo, fałsz i kacerstwo. Bardzo rozsądnie gadał ten pater.

– Więc on tam nie wyczuł żadnych nadnaturalnych zjawisk?

– Wszystko tam przeżył: oświecenie, czynienie cudów, ekstazę, wszystko. On nie twierdzi, że te rzeczy się tam nie dzieją.

– No więc proszę cię, jak on to objaśnia?

– Nijak. Powiada, że kościół niczego nie objaśnia, ale nakazuje, albo zakazuje. Jednym słowem ani myśli kompromitować kościoła jakimś nowym niedoświadczonym bóstwem. Tak go przynajmniej zrozumiałem…– Czy wiesz, że kupiłem ten kościół, co jest na Białej Górze?

– Na co ci kościół?

– Jest najbliżej Brzewnowa. Trzysta tysięcy zapłaciłem, człowieku. Zaproponowałem go Absolutowi tam w piwnicy, ustnie i na piśmie, aby się do niego przeprowadził. Jest to całkiem ładny barokowy kościół. Prócz tego z góry oświadczyłem się z gotowością każdej potrzebnej adaptacji. I rzecz dziwna, o parę kroków od kościoła pod policyjnym numerem 457 zdarzył się onegdaj bardzo ładny przypadek ekstazy z pewnym instalatorem, ale w kościele nic cudownego, nic i nic! Jeden przypadek zdarzył się aż w Wokowicach17, dwa nawet w Kosirzach18. W radiostacji petrzyńskiej wybuchła wprost epidemia religijna: wszyscy radiotelegrafiści, którzy tam pracują, rozsyłali, ot tak sobie, do całego świata ekstatyczne depesze, niby jakąś nową ewangelię. Że niby Bóg schodzi znowu na świat, aby go odkupić i tam dalej w tym guście. Pomyśl, co za kompromitacja! Postępowa prasa bije w ministerstwo poczt i telegrafów, aż paździory lecą. Krzyczy, że klerykalizm wysuwa rogi i głosi podobne dyrdymałki. Nikt dotychczas ani się domyśla, że ma to związek z Karburatorem. Wiesz, Marku – dodał Bondy szeptem – coś ci powiem, ale to wielki sekret: tydzień temu przytrafiło się coś naszemu ministrowi wojny.

– Jakiemu ministrowi? – krzyknął Marek.

– Cicho! Ministrowi wojny. Doznał nagłego oświecenia w swej willi w Dejwicach19. Nazajutrz zwołał praski garnizon i przemawiał do niego o wiecznym pokoju, a żołnierzy namawiał do męczeństwa. Oczywiście, musiał natychmiast ustąpić. W gazetach pisali, że nagle zachorował. Takie rzeczy się dzieją, kolego!

– Więc nawet już w Dejwicach? – zasmucił się inżynier Marek. – Ależ to straszne, mój Bondy, jak to się szybko rozłazi!

– Niezmiernie szybko – zgodził się prezes Bondy. – Jakiś człowiek przewiózł sobie z tej zakażonej ulicy Mixa pianino aż na Pankrac20. Po dwudziestu czterech godzinach cały dom był pełen Absolutu i…

Prezes nie dokończył. Do pokoju wszedł służący i zameldował wizytę biskupa Lindy. Marek chciał szybko zwiać, ale Bondy przytrzymał go siłą i rzekł:

– Siedź i bądź cicho. Ten biskup to bardzo szarmancki pan.

Właśnie w tej chwili wchodził biskup Linda. Był to niski, wesoły pan, w złotych okularach i ze szpasowną buzią, którą po księżemu układał w zgrabny dziecięcy zadeczek. Bondy przedstawił mu Marka jako właściciela nieszczęsnej brzewnowskiej piwnicy. Biskup z rozkoszą zacierał ręce, podczas gdy inżynier Marek wściekle wymrukiwał wyrazy o tym, jak mu strasznie przyjemnie. Na jego twarzy bardzo wyraziście malowało się wyzwanie: całuj psa w nos, klecho! Biskup ułożył buzię w ciup i zwrócił się do prezesa Bondy'ego.

– Panie prezesie – zaczął bardzo żywo, po byle jakim wstępie – przybywam do pana w sprawie bardzo delikatnej. Bardzo delikatnej – powtórzył po smakoszowsku. – Omawialiśmy pańską sprawę w konsystorzu. – Jego Eminencja, nasz arcypasterz, jest skłonny załatwić tę całą rzecz możliwie dyskretnie. Rozumie pan, mówię o tej nieprzystojnej sprawie z cudami. Pardon, nie chcę urażać uczuć pana… pana właściciela, który…

– Proszę się nie krępować – machnął Marek ręką.

– Jednym słowem chodzi o cały ten skandal. Jego Eminencja wyraził się, że ze stanowiska rozumu i wiary nic nie jest tak gorszące, jak owo bezbożne, a nawet bluźniercze naruszenie praw przyrody…

– Przepraszam – zawołał Marek żywo dotknięty – prawa przyrody pozostawcie panowie łaskawie nam. My się także nie wtrącamy do waszych dogmatów.

– Bardzo się pan myli – odpowiedział biskup ochoczo. – Bardzo! Wiedza bez dogmatów jest tylko kupą wątpliwości. Jeszcze gorsze jest to, że wasz Absolut nie zgadza się z prawami kościoła. Przeczy nauce o sakramentach. Nie szanuje tradycji kościelnej. Bardzo poważnie narusza dogmat Trójcy Świętej. Nie liczy się z apostolskim następstwem kleru, nie poddaje się nawet kościelnym egzorcyzmom. I tak dalej. Jednym słowem zachowuje się w sposób, który musimy potępić.

– No – no – wtrącił się prezes Bondy pojednawczo. – Jak dotąd zachowuje się Absolut dość… przyzwoicie.

Pan biskup ostrzegawczo podniósł palec.

– Jak dotąd. Ale nie wiemy, jak będzie zachowywał się w przyszłości. O cóż chodzi, panie prezesie? Panu chodzi o to, aby nie było zgorszenia. Nam także. Pan chciałby, jako człowiek praktyczny, zlikwidować wszystko dyskretnie. My, jako zastępcy i słudzy Boga chcemy tego samego. Nie możemy dopuścić do powstania jakiegoś nowego Boga, czy nawet do powstania jakiejś nowej religii.

– Chwałaż Bogu – ulżył sobie pan Bondy. – Od razu wiedziałem, że się z sobą doskonale porozumiemy.

– Wybornie – zawołał pan biskup, połyskując w uszczęśliwieniu okularami. – Tylko się porozumieć? Czcigodny konsystorz postanowił, że ze względu na interesy kościoła zgodziłby się ewentualnie na przejęcie patronatu nad tym waszym… ehm… hmm… Absolutem, który manifestowałby się nieco łagodniej, nie tak burzliwie i powiedzmy, tylko sporadycznie, mniej więcej tak jak w Lourdes. Inaczej angażować się nie możemy.

– Dobrze – przyświadczył Bondy. – A dalej?

– Dalej – wywodził biskup – żeby się Absolut wyrabiało tylko z węgla wykopanego w Małych Swiętoniowicach. Jak pan raczy wiedzieć, jest to cudowne miejsce kultu mariańskiego, tak że być może przy pomocy tamtejszego węgla założymy pod numerem 1651 w Brzewnowie przybytek kultu mariańskiego.

– Zakładajcie – zgadzał się Bondy. – Czy jeszcze coś?

– Po trzecie zobowiążecie się panowie, że na żadnym innym miejscu nie będzie się Absolutu wyrabiało.

– Co znowu? – podskoczył prezes Bondy. – A nasze Karburatory?

– Nie będą nigdy wyrabiane, prócz jedynego brzewnowskiego, który będzie majątkiem kościoła świętego i w jego rozporządzeniu.

– Nonsens! – zastrzegał się G. H. Bondy. – Karburatory będą wyrabiane. W pierwszym półroczu tysiąc dwieście. Przed upływem roku dziesięć tysięcy. Tak dalece jesteśmy już urządzeni.

– A ja wam powiadam – rzekł biskup z cichą słodyczą – że po roku nie będzie w robocie ani jednego Karburatora.

– Czemuż to?

– Ponieważ ani ludzkość wierząca, ani niewierząca nie może się pogodzić z prawdziwym i aktywnym Bogiem. Nie może, panowie. To jest wyłączone.

– A ja panu powiadam – wtrącił się Marek namiętnie – że Karburatory będą. Teraz ja sam staję po ich stronie. Właśnie dlatego będą, że wy ich nie chcecie! Wam na złość, wasza biskupia miłości. Na złość wszystkim zabobonom. Na złość całemu Rzymowi! I ja pierwszy zawołam – Marek nabrał w pierś tchu i zawołał z niemelodyjnym natchnieniem: – Niech żyje Perfect Carburator!

– Zobaczymy – odpowiedział z westchnieniem pan biskup Linda. – Przekonacie się panowie, że czcigodny konsystorz miał rację. Po prostu sami wstrzymacie produkcję Absolutu. Ale te szkody, te szkody, jakie tymczasem powstaną! Nie myślcie sobie panowie, że kościół wprowadza Boga na świat! Kościół umiejscawia Go jedynie i reguluje. A wy, panowie bezbożnicy, rozpętacie Go niby powódź. Łódź Piotrowa wytrzyma i ten nowy potop. Niby arka Noego przepłynie przez fale Absolutu, ale wasze współczesne społeczeństwo – zawołał biskup z mocą – zapłaci za to!

11.imunizować – uodpornić. [przypis edytorski]
12.Krejczy – nazwisko to nosiło (lub nosi) wielu wybitnych Czechów, w czasach powstawania Fabryki Absolutu mogli to być m.in.: František Krejčí (1858–1934), psycholog, filozof i polityk; František Václav Krejčí (1867–1941), pisarz, dziennikarz i polityk; Jan Krejčí (1868–1942), językoznawca, rektor uniwersytetu Masaryka. [przypis edytorski]
13.Herbert Spencer (1820–1903) – ang. filozof i socjolog. [przypis edytorski]
14.Ernst Haeckel (1834–1919) – niem. filozof i biolog, zwolennik darwinizmu. [przypis edytorski]
15.Quido Maria Vyskočil (właśc. Antonín Ludvík Vyskočil; 1881–1969) – czeski pisarz, poeta, bibliotekoznawca i scenarzysta filmowy, autor licznych dzieł literackich, z których najbardziej znane są utwory inspirowane legendami z folkloru górników z jego rodzinnego Příbramia, Stříbrné město (1910) i Šachta (1927). [przypis edytorski]
16.Wysoczany – miejscowość przyłączona do Pragi w 1922 r. [przypis edytorski]
17.Wokowice, czes. Vokovice – miejscowość przyłączona do Pragi w 1922 r., dziś dzielnica Pragi. [przypis edytorski]
18.Kosirze, czes. Košíře – miejscowość przyłączona do Pragi w 1922 r., dziś dzielnica Pragi. [przypis edytorski]
19.Dejwice – miejscowość w 1922 r. włączona w obręb Pragi. [przypis edytorski]
20.Pankrac – część Pragi, leży w dzielnicy Nusle, na południe od centrum. Nazwa pochodzi od patrona miejscowego kościoła, św. Pankracego. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
180 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают