Читать книгу: «Miazga», страница 36

Шрифт:

8

Edward Kubiak, jeszcze w łóżku, słucha radia i z dziennika południowego dowiaduje się o zgonie profesora Henryka Wanerta. Przejęty tą śmiercią, bo choć osobiście zmarłego nie znał, słyszał o nim od Karola Wanerta, więc w odległych czasach, gdy był młodym i ładnym chłopcem, zatem poruszony usłyszaną wiadomością wstaje z łóżka, aby poszukać żony. Znajduje Danutę w kuchni, zajętą przygotowywaniem obiadu. Niewiele zostało z jej dawnej urody zaraz po wojnie. Zestarzała się chudnąc i dzięki przywiędłej, pomarszczonej twarzy, nazbyt cienkim wargom i zaniedbaniu sprawia wrażenie starszej niż jest.

DANUTA

z niezadowoleniem

Już wstałeś? Obiad jeszcze w lesie.

EDWARD

Wiesz kto umarł? Profesor Henryk Wanert.

DANUTA

gdy Edward otwiera lodówkę

Czego szukasz?

EDWARD

Napijesz się może jednego?

DANUTA

Coś ty? O tej porze wódkę pić?

EDWARD

Ja o innej nie mogę, a mam ochotę na jednego.

DANUTA

Na jednego! Już ja cię znam. Po jednym przyjdzie drugi, a po drugim następny.

EDWARD

Dajże spokój, mówisz, jakbym był pijakiem, a ja nigdy do picia pociągu nie miałem.

DANUTA

po chwili

On też był taki?

EDWARD

rozumiejąc aż nadto przejrzystą aluzję, lecz nie chcąc od razu skapitulować

Kto?

DANUTA

No ten, co umarł, Wanert.

EDWARD

Wielki uczony był.

DANUTA

Ja pytam, czy był taki?

EDWARD

To znaczy jaki?

DANUTA

Zawsze się chwalisz, że jesteś bystry, a tu raptem nic nie możesz zrozumieć.

EDWARD

No, bo nie wiem, o co ci chodzi.

DANUTA

Pytam, czy był taki sam, jak ten twój Wanert?

EDWARD

z pasją

Nie wiem, nie znałem go.

DANUTA

Jak go nie znałeś, to pewnie był porządnym człowiekiem.

Kubiak wypija drugą wódkę i zamierza opuścić kuchnię, chcąc uniknąć jałowej i męczącej kłótni, a też świadomy, iż wycofując się, pozostawi żonę w stanie niezaspokojonego rozjątrzenia, co przy jej wzrastającej z latami zaczepności i kłótliwości równoznaczne było dla niej z poczuciem klęski. W ostatniej jednak chwili zatrzymuje Kubiaka widok dwóch, zresztą znajomych, milicjantów zbliżających się do ich domu. Danuta też ich dostrzega.

DANUTA

z satysfakcją w głosie

No, nareszcie!

EDWARD

Co nareszcie?

DANUTA

Doigrał się ten zbój! Najwyższy czas.

Obaj milicjanci już weszli do środka i choć Kubiak ma przez moment nadzieję, że z powodu jakiejś błahej sprawy lokalnej, aby zasięgnąć informacji, zajdą do nich (bo Wiesiek Kwiecień, chociaż łobuz, jest bardzo ładnym i sympatycznym chłopakiem) – słychać ich ciężkie kroki na schodach prowadzących na pierwsze piętro, do mieszkania Jaskólskiej, Edward otwiera lodówkę i z półlitrówki już bliskiej dna nalewa trzeci kieliszek. Długie milczenie. Z radia, które Kubiak wstając zapomniał wyłączyć, dobiegają dziarskie dźwięki ludowej kapeli. Słychać z góry dobijanie się do drzwi. Kubiak nie wytrzymuje nerwowo i opróżnia półlitrówkę.

EDWARD

Mnie jego żal, słowo daję.

DANUTA

Domyślam się.

EDWARD

Gówno się domyślasz! Tobie tylko jedno w głowie.

DANUTA

Coś powiedział?

EDWARD

Nic.

DANUTA

Nic, powiadasz? Myślisz, że ja jestem ślepa kura i nic nie widzę?

EDWARD

Czego na przykład?

DANUTA

Pośmiewisko i wstyd! Jak ci te opuchnięte oczki latały, ilekroć tego drania widziałeś, jakie krygi, frygi przed nim odstawiałeś. W lustrze się przejrzyj!

EDWARD

Nawzajem.

DANUTA

Żebyś wiedział, że przeklinam siebie i tę godzinę, kiedy jak ostatnia z ostatnich idiotek zgodziłam się wyjść za ciebie za mąż. Ja siebie w lustrze widzę, ale to ty musisz na mnie patrzyć. Och, jak ja żałuję, że nie jestem ładnym chłopakiem, wtedy bym ci pokazała!

EDWARD

Danuta, zastanów się, na co te awantury? Nie jesteśmy już młodzi…

DANUTA

Przez ciebie jestem stara i do niczego, przez ciebie.

EDWARD

Ja bym chciał…

DANUTA

Już ja wiem, czego byś ty chciał. Żebym zdechła, a ty żebyś miał swobodę i w moim domu urządził sobie męski burdel. Ja ciebie dobrze znam. Wyszkolił cię ten twój Wanert.

EDWARD

Danuta, zastanów się, to było czterdzieści lat temu.

DANUTA

Dla mnie jest teraz! Won z kuchni, nie chcę na ciebie patrzyć.

I znów Edward Kubiak chce się wycofać, lecz wstrzymują go odgłosy, jakie dochodzą z góry: silne zatrzaśnięcie drzwi i kroki schodzących na dół. Po chwili przed oknem kuchni wyłaniają się na wietrze rozpraszającym drobne płatki śniegu sylwetki obu milicjantów, prowadzących Wieśka Kwietnia z gołą głową, w kożuchu i ze skutymi rękoma. Niebawem znikają w lepkiej zawiei.

EDWARD

Ciesz się!

DANUTA

Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy.

EDWARD

Jezus Maria, kobieto! Skąd w tobie tyle złości?

DANUTA

Skąd? Siebie spytaj.

9

W Jabłonnie, przy zwłokach stryja, Eryk Wanert rozmyśla. Zmarły jest już w ciemnym garniturze i jego zwłoki spoczywają na łóżku przykrytym miejscowym, pensjonatowym kocem. Za oknem suche, nagie drzewa, drobna zawieja.

piątek, 26 czerwca

Prawie dwanaście godzin pracy. Po wczorajszym, późnowieczornym deszczu trochę się odświeżyło, chłodniej i wiatr.

Tekst piosenki, który mi przed kilkoma laty (zimą 1967) przesłał z Londynu do Paryża Romek Polański, o ile pamiętam, w tym samym mniej więcej czasie Polański był w Paryżu, i z nim, długowłosym, oraz z Anią J. jedliśmy kolację w restauracji przy quais Michel, prawie na wprost Notre Dame, wtedy Romek po winie, tak jak on to potrafi, wyśpiewał na szepcie tę szkolną, łódzką piosenkę, i już wówczas pomyślałem, że właśnie coś podobnego powinni w finale Miazgi, po północy, w mętnym, śnieżnym pejzażu zagubionego kwietnia (wtedy maja) śpiewać przed frontem pałacu w Jabłonnie pijani i całkiem rozluźnieni członkowie Bractwa Żółwiowego, dlatego prosiłem Romka, żeby mi ten tekst koniecznie przysłał, zrobił to i – pamiętam dobrze – kiedy rano wychodząc z hotelu odebrałem na dole list z Londynu, wsunąłem go do kieszeni i wprost z placu Odeonu poszedłem ulicą de Médicis ku bulwarowi St. Michel, już było prawie ciepło, bo siedziałem na tarasie zatłoczonej kawiarni przy placu Rostarda i tam rozpieczętowałem list Romka ze znakami jego ostatniego podówczas filmu Cul de Sac i wtedy odczytałem ten tekst: wydał mi się bardzo zabawny; niestety, nie mogę go teraz znaleźć.

10

Wróciwszy do siebie, Konrad Keller stwierdza, że jednak spuchł, obrzęk zniekształcający twarz jest bardzo wyraźny. W okolicznościach zwykłych byłby najprawdopodobniej tą groteskową deformacją ciężko zdeprymowany, teraz jednak, gdy sobie uświadamia, jak koszmarnych i ośmieszających komplikacji uniknął nieomal cudem dzięki nieoczekiwanej decyzji Moniki – odczuwa dla swej niedoszłej żony coś w rodzaju tkliwej wdzięczności, a z kolei to wysublimowane doznanie poczyna w nim promieniować na całość wytworzonej sytuacji, niosąc ze sobą zrazu wstydliwie mgliste, lecz dość szybko wykrystalizowane uczucie ogromnej ulgi, co sprawia, że prawie w nastroju frywolnego rozbawienia obserwuje w lustrze głupkowaty dzięki obrzękowi wyraz własnej twarzy, potem z niewiarygodną lekkomyślnością połyka dwie ogromne pastylki oxyterracyny i wciąż w nastroju płochego wesela przechodzi do przedpokoju, chcąc zdjąć z pawlacza podręczną torbę, aby spakować do niej różne drobiazgi Moniki, nim jednak to przedsięwzięcie podejmie, powstrzymuje go refleksja, iż pośpiech w tym wypadku byłby mimo wszystko przejawem nie najlepszego smaku, trochę na zasadzie odruchu warunkowego wyobraża sobie przez moment chłodną i ironiczną reakcję Moniki, gdyby w czapce-niewidce mogła stać się świadkiem tak wulgarnego likwidowania resztek przeszłości, jeszcze jak świeże zwłoki nieostygłej.

Zatem, wycofując się z terenów wątpliwej jakości, lecz wciąż pełen musującej uciechy, postanawia zadzwonić do Adama Nagórskiego, by powiadomić go, że się rozmyślił (telefonował do Adama jeszcze w telewizji) i na obiad przyjdzie, przy czym w nonszalanckim stosunku do własnej osoby posuwa się tak daleko, iż gdy Adam, zresztą bardzo ucieszony decyzją ciotecznego brata, pyta go, jak się czuje – Konrad odpowiada z tryumfem: znakomicie, spuchłem!

Zaraz po pół do pierwszej telefon Łukasza Halickiego. Dzwoni z budki telefonicznej na Nowym Świecie, więc jego meldunek jest zwięzły: wszystko było okey, frekwencja szałowa, młodych dup nadkomplet, hall „maleńkiej” świątyni nie pomieścił zgromadzenia tak wielkiego, lud wprawdzie nie klęczał, lecz stał na dworze, kamery z Telewizji i z Kroniki Filmowej stawiły się, liczni fotoreporterzy również, kwiatów naniesiono w ilości, która na oko obliczając, zdolna by była wypełnić po brzegi największą kwiaciarnię, zatem pełny sukces artystyczny.

KELLER

Powiadasz?

HALICKI

Nie wszyscy przybyli autami, więc wilgotne ciuchy parowały i było trochę jak w łaźni.

KELLER

A potem?

HALICKI

Dupy mnie obiegły i musiałem rozdawać autografy. Przepraszam szefie, siła wyższa.

KELLER

Miałem zatem słuszność, abyś się nie pojawił w kostiumie Hermesa?

HALICKI

Szefie, obawiam się, że skończyłbym wówczas jak Orfeusz. Ma pan dla mnie jakieś nowe zlecenia?

KELLER

Wszystko przebiega prawidłowo.

HALICKI

Muszę się więc na razie wyłączyć, bo przed budką czekają rodacy spragnieni kontaktów.

KELLER

Chwileczkę.

HALICKI

Tak jest, szefie.

KELLER

Powiedz Beatce, słyszysz mnie?

HALICKI

Tak jest, szefie.

KELLER

Powiedz Beatce, że bardzo się cieszę, że z nią będę grać.

HALICKI

po chwili

Mogę być szczery? Wolałbym, żeby to był Hamlet.

KELLER

Rozumiem.

HALICKI

Albo Don Carlos.

KELLER

Owszem, chętnie bym zagrał starego Filipa.

HALICKI

Oczywiście powtórzę Beatce, co pan powiedział, na pewno bardzo się ucieszy. Odlatuję, szefie. Zadzwonię wieczorem.

11

Na obiedzie u Adama Nagórskiego tylko Halina Ferens-Czaplicka (Aimo Immonen jeszcze nie wrócił do hotelu) oraz Konrad Keller. Nastrój z początku raczej niżowy i trochę sztuczny: gospodarz wyraźnie zmęczony, Halina zamyślona i podstarzała, natomiast Konrad odwrotnie: nadmiernie ożywiony, co na obojga pozostałych, zwłaszcza przy fatalnie zniekształconej twarzy znakomitego aktora, sprawia wrażenie (całkiem fałszywe), iż tym podekscytowaniem chce zamaskować przygnębienie. Ale Nagórski dużo pije, Halina też pozwala sobie na parę kieliszków wódki i potem na trochę wina, więc rodzinna atmosfera powoli się ożywia, przy czarnej kawie, gdy za oknem z rozległym widokiem na Wisłę wciąż zimowy krajobraz niewydarzonego kwietnia, Nagórski jest dostatecznie podpity, aby odczuć potrzebę zwierzeń, co też czyni, nie zapominając o koniaku.

W związku z owym dawno już zaprojektowanym zwierzeniem Nagórskiego fragment z mego Dziennika (marzec 1969):

„Gdy krew poczęła mi odpływać ze skroni i z twarzy, i przenikliwy chłód uczułem pod czaszką, musiałem pewnie wyglądać trochę tak jak śmiertelnie pobladły Hans Castorp, gdy w noc sylwestrową podszedł do pani Chauchat, aby ją spytać, czy ma ołówek. Na tym się jednak podobieństwo kończy, mój stan nie miał nic wspólnego z miłością. Chociaż może? To był wstrząs przerażenia, że bezwiednie i nieświadomie popełniam coś w rodzaju świętokradztwa, bezwstydnie łamiąc uświęcone reguły. Groza i strach.

Pierwszy raz w życiu wówczas zemdlałem. Może nie do końca, chyba nie dość głęboko, aby świadomość utracić całkowicie, dostatecznie przecież, aby na oczach pełnej sali osunąć się na mównicę, z której wygłaszałem uroczyste przemówienie. Pamiętam trochę jak poprzez przymglenie, że prawie natychmiast jacyś ludzie znaleźli się przy mnie, podtrzymali i wyprowadzili (wynieśli?) z sali do sąsiedniego pokoju. Jak się później dowiedziałam, przemówienie przerwane w połowie dokończył za mnie J.I.

Wszystko to się stało 17 listopada 1952 roku, w siedzibie Związku Literatów Polskich, na uroczystym wieczorze dla uczczenia 40-lecia pracy pisarskiej Marii Dąbrowskiej. Był to chyba szczytowy moment mego partyjnego fideizmu, a również i mojej »kariery« politycznej. Miałem już poza sobą dwa tomiki felietonów politycznych oraz trzy wzniosłe i ortodoksyjne chorałki (Aby pokój zwyciężył, O człowieku radzieckim oraz Partia i twórczość pisarza), byłem posłem ze Szczecina, jednym z wiceprezesów Zarządu Głównego ZLP, a od sierpnia naczelnym redaktorem »Przeglądu Kulturalnego«. W związku z założeniem tego tygodnika przeniosłem się w sierpniu na stałe do Warszawy, po ośmiu prawie latach nieobecności. Ponieważ otrzymanie odpowiedniego mieszkania wymagało czasu, Marysia z dziećmi i z moim żyjącym jeszcze podówczas ojcem pozostali w Szczecinie, ja natomiast zamieszkałem w »Bristolu«, nie przewidując na razie, że ta prowizorka w pokoju na piątym piętrze przeciągnie się aż do marca roku przyszłego.

40-lecie Marii Dąbrowskiej pomyślane było skromnie, dopiero w dziesięć lat później przydzielono jej jubileusz okazały i szczególnie uroczysty. Na razie najwybitniejsza polska pisarka otrzymała tylko Krzyż Oficerski Odrodzenia Polski, zostało również ustalone, że przemówienia na uroczystości Związku nie wygłosi prezes ZLP, Leon Kruczkowski, ja jako wiceprezes miałem go zastąpić. Nie pamiętam szczegółów. Cały ten wieczór zaczyna się dla mnie i kończy na fatalnym omdleniu. Tłumaczono je prawdopodobnie różnie, prawdy z pewnością nie znał nikt. Przez wiele lat starannie tę prawdę ukrywałem, dopiero gdy się ostatecznie wyplątałem ze stanu magicznego zaczarowania – mogłem mówić o tym zdarzeniu bez uczuć palącego wstydu. Każde odejście, choćby zdecydowane i subiektywnie słuszne, bywa zazwyczaj procesem długim i dręczącym. Myślę, że człowiek dopóty nie jest wyzwolony całkowicie, dopóki wstydzi się samego siebie. Wstyd oraz wyrzuty sumienia bywają ostatnim oddechem wiary i miłości. Dopiero pełne zrozumienie własnej klęski uwalnia od wstydu, a wyzwolenie staje się pełne i ostateczne, co wcale nie oznacza, że ów stan jest równoznaczny z samousprawiedliwieniem.

Nie jestem dobrym mówcą, więc jak zawsze, gdy mam publicznie zabrać głos, i tym razem przemówienie miałem napisane. Chyba niedługie: cztery, pięć stron. Z początku wszystko szło dobrze. Katastrofa zaczęła się w momencie, gdy nagle, podniósłszy wzrok sponad kartek leżących na mównicy, zauważyłem, że siedzący obok siebie w pierwszym rzędzie: Janina B. oraz Paweł H., ona sekretarz Podstawowej Organizacji, on kierownik Wydziału Kultury w KC, naraz pochylają się ku sobie i coś szepcą. Wielki Boże, ileż różnych uwag mogli sobie zakomunikować! Mnie się natomiast wydało, nie! to była pewność, absolutna pewność, iż w tekście, który odczytuję, musiały się znaleźć jakieś błędne sformułowania i tylko one, wyłącznie one mogą być komentowane przez czujnych pedagogów i wychowawców. Przysięgam, że nie myślałem wówczas, iż popełniony przeze mnie błąd ideologiczny może mi zaszkodzić w sensie politycznym. Nie myślałem o własnej pozycji publicznej i ewentualnych konsekwencjach. Odwołałem się z początku do słowa: świętokradztwo. Tak, to było w moim ówczesnym odczuciu właśnie to. Nie byłem w stanie uświadomić sobie, na czym mój błąd polega, lecz miałem pewność, że błąd popełniłem. To było straszne. Chyba nigdy w życiu nie przeżyłem podobnie stężonej grozy. I to ona sprawiła, że krew poczęła mi odpływać z głowy, czułem, że blednę i zamieram, krople zimnego potu poczęły mi pokrywać czoło, jeszcze słyszałem własny głos, lecz coraz cichszy i dalszy, coraz bardziej obcy, już do mnie nienależący, ponosiłem słuszną karę za znieważenie wzniosłego tabu.

W wiele lat później, gdy Paweł H. już dawno został usunięty z wszelkich partyjnych stanowisk, opowiedziałem mu to zdarzenie, na pewno zrozumiał, co wówczas przeżyłem, ale nie umiał mi powiedzieć, o czym wtedy z Janiną B. był rozmawiał, zapewnił mnie jednak, że żadnych zastrzeżeń wobec mego przemówienia nie mieli. Może powiedzieli sobie, że na sali jest duszno?

Uprościłbym tamte lata, a i własną historię, gdybym dał do zrozumienia, iż to wydarzenie z listopada '52 roku stało się w moim życiu przełomem. Owszem, leżąc później na hotelowym łóżku, i jeszcze potem, gdy wyjechałem na kilka dni do pustego Nieborowa – zapytywałem samego siebie, co ze sobą dobrowolnie uczyniłem? Wierzyłem jednak dalej, jakkolwiek – to wiem na pewno – nie była to już wiara tak jednolita i czysta, jak przedtem. Coś w tej wierze pękło, zarysowała się szczelina. Czekało mnie jeszcze wiele przeżyć trudnych i pogmatwanych, dopiero we wrześniu roku następnego napisałem zatrzymany wówczas przez cenzurę Lament papierowej głowy i dopiero w styczniu roku 1954 nie zgodziłem się na wyjazd do Szczecina, gdzie miałem zostać wybrany delegatem na Zjazd Partii. Powoli, prawie po omacku odzyskiwałem wolność. Lecz cokolwiek działo się później, źródła różnych moich decyzji i kroków sięgają do tamtego wieczoru, kiedy omdlałem, owładnięty sakralną grozą i strachem świętokradcy. W sensie pedagogicznym był to dobry wieczór”.

sobota, 27 czerwca

Janusz dostał się do Liceum Księgarskiego. W poniedziałek ma jechać nad morze, do Janków A. Charakterystyczne: na dostaniu się do liceum bardzo mu zależało, denerwował się okropnie, lecz teraz, gdy się dowiedział, że wyjazd jego przyjaciela, Waldka, napotyka na pewne trudności – przygnębienie Janusza z powodu tego zawodu wydaje się nieporównanie większe od radości ze zdanych pomyślnie egzaminów.

Gdy na wadze złożone zostaną wiedza i zwątpienie – szala ze zwątpieniem jest cięższa: pragnienie waży więcej niż jego realizacja, lecz gdy szala rozpaczy wznosi się ku górze – szala z nadzieją powinna być bardzo ciężka.

12

Halina Ferens-Czaplicka u matki, w jej mieszkaniu na Osiedlu Mariensztackim, pierwszym (jeszcze w roku 1949) warszawskim osiedlu mieszkaniowym wybudowanym po wojnie, więc dzisiaj bardzo już staroświeckim, z mieszkaniami ciasnymi i dość mrocznymi, zwłaszcza gdy mieszczą się na parterze, jak dwupokojowe mieszkanie Emilii Czaplickiej.

Emilia pokazuje córce trochę już podniszczony zeszyt złożony z pięciu kartek grubego, czerpanego, kremowego papieru i okładki z kremowego kartonu, związanych zielonym kordonkiem. Na zewnętrznej stronie okładki dedykacja niebieskim atramentem „Miłej Joasi Perłowskiej ofiarowuje w dniu imienin Krzysztof Czaplicki”. Na pierwszej, nienumerowanej kartce – imię i nazwisko autora, tytuł tomiku: 3 wiersze, a u dołu stronicy: „1942. Wydano w 1 egzemplarzu na papierze czerpanym. Przepisał autor”.

Ten zeszycik sprzed lat prawie trzydziestu Emilia Czaplicka otrzymała przed paroma dniami wraz z listem od Joanny Golde, w którym dawna Joasia Perłowska pisze, że przez długie lata przechowywała tę pamiątkę po Krzysiu, z którym kolegowała na tajnych kompletach uniwersyteckich, teraz jednak, gdy okoliczności zmuszają ją do wyjazdu na stałe z Polski, uważa, że zeszycik powinien pozostać w kraju, przekazuje go zatem matce poety.

W pewnym momencie Emilia: wiesz, Halinko, ja już nie pamiętam twarzy Krzysia, pamiętam go tylko z fotografii… i głosu jego nie słyszę.

13

Podwieczorek u Panków, ale podwieczorek tylko z nazwy, ponieważ Pankowa, chcąc upłynnić bodaj część zapasów przygotowanych na przyjęcie, podała tartinki i alkohol. Oboje starzy, Monika oraz brat Zofii Pankowej, prałat Stanisław Motyl, który na życzenie siostry przyjechał z Opola, aby swojej siostrzenicy udzielić kościelnego ślubu.

Monika ma wszelkie powody, aby czuć się w pełni usatysfakcjonowana: na jej kategoryczne żądanie ojciec jeszcze przed południem skomunikował się osobiście ze Stefanem Raszewskim i uzyskał od niego solenną obietnicę, że paszport Monika będzie mogła odebrać w poniedziałek. Bilet lotniczy do Rzymu został zarezerwowany we wtorek. Sprawę przeniesienia Moniki do Teatru Ludowego też załatwiono od ręki, dzięki paru telefonom Ministra Kultury i Sztuki.

Pod wieczór budzi Nagórskiego z ciężkiej drzemki telefon.

NIKE

To ja, dobry wieczór.

W pierwszej chwili chce bez słowa odłożyć słuchawkę, lecz nie czyni tego.

NAGÓRSKI

Gdzie jesteś?

NIKE

Chcesz, żebym przyjechała?

NAGÓRSKI

A gdzie jesteś?

NIKE

Daleko.

NAGÓRSKI

Gdzie?

NIKE

Jeżeli wezmę taksówkę, mogę być za kwadrans.

NAGÓRSKI

Myślisz, że to ma sens?

NIKE

Mogę przyjechać autobusem. Tylko, czy chcesz mnie widzieć?

NAGÓRSKI

Jest ci źle?

NIKE

Nie, dlaczego miałoby mi być źle?

NAGÓRSKI

Zwykle odzywałaś się po rozstaniach, kiedy było ci źle.

NIKE

Teraz nie. A może? Może trochę. Ale nie dlatego dzwonię.

NAGÓRSKI

I po tygodniu znów się pokłócimy?

NIKE

Nie wiem, może. Ale nie chciałabym.

NAGÓRSKI

Teraz.

NIKE

Mam przyjechać?

NAGÓRSKI

po chwili milczenia

Tak, kocham cię.

Problemy Adama Nagórskiego:

1) powiedziała, że dzwoni z daleka, skąd? z Mokotowa, z Bielan? może spoza Warszawy? od kogo? to nie był telefon z ulicznej budki telefonicznej, powiedziała prawdę, że może przyjechać taksówką? pewnie ją ktoś odwiezie prywatnym autem, ale nie warto wychodzić przed dom, aby sprawdzić, bo jeżeli ją ktoś odwozi, zatrzyma się na pewno nie przed domem, ale gdzieś w okolicy Rynku, nigdy się nie dowiem, jak było naprawdę.

2) na kolację: anchois z kaparami, zostały jeszcze oliwki faszerowane papryką (dolarowy import), trochę młodej rzodkiewki, indyk na zimno, prawie cały tort orzechowy, szampan, wszystko dzięki temu, że małżeństwo Konrada nie spełniło się, a co tutaj się spełnia czy nie spełnia?

3) jestem spocony i zmęczony, będę musiał wziąć tusz, powinienem zrobić to teraz, ale mogę nie zdążyć, zresztą to niepotrzebne, zdążę, nim pójdzie do łóżka, będzie pół godziny leżeć w gorącej wannie, i kiedy się położy przy mnie naga, jej skóra będzie bardzo ciepła i jeszcze cokolwiek wilgotna, wtedy, gdy po raz pierwszy powiedziała: cieszę się, że mnie masz, też miała taką rozgrzaną skórę i kruchą wilgoć na brzuchu i plecach.

4) list tego chłopca (ze Stefanem Raszewskim chyba nie ma nic wspólnego?) bardzo ładny, prawie wzruszający, ciekawe, co tam napisał?

5) Co za dziwaczny dzień!

Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
680 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают