Читать книгу: «Srebrna zajęczyca i inne baśnie», страница 6

Шрифт:

Klaczka czarnoksiężnika

Dawno temu żył sobie pewien owdowiały biedaczyna wraz z synem o imieniu Kandyd. Cały majątek mężczyzny stanowiła zagroda i trzy woły. Kandyd, chłopiec błyskotliwy i inteligentny, gdy tylko skończył osiem lat, zwrócił się do ojca w te słowa:

– Chciałbym pójść do szkoły…

– Nie stać mnie na to, moje dziecko!

– Ojcze, sprzedaj zatem jednego z wołów.

Po chwili namysłu ojciec postanowił postąpić zgodnie z radą syna. Sprzedał na targu jednego z wołów, a za otrzymane pieniądze posłał syna do szkoły.

Kandyd chłonął wiedzę bardzo szybko, wprawiając w zdumienie swoją inteligencją wszystkich nauczycieli.

Kiedy umiał już czytać i pisać, postanowił wyruszyć w świat ku przygodzie. Nałożył na siebie strój, który był biały z jednej strony, z drugiej zaś czarny, po czym poszedł. W drodze spotkał mężczyznę jadącego konno:

– Dokąd idziesz, mój chłopcze?

– Szukam pracy.

– A umiesz czytać?

– Umiem czytać i pisać.

– A więc nic mi po tobie – odparł mężczyzna, po czym ruszył w dalszą drogę.

Gdy tylko otrząsnął się ze zdumienia, zdjął ubranie i nałożył je tył na przód, po czym biegiem rzucił się przez pola, aż znów znalazł się na tej samej drodze twarzą w twarz z nieznajomym podróżnym. A ten zupełnie go nie poznał.

– Dokąd idziesz, mój chłopcze?

– Szukam pracy.

– A umiesz czytać?

– Nie umiem ani czytać, ani pisać.

– Bardzo dobrze. Siadaj na koń, tuż za mną.

Kandyd wsiadł na konia nieznajomego i po wielu dniach wędrówki dotarli do otoczonego ogromnymi murami zamku. Nikt nie wyszedł ich powitać. Znaleźli się na opustoszałym dziedzińcu, po czym mężczyzna zaprowadził swojego konia do stajni. Następnie rzekł do Kandyda:

– Nie uświadczysz tu żywej duszy, ale nie obawiaj się, będziesz miał wszystko, czego zapragniesz, oraz dostaniesz sowite wynagrodzenie.

– Co będzie należało do moich obowiązków, panie?

– Tylko opieka nad moimi końmi. Jeszcze dzisiaj muszę wyruszyć w długą podróż, nie wrócę wcześniej niż za rok i jeden dzień. Zamek powierzam w twoje ręce. Żegnaj!

Następnie baron – bo taki tytuł nosił właściciel zamku – odjechał.

Kandyd otaczał konie niezwykłą troską. Choć młodzieniec nigdy nie napotkał w zamku żywej duszy ani nie usłyszał żadnego ludzkiego głosu, cztery razy dziennie czekał na niego w ogromnej jadalni suto zastawiony stół. Jadł więc, pił i spacerował po komnatach i parku. Pewnego dnia między drzewami mignęła mu niebieska suknia. Była to prześliczna księżniczka uciekająca w stronę stajni.

Gdy Kandyd dogonił księżniczkę, ta spojrzała nań błagalnie i rzekła:

– Jestem jednym z koni pozostawionych pod twoją opieką, tym maści siwej jabłkowitej, trzecim na prawo od wejścia. Mój ojciec jest królem Korelandii, a baron czarnoksiężnik zamienił mnie w konia, bo nie chciałam wyjść za niego za mąż… Jeżeli baron po swoim powrocie będzie zadowolony z twojej służby, pozwoli ci wybrać jednego z koni. Wtedy ty wybierzesz mnie, a zobaczysz, że nie pożałujesz.

Kandyd obiecał księżniczce pomoc, po czym zabrał się do czytania książek barona, z których nauczył się sekretów czarnej magii. Po roku baron powrócił na zamek.

– Jestem zadowolony z twojej służby, a ponieważ cały rok już minął, daję ci w nagrodę tę oto sakiewkę pełną złotych monet. Chodź ze mną do stajni, będziesz mógł sobie wybrać konia na drogę powrotną do twojej wioski.

Zeszli do stajni, gdzie po chwili udawanego wahania Kandyd wskazał na konia maści siwej jabłkowitej.

– Wybieram tego.

– Jak to? Tę szkapę? Widać, że nie znasz się na koniach. Spójrz tylko na te przepiękne rumaki, które stoją obok niej!

– Podoba mi się właśnie ta szkapa i nie chcę żadnego innego konia.

– Twój wybór – powiedział baron i pomyślał: „Spryciarz z niego! Zapewne poznał mój sekret, ale dopadnę go w połowie drogi!”.

Kandyd dosiadł swojej klaczki i odjechał. Gdy tylko znaleźli się poza zamkiem, ta przemieniła się z powrotem w księżniczkę.

– Dziękuję, mój przyjacielu. Wróć do swojego ojca, ja tymczasem wrócę na dwór Korelandii, gdzie ty przybędziesz za rok i jeden dzień – rzekła i zniknęła.

Kandyd ruszył w stronę swojej rodzinnej wioski. Po wielu dniach dotarł do chaty i rzucił się w objęcia ojca, który ledwo go poznał.

– Jesteśmy bogaci, ojcze, cieszmy się naszymi pieniędzmi!

I pokazał mu sakiewkę, po czym przez dwa dni świętowali, ciesząc się dobrobytem. Wszystko jednakże ma swój koniec, również ich mały majątek stopniał do ostatniego skuda.

– Synu, znowu jesteśmy nędzarzami!

– Nie martw się, ojcze! Jutro z samego rana pójdziemy na targ i sprzedamy przepięknego konia.

– Konia? Ale skąd ja ci wezmę konia?

– Moja w tym głowa, jutro rano będziesz miał konia i dostaniesz za niego trzysta skudów, ale pamiętaj, że wodze nie są na sprzedaż.

– Przecież wodze zawsze oddaje się wraz ze zwierzęciem – zauważył ojciec.

– Ale ty ich nie oddawaj, nie zapomnij o tym, w przeciwnym razie wystawisz mnie na ogromne niebezpieczeństwo.

– Niech będzie, przyniosę je z powrotem do domu, choć to niezgodne z obyczajem.

Następnego dnia ojciec usłyszał rżenie przed drzwiami, a gdy je otworzył, ujrzał przepięknego konia. Chciał pojechać na targ razem z synem, ale nie było po nim ani śladu:

„Zapewne jest już na miejscu” – pomyślał i ruszył w drogę. Po dotarciu do wioski nie spotkał swojego syna, za to od razu otoczyła go czereda kupców.

– Piękny koń. Ile za niego chcesz?

– Trzysta skudów, ale wodze są moje.

– Dam dwieście pięćdziesiąt.

– Nie zejdę z ceny ani o pół skuda!

W pewnym momencie podszedł pewien kupiec o rudych włosach i ognistym spojrzeniu (był to baron w przebraniu) i złożył swoją ofertę:

– Drogi jest ten koń. Ale podoba mi się, więc zaniecham targów. Daj mi wodze, żebym miał go jak prowadzić.

– Nie oddam wodzy pod żadnym warunkiem.

– W takim razie nic z tego.

I nieznajomy oddalił się, złorzecząc.

Konia kupił w końcu pewien woźnica, który nie domagał się wodzy. Prowadził zwierzę, trzymając je za grzywę, po czym zamknął je w swojej stajni z innymi końmi. Jednak o świcie konia już tam nie było. Zamiast niego był Kandyd, który dzięki tajemnej wiedzy zdobytej z ksiąg czarnoksiężnika przemienił się najpierw w konia, a później na powrót w człowieka. Następnie wrócił do ojca i żyli razem szczęśliwie przez wiele dni, ciesząc się zarobionymi trzystoma skudami.

Kiedy już wszystko wydali, Kandyd powiedział:

– Nie mamy już więcej pieniędzy. Przemienię się znowu w konia, tym razem nie czarnego, tylko białego, a ty zaprowadzisz mnie na targ. Pamiętaj jednak, żeby nie oddawać nikomu wodzy, inaczej zginę marnie.

O świcie ojciec usłyszał rżenie na podwórzu i ujrzał przepięknego, białego jak śnieg konia. Chwycił za wodze i zaprowadził go na targ.

Kupcy z miejsca otoczyli zwierzę. Z tłumu wyszedł mężczyzna o rudych włosach i ognistym spojrzeniu.

– Piękny koń. Ile za niego chcesz?

– Pięćset skudów.

– To o wiele za dużo. Ale zgadzam się. Tylko pozwól mi go najpierw wypróbować.

Baron niezwłocznie wskoczył na siodło, spiął konia ostrogami i pognał przed siebie, zostawiając ojca Kandyda bez konia i bez wodzy.

Baron pojechał wprost do kowala:

– Kowalu, mój koń nie jest podkuty. Potrzebuję natychmiast czterech podków po czterysta funtów każda!

– Czterysta funtów? Chyba żartujesz, panie?

– Nie żartuję. Rób, jak mówię, a dostaniesz sowitą zapłatę.

Podczas gdy baron i mężczyzna rozmawiali, koń stał przywiązany do obręczy w murze. Otoczyło go kilkoro dzieci, które wnet zaczęły mu dokuczać.

– Odwiążcie mnie, moi mili!

– Koń, który mówi! – krzyknęły radośnie dzieci.

– A co mówi?

– Mówi, żeby go odwiązać.

– Tak, odwiążcie mnie, dzieci, a pokażę wam wspaniałą sztuczkę.

Najwyższy i najodważniejszy z całej gromadki odwiązał konia, który natychmiast przemienił się w zająca i pognał przez pole. Baron i kowal wyszli z kuźni.

– Gdzie jest mój koń? – zdumiał się baron.

– Zmienił się w zająca i uciekł – odpowiedziały dzieci.

Baron czarnoksiężnik przemienił się w psa i ruszył w ślad za nim.

Gdy już doganiał zająca, ten przemienił się w czaplę. Wówczas czarnoksiężnik wzbił się w powietrze pod postacią krogulca. Pościg zawiódł ich do stolicy Korelandii. Krogulec już prawie miał czaplę w swoich szponach, gdy ta nagle przemieniła się w pierścionek, opadając na palec księżniczki, która tęsknie wyglądała przez otwarte okno zamkowej komnaty.

Czarnoksiężnik powrócił do swojej ludzkiej postaci, po czym udał się do zamku i zaproponował pomoc cierpiącemu na nieuleczalną chorobę królowi.

– Obiecuję, że cię uzdrowię, wasza królewska mość, ale tylko pod jednym warunkiem.

– Proś, a spełnię każde twoje życzenie.

– Chcę złoty pierścionek, który ma na palcu twoja córka.

– Tylko tyle? Mogę dać ci dużo więcej!

– Nie pragnę niczego więcej, wasza wysokość.

Tymczasem księżniczka zamknęła już okno i właśnie zdejmowała pierścionki. Kiedy zsunęła z palca ten złoty, jej oczom ukazał się uśmiechnięty Kandyd.

– Och, to ty! Co tutaj robisz?

Kandyd opowiedział jej o swoich przygodach:

– Czarnoksiężnik znajduje się teraz w zamku, obiecał twojemu ojcu, że go uzdrowi w zamian za twój pierścionek. Zgódź się na to, lecz gdy będziesz wkładać pierścień na palec czarnoksiężnika, upuść go na ziemię, a wszystko dobrze się skończy.

Księżniczka obiecała tak właśnie postąpić.

Następnego dnia leciwy król posłał po swoją córkę, a kiedy ta zjawiła się w sali tronowej, przedstawił jej przebranego za lekarza czarnoksiężnika.

– Moja córko, ten sławny medyk obiecał przywrócić mi zdrowie, ale w zamian zażądał twojego złotego pierścionka.

– Zgadzam się – rzekła księżniczka i wykonała ruch, jakby chciała włożyć pierścionek na palec czarnoksiężnika, ale upuściła go na podłogę.

Pierścionek przemienił się w ziarnko bobu, a czarnoksiężnik w koguta, który już miał je połknąć, ale bób zmienił się w mgnieniu oka w lisa i pożarł koguta.

Następnie Kandyd wrócił do swej dawnej postaci na oczach zdumionego dworu.

Księżniczka przedstawiła ojcu swojego wybawiciela i jeszcze tego samego dnia wyprawiono wesele.

Przekład – Beata Bryk

Taniec gnomów

 
Dawno temu, gdy świt był o zmroku,
a wróble ćwierkały w ludzkiej mowie,
gdy słońce zachodziło li tylko raz w roku,
snuto opowieść o pewnej wdowie…
 

…która poślubiła pewnego wdowca. Oboje mieli córki z pierwszego małżeństwa. Córka wdowca miała na imię Serena, a córka wdowy Gordiana. Macocha nienawidziła Sereny, która była dobra i piękna, zrobiłaby zaś wszystko dla swojej Gordiany, choć ta była zła i brzydka.

Cała rodzina mieszkała w książęcym zamku, oddalonym o trzy mile od najbliższej wioski. Na wiodącej do zamku drodze, pośród tysiącletniego lasu bukowego, znajdowało się rozdroże. W księżycowe noce tańcowały tam w kółku psotliwe gnomy, które zamieszkiwały te okolice i straszyły przejeżdżających przez las podróżnych.

Macocha, która dobrze wiedziała o istnieniu tych figlarnych stworzeń, pewnego niedzielnego wieczoru rzekła do swej pasierbicy:

– Sereno, zostawiłam w kościele swoją książeczkę do nabożeństwa. Przynieś mi ją.

– Mamo, przecież jest noc…

– Ale księżyc świeci jaśniej niż słońce!

– Mamo, boję się! Pójdę tam o świcie.

– Masz iść teraz! – nalegała macocha.

– Mamo, niech Gordiana idzie ze mną.

– Gordiana dotrzyma mi towarzystwa. Idź już!

Serena nic już więcej nie powiedziała i udała się w drogę. Gdy znalazła się w lesie, zwolniła kroku, mocno przyciskając do piersi szkaplerzyk.

W pewnym momencie zamajaczyło jej między drzewami rozświetlone księżycowym blaskiem rozdroże.

Pośrodku drogi tańczyły gnomy.

Serena schowała się za pniami drzew i z zapartym tchem obserwowała ich harce. Były to stworzenia garbate i kulawe niczym starcy, małe niczym dzieci, miały długie, rudawe brody, fikuśne, czerwono-zielone kubraczki i fantazyjne kapturki. Tańczyły w kręgu, śpiewając skrzekliwie przy wtórze nocnych ptaków. Na samą myśl, że będzie musiała obok nich przejść, dostała gęsiej skórki, jednak nie miała innego wyboru, wszak nie mogła wrócić do domu bez książeczki do nabożeństwa. W końcu się przemogła i ruszyła naprzód spokojnym krokiem.

Na jej widok gnomy się rozstąpiły – te czerwone stanęły po jednej, te zielone po drugiej stronie drogi – zupełnie jakby chciały ją przepuścić. Gdy dziewczyna znalazła się już między nimi, zamknęły krąg i rozpoczęły taniec na nowo. A jeden ze stworów wręczył jej grzyb i kwiat paproci.

– Śliczna dziewczynko, zatańcz z nami!

– Z przyjemnością, jeśli to sprawi wam radość.

I Serena zatańczyła w blasku księżyca z takim wdziękiem, że gnomy aż oniemiały z zachwytu.

– Och! Cóż to za urocza dziewczynka! – rzekł pierwszy z nich.

– Niech stanie się jeszcze raz tak samo piękna i słodka! – powiedział drugi.

– Och! Cóż to za urocza dziewczynka! – zawtórował im trzeci.

– Niech stanie się jeszcze piękniejsza i jeszcze słodsza! – krzyknął czwarty.

– Niech wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem z jej lewego ucha wypadnie perła – rzekł piąty.

– A każda rzecz na jej życzenie niech zamieni się w złoto! – powiedział szósty.

– Niech tak się stanie! Niech tak się stanie! Niech tak się stanie! – skrzeczeli radośnie.

Chwycili się za ręce, podejmując swój zawrotny taniec. Potem rozpierzchli się nagle bez śladu, a Serena ruszyła przed siebie. Kiedy dotarła do wsi, musiała obudzić kościelnego, bo świątynia była już zamknięta.

Wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem z lewego ucha wydobywała się raz po raz drogocenna perła, odbijała się od jej ramienia i spadała na ziemię. Kościelny zaczął je zbierać. Serena wzięła książeczkę do nabożeństwa i wróciła do pałacu. Macocha przyglądała jej się zdumiona. Serena jaśniała bowiem niespotykanym pięknem:

– Czy nie spotkało cię w drodze żadne nieszczęście?

– Nie, matko – rzekła dziewczyna i opowiedziała macosze o całym zdarzeniu, a wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem z jej lewego ucha wypadała perła.

Macochę zżerała zazdrość.

– A co z moją książeczką do nabożeństwa? – zapytała.

– Proszę!

Zniszczona, skórzano-miedziana okładka książeczki przemieniła się w złoto wysadzane diamentami.

Macocha oniemiała.

Zapragnęła, żeby to samo spotkało jej córkę. W następną niedzielę o tej samej porze nakazała jej udać się do kościoła po książeczkę.

– Sama? Nocą? Mamo, czyżbyś oszalała? – rzekła Gordiana, wzruszając ramionami.

– Słuchaj się mnie, moja droga, a ręczę, że spotka cię wielkie szczęście.

– Sama sobie idź! – odparła Gordiana, która nie zwykła okazywać matce posłuszeństwa.

W końcu rodzicielka groźbą lania przekonała córkę, by udała się do wsi po książeczkę. Gdy Gordiana znalazła się na rozświetlonym księżycowym blaskiem rozdrożu, gnomy przerwały taniec i stanęły po obu stronach drogi, a gdy dziewczyna była już między nimi, wówczas zamknęły krąg. Jeden z gnomów wręczył jej grzyb i kwiat paproci, zapraszając do wspólnego tańca.

– Moimi partnerami do tańca są tylko książęta i baronowie, a nie takie paskudne ropuchy jak wy! – odparła opryskliwie Gordiana.

Wyrzuciła grzyb i kwiat paproci, po czym zaczęła bić pięściami i kopać na oślep, chcąc wydostać się z kręgu małych tancerzy.

– Cóż to za brzydkie i wredne dziewuszysko! – powiedział pierwszy z gnomów.

– Niech stanie się dwa razy brzydsza i dwa razy wredniejsza niż jest! – rzekł drugi.

– Niech wyrośnie jej garb! – krzyknął trzeci.

– Niech zacznie kuleć! – odparł czwarty.

– Niech z każdym wypowiadanym przez nią słowem z jej ust wyjdzie skorpion! – powiedział piąty.

– I niech wszystko, czego się dotknie, pokryje się śliną! – rzekł szósty.

– Niech tak się stanie! Niech tak się stanie! Niech tak się stanie! – skrzeczeli rozgniewani.

Złapali się za ręce i zaczęli tańczyć, po czym przerwali krąg i zniknęli bez śladu.

Gordiana wzruszyła ramionami, udała się do kościoła, zabrała książeczkę do nabożeństwa i wróciła do pałacu.

Na jej widok matka wrzasnęła przeraźliwie:

– Gordiano, córko moja! Któż cię tak oszpecił?!

– Ty, bo wystawiasz mnie na takie niebezpieczeństwo!

I wraz z każdym wypowiadanym przez nią słowem z jej ust wychodził skorpion i schodził wzdłuż jej ciała.

Gordiana wyciągnęła z kieszeni książeczkę i podała ją matce, która natychmiast upuściła ją ze wstrętem na ziemię i krzyknęła:

– Co za obrzydlistwo! Cała się lepi od śliny!

Garbata, kulawa i jeszcze szpetniejsza córka napawała macochę prawdziwą rozpaczą. Zaprowadziła ją do swoich komnat i oddała w opiekę lekarzy, którzy nadaremno usiłowali ją wyleczyć.

Tymczasem rozeszła się pogłoska o olśniewającej urodzie i dobrym sercu Sereny. Zewsząd zaczęli przybywać do pałacu książęta i baronowie, jednakże okrutna macocha odmawiała wszystkim kandydatom jej ręki.

Król Persegonii nie dowierzał swoim posłańcom, zapragnął więc osobiście udać się do pałacu. Oczarowany pięknem Sereny poprosił od razu o jej rękę.

Na tę wieść w macosze aż żółć się zagotowała, ale ukłoniła się przed królem z wdzięcznością. W jej głowie jednak zrodził się od razu nikczemny plan, by podstawić Gordianę zamiast Sereny. Ślub wyznaczono na następny tydzień. Nazajutrz król posłał Serenie w darze drogocenne kolczyki, naszyjniki i złote bransolety wysadzane diamentami.

Po pannę młodą przyjechał do pałacu orszak królewski. Macocha obwiesiła Gordianę kosztownościami, Serenę zaś zamknęła w cedrowej skrzyni.

Król wyszedł z pozłacanej karocy i uchylił drzwiczki, zapraszając oblubienicę do środka. Macocha zakryła uprzednio oblicze Gordiany gęstym welonem. Dziewczyna pozostawała jakby głucha na czułe słowa oblubieńca.

– Dlaczego narzeczona się do mnie nie odzywa?

– Wasza wysokość, moja córka jest nieśmiała.

– Ale przecież wczoraj była tak rozmowna…

– Podniosłość dzisiejszego dnia odbiera jej mowę…

Król spoglądał na przyszłą małżonkę z uczuciem.

– Sereno, zdejmij welon, pozwól mi cię choć na chwilę zobaczyć.

– To niemożliwe, wasza wysokość – wtrąciła się macocha – panujący w karocy chłód jej zaszkodzi. Odsłoni lico zaraz po weselu.

Król począł się niepokoić.

Byli w drodze do kościoła, matka cieszyła się już, że jej chytry plan się powiedzie.

W pobliżu przepływał ruczaj, roztargniona i nierozważna Gordiana zapomniała się nagle i krzyknęła:

– Mamo, chce mi się pić!

Ledwie wypowiedziała tych pięć słów, a pięć czarnych skorpionów wyłoniło się spod welonu i zbiegło po jej białej sukni.

Król oraz ojciec Sereny podskoczyli z przerażenia i zerwali welon z głowy dziewczyny. Ujrzeli obrzydliwe i straszne oblicze Gordiany.

– Najjaśniejszy panie, te perfidne kobiety chciały nas oszukać!

Król kazał zatrzymać orszak, po czym wskoczył na koń i puścił się galopem do pałacu swojej narzeczonej.

Wbiegł po schodach na górę i jął się rozglądać po pokojach, głośno wołając:

– Sereno, Sereno! Gdzie jesteś?

– Tutaj, wasza wysokość!

– Gdzie?

– W cedrowej skrzyni!

Król podważył wieko mieczem i rozerwał zamknięcie. Z wnętrza wyskoczyła Serena, blada i piękna. Król wziął ją na ręce i pomógł jej dosiąść konia. Wrócili do miejsca, w którym zatrzymał się orszak. Serena zajęła w królewskim powozie należne miejsce między swym ojcem a oblubieńcem.

Wyprawiono huczne wesele.

A macocha wraz z okrutną córką uciekły do lasu i słuch o nich zaginął.

Przekład – Małgorzata Zych

Pas zniecierpliwienia

 
Gdy tydzień liczył aż cztery soboty,
a miesiąc się mieścił w godzinnej dobie,
gdy psy miauczały, a szczekały koty,
dawno temu, hen daleko żył sobie…
 

…pewien ubogi mężczyzna, który miał dwóch synów – Kandyda i Placyda. Gdy Placyd skończył dwadzieścia lat, zapragnął wyruszyć w świat ku przygodzie. Po dziesięciodniowej wędrówce dotarł na skraj urwiska, nad którym wznosił się przepiękny zamek.

„Pójdę zapytać, czy jego właściciele nie potrzebują przypadkiem służącego” – pomyślał młodzieniec.

Zapukał do drzwi i zaoferował swoją służbę, po czym zaprowadzono go do barona.

– Służący? W samą porę! Dziś rano jeden odszedł ze służby, przydałby mi się ktoś, kto go zastąpi. Co potrafisz?

– To i owo, jaśnie panie.

– A zatem oto, co cię czeka: codziennie rano będziesz pracował na polach, łąkach i w ogrodzie. W południe będziesz wracał do domu i zajmował się moimi dziećmi, okazując pełne posłuszeństwo ich woli. Otrzymasz za to sto skudów rocznie, a rok upłynie, gdy kukułka po raz pierwszy zakuka.

– Czyli na wiosnę.

– Właśnie tak. Ale wiedz, że nie możesz się niecierpliwić, bo inaczej spotka cię sroga kara: zostaniesz od razu wygnany bez wynagrodzenia, a poza tym zedrę ci kawał skóry od karku po piętę, tak zwany pas zniecierpliwienia. Taka jest umowa.

– Zgoda! – odpowiedział Placyd. – A co, jeśli jaśnie pan się pierwszy zniecierpliwi?

– To wtedy ja będę miał zdarty na plecach pas zniecierpliwienia. Tyle tylko, że ja nigdy nie tracę cierpliwości.

– Umowa stoi!

Następnie baron zaprowadził Placyda do pokoju dla służby. Na ścianach wisiały setki pasów zdartych z pleców jego poprzedników.

„Czy naprawdę jest tak trudno tu wytrwać?” – pomyślał Placyd, zdejmując ubranie.

Ułożył się do snu, ale materac był wypchany ziemniakami, w związku z czym nie zmrużył oka przez całą noc. O świcie wstał cały obolały.

– Jaśnie panie, na moim łóżku nie da się spać.

– Musisz się przystosować. Wszyscy moi ludzie śpią na ziemniakach przeznaczonych na zasiew, ludzkie ciepło poprawia jakość bulwy.

Placyd milczał.

– Teraz idź kosić trawę na pastwisko. Zaprowadzi cię tam mój ulubiony, najwierniejszy pies, który zostanie potem z tobą aż do południa.

Placyd ruszył przed siebie prowadzony przez psa, a po dotarciu na miejsce od razu zabrał się do pracy. Kiedy zmorzyło go zmęczenie, postanowił położyć się na trawie i zapalić fajkę. Wówczas podbiegł do niego pies i groźnie wyszczerzył kły.

– Dobry pies, dobry pies! – powiedział Placyd i pogłaskał zwierzę. Jednak ten nie dał się wcale udobruchać i dalej warczał.

– Ty nieszczęsny psie! – wymamrotał młodzieniec, zmuszony pracować bez chwili wytchnienia.

W południe pies wstał i ruszył w drogę powrotną na zamek, a Placyd, mocno zrezygnowany, poszedł w ślad za nim. Na obiad podano mu zupę z czarnego chleba. Jeszcze nie wziął pierwszego kęsa do ust, a dzieci zaczęły krzyczeć.

– Placydzie – rzekł do niego baron – zabierz je na spacer.

Placyd przerwał posiłek i wyszedł z małymi urwisami. Po powrocie nie zastał już niczego do jedzenia.

– Gdzie jest moja zupa? – zapytał nieśmiało.

– Twoją zupę zjadł pies. Czyżbyś się niecierpliwił?

– Skądże! Post mi dobrze zrobi. Zresztą już wiele razy pościłem.

Następnie, wciąż pilnowany przez psa, wrócił do pracy na pastwisko. A wieczorem hałasująca gawiedź znów przerwała mu posiłek.

– Zabierz je na spacer! – rozkazał baron.

– Po jedzeniu.

– Nie, natychmiast!

Placyd zabrał więc dzieci na spacer, a kiedy wrócił z burczącym brzuchem, okazało się, że zupę zjadł pies.

– Baronie, jeśli ktoś pracuje od rana do wieczora, to ma prawo się najeść! Moja zupa zniknęła!

– Twoja strata, chłopcze – odparł baron.

Placyd po raz pierwszy się niecierpliwił.

– Przecież tak się nie da żyć!

– Czyżbyś się niecierpliwił?

– Każdy by się niecierpliwił!

– Skoro tak, to umowa przestaje obowiązywać i nadszedł czas zedrzeć z ciebie pas zniecierpliwienia!

Na dany przez barona znak czterej mężczyźni rzucili się na biednego Placyda, rozebrali go, po czym położyli na stole i zdarli z niego pas skóry od karku po pięty.

Następnie wypędzono go z zamku przy wtórze śmiechów samego barona, jego małżonki i upartych dzieci.

Młodzieniec wrócił do domu rodzinnego smutny i obolały.

Kandyd, na wieść o przykrych przygodach brata, zapragnął podjąć się tego wyzwania i wyjść z niego zwycięsko.

Wyruszył w drogę, dotarł do zamku i zaciągnął się na tych samych warunkach na służbę u barona. Zgodził się pracować całe dnie, słuchać dzieci zawsze i wszędzie, spać na łóżku wypchanym ziemniakami, a także mieć zdartą skórę przy pierwszym proteście, za pięć skudów wynagrodzenia rocznie, rok zaś skończyłby się wraz z pierwszym kukaniem kukułki.

Pies zaprowadził go na pastwisko. Po godzinie pracy młodzieniec chciał odpocząć na trawie, lecz pies wyszczerzył kły.

– Wcale a wcale mi się nie podobasz! – powiedział Kandyd i przywiązał psi łeb do gałęzi dębu. Potem zapalił sobie fajkę, a w południe wrócił na zamek.

– A co z psem?

– Powiesiłem go na drzewie.

Baron zzieleniał ze złości.

– Zabiłeś mojego ulubionego psa! Ty niegodziwcze!

– Czyżby jaśnie pan się niecierpliwił?

– Ależ skąd! – odparł baron, który uświadomił sobie, że umowa jest przecież obustronna, wobec czego z miejsca złagodził swą złość.

Kandyd ledwo zdążył usiąść przy stole, gdy dzieci zaczęły wrzeszczeć.

– Weź je na spacer! – rozkazał baron.

– Najpierw zjem – odpowiedział młodzieniec ze spokojem.

– Ktoś się musi z nimi pobawić.

– W takim razie pobawimy się z nimi – odparł, po czym chlusnął wodą z miski w kapryśne nicponie.

Przemoknięte do suchej nitki darły się wniebogłosy.

– Coś ty zrobił, niegodziwcze? Przez ciebie się rozchorują.

– Czyżby jaśnie pan się niecierpliwił?

Baron przypomniał sobie warunki umowy i z miejsca stłumił w sobie gniew.

– Nigdy w życiu, jestem z natury bardzo łagodny, ale na przyszłość bądź ostrożniejszy!

Baron i baronowa byli coraz bardziej rozdrażnieni, bo nie wiedzieli, jak się pozbyć młodzieńca. Zdawali sobie sprawę, że w przeciwieństwie do swojego naiwnego brata Kandyd nie da się tak łatwo okiełznać.

Baronowa chciała, żeby baron jak najszybciej zwolnił go ze służby.

– W takim razie trzeba mu dać sto skudów, bo ani kukułka jeszcze nie zakukała, ani wiosna jeszcze nie nadeszła.

– Kukułką ja się zajmę, już ja się postaram, żeby zaśpiewała – rzekła baronowa.

– Co za szkoda – powiedziała córka, która zdążyła bardzo polubić Kandyda i smutno jej się zrobiło na myśl, że będzie musiał odejść.

Nazajutrz rano, gdy młodzieniec obudził się w swoim łóżku wypełnionym ziemniakami, usłyszał kukanie kukułki siedzącej na dębie rosnącym tuż przy oknie, chociaż na żółtawych gałęziach drzewa wciąż sterczały suche liście.

– Ku-ku! Ku-ku!

– Jak to możliwe?! Czyżby kukułki w tym roku zwiastowały wiosnę wcześniej niż zwykle? Zaraz strząsnę z gałęzi to dziwne ptaszysko.

Przeciął materac, wysypał z jego wnętrza ziemniaki, po czym zaczął nimi rzucać w kierunku starego dębu.

– Ku-Ku!, Ku… Nie! Przestań! Litości! To ja! Baronowa!

Po chwili kobieta zeszła pośpiesznie po gałęziach; żałowała, że zachciało jej się podszywać pod ptaka zwiastującego nadejście wiosny.

Na widok posiniaczonej i obolałej małżonki schodzącej z drzewa baron krzyknął wściekły do Kandyda:

– Nikczemniku! Wynoś się natychmiast z mojego domu!

– Jaśnie pan się zniecierpliwił czy tylko mi się wydaje?

– Chciałbym zobaczyć tego, który by się nie zniecierpliwił!

– W takim razie należy mi się sto skudów, a także mam prawo zedrzeć z twoich pleców pas zniecierpliwienia.

Barona przeszedł dreszcz.

– Wszystko, tylko nie to!

– Ustąpię, ale pod warunkiem, że w zamian dostanę rękę twojej córki.

Baron i baronowa przez chwilę się wahali, jednak widząc uśmiech na twarzy córki, ostatecznie wyrazili zgodę.

Tym sposobem Kandyd zdobył rękę córki barona, a przy okazji zamek i lenno. Zaprzestano barbarzyńskiej kary zdzierania pasów z pleców. Do naszych czasów przetrwało tylko znane powiedzenie o tych, którzy tracą cierpliwość: „Już był taki jeden, któremu zdarli pas zniecierpliwienia”.

Przekład – Aleksandra Ruszniak


Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
124 стр. 7 иллюстраций
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают