Читать книгу: «Srebrna zajęczyca i inne baśnie», страница 5

Шрифт:

Młynarz i jego pan

 
Gdy koguty miały kły
i śnieg czarny padał zły
(dzieci, wnet nadstawcie ucha,
baśni tej niech każdy słucha),
gdy koguty miały kły,
wtedy właśnie gdy, gdy, gdy…
 

…żył sobie pewien młynarz, który już od czterech lat nie płacił swojemu panu czynszu za młyn.

Jego panem był bardzo bogaty, a w dodatku wyniosły i okrutny właściciel ziemski, który miał żonę o wiele okrutniejszą od siebie.

Któregoś dnia, wracając w złym humorze z nieudanego polowania, zastrzelił krowę młynarza.

Widziała to żona młynarza i pobiegła ze szlochem do domu:

– To już nasz koniec! Ten potwór zabrał nam nawet naszą krowę!

Młynarz nie odezwał się ani słowem.

Ściągnął skórę ze zwierzęcia i wyruszył do miasta, by ją sprzedać. Jako że noc zastała go akurat, gdy przejeżdżał przez las nawiedzany przez rozmaitych zbójców, zdjęty strachem postanowił wspiąć się na drzewo i przeczekać do świtu w jego konarach.

Niedługo potem tuż pod drzewem zjawiła się banda rabusiów, którzy kłócili się głośno o podział zrabowanego łupu. Młynarz zarzucił na siebie krowią skórę i zeskoczył między nich, wymachując rogami i kopytami na wszystkie strony. Przekonani, że samego diabła zobaczyli, zbójcy uciekli w popłochu.

Porzucone złote monety młynarz zebrał do skóry i zaniósł do swojego domu. Było ich tak dużo, że cała długa noc minęła i świt zdążył nastać, a razem z żoną jeszcze ich liczyć nie skończyli. Posłał więc żonę do swojego pana, by pożyczyła od niego korzec.

– Po co wam mój korzec? – spytał ją zdziwiony pan.

– Żeby policzyć nasze pieniądze, mój panie.

– Żarty sobie ze mnie stroisz?

– W żadnym wypadku! Chodź ze mną, panie, a sam zobaczysz.

Pan poszedł i zobaczył lichy stół młynarza cały zasłany złotymi monetami.

– Skąd te wszystkie pieniądze?! – zawołał pan.

– Za krowią skórę, mój panie – odparł młynarz. – Sprzedałem ją w mieście. Chciałem ci podziękować, że zabiłeś mi krowę.

Pan czym prędzej pobiegł do swego domu, kazał zabić wszystkie swoje krowy, ściągnąć z nich skóry i zapakować je na wóz zaprzężony w cztery konie, a następnie osobiście udał się do miasta, by je sprzedać.

– Ile kosztuje ta skóra? – spytał go garbarz.

– Korzec złotych monet – odparł pan.

– Wolne żarty, dobry człowieku!

– Wcale nie żartuję! Korzec złotych monet!

A że wszystkim dawał tę samą odpowiedź, garbarze wzięli go za wariata. Otoczyli go, zaczęli mu dokuczać i go szturchać. W końcu nieborak musiał uciekać, zostawiając na targu wszystkie swoje skóry.

Rozgniewany do żywego udał się do młynarza, lecz do niczego się nie przyznał, wszak zbyt ucierpiałaby na tym jego duma.

Młynarz, który akurat jadł mięso z zabitej krowy, zaprosił pana do wspólnej biesiady.

Gdy posiłek dobiegł końca, a wino lekko uderzyło do głowy, młynarz rzekł:

– Mój panie, wszyscy wiedzą, że pod względem brawury i siły nie masz sobie równych. Jednak sądzę, że w jednej rzeczy mi ustępujesz…

– W czym takim?

– Mogę tu na twoich oczach zabić swoją żonę, a następnie wskrzesić ją przy pomocy magicznej lutni.

– Żarty na bok! – wykrzyknął pan.

– Spójrz tylko, mój panie.

Młynarz chwycił nóż, powalił żonę na ziemię, udając, że podcina jej gardło, w rzeczywistości jednak nawet jej nie drasnął. Rozciął jedynie pęcherz wypełniony krwią, specjalnie wcześniej ukryty przy jej szyi.

Kobieta wiła się na ziemi, pozorując śmierć w konwulsjach, aż w końcu zesztywniała.

Pan patrzył na to wszystko w osłupieniu.

Następnie młynarz wziął w ręce lutnię i zaczął grać. Jego żona zaś odegrała scenę powrotu do życia, otworzyła oczy, po czym z uśmiechem skoczyła na równe nogi.

– Daj mi swą lutnię, a oddam ci mój młyn na dwa lata – zaproponował pan.

– Zgoda – odparł młynarz.

Uradowany pan wziął magiczny instrument i wrócił do domu.

„Moja żona zaczyna się już starzeć, a ja mógłbym ją odmłodzić…” – pomyślał w duchu.

Gdy żona już spała, wziął nóż kuchenny i jednym cięciem pozbawił ją głowy. Następnie zaczął grać na wszechmocnej lutni.

Ale cóż to?! Kobieta była martwa i żaden dźwięk nie mógł jej już obudzić.

– Niecny młynarz! – wykrzyknął pan. – Znów mnie oszukał!

I pobiegł z powrotem do młyna, lecz i tym razem nie pisnął ani słowa, bo nie pozwalała mu na to urażona duma.

Młynarz stał na środku podwórza w samej koszuli i ze śpiewem na ustach okładał batem kocioł wrzącej wody (dopiero co zdjęty z ognia).

– Co robisz, młynarzu? – zapytał pan.

– Gotuję zupę, mój panie.

Pan podszedł bliżej zdziwiony.

– I woda wrze od tego okładania batem?

– Nie inaczej, mój panie. W tym roku drewno jest wyjątkowo drogie, więc używam tego oto magicznego bicza.

– Masz rację… daj mi ten bicz, a dostaniesz mój młyn na kolejne dwa lata.

Pan wrócił do domu z cudownym batem, kazał wykarczować wszystkie swoje lasy, a drewno sprzedał za bezcen.

Pewnego dnia kucharka powiedziała:

– Nie ma już więcej drewna, by ugotować obiad.

– Nie martw się, głupia! Już moja w tym głowa.

Nakazał całej służbie zebrać się w samo południe na dziedzińcu, gdzie na jego polecenie ustawiono duży kocioł, który pan następnie zaczął zapalczywie biczować.

– Zobaczycie, zupa ugotuje się sama! – zawołał.

Okładał naczynie batem i co chwila sprawdzał, czy woda wrze, ale nic z tego, bo garnek wciąż pozostawał zimny.

Służba myślała, że ich pan oszalał, i z trudem powstrzymywali się od śmiechu.

Wreszcie pan zrozumiał, że młynarz po raz kolejny wyprowadził go w pole. Wziął więc wielki wór i wraz ze swym najbardziej zaufanym sługą ruszył do młyna.

Młynarz ani się spostrzegł, a w mgnieniu oka go skrępowano i zawiązano w worze, który oprawcy zamierzali wrzucić do pobliskiego stawu. Jednakże po drodze, gdy dźwigali ciężki wór, zauważyli jadącego w oddali złotnika z trzema końmi obładowanymi kosztownościami.

Tak się złożyło, że pan znał tego człowieka, obawiał się więc, że jego niecne zamiary wyjdą na jaw. Dlatego rzekł do sługi:

– Ukryjmy się w tym zagajniku, dopóki nas nie minie.

Rzucili wór pod rosnący obok żywopłot, a sami uciekli w głąb lasu.

Gdy uwięziony młynarz usłyszał odgłos zbliżających się koni, jął wołać:

– Pomocy! Ratunku! Chcą mi ją dać, a ja jej nie chcę!

– Ale kogóż tak bardzo nie chcesz? – pytał zdumiony złotnik, który zsiadł z konia i zaczął obmacywać tajemniczy wór.

– Pewnej jedynaczki, bardzo bogatej, lecz garbatej. Chcą mnie przymusić do małżeństwa z nią!

Złotnik rozwiązał worek i młynarz odzyskał wolność.

– Więc mówisz, że jest bardzo bogata? – spytał złotnik.

– Jedna z najbogatszych w całym królestwie – odrzekł młynarz.

Złotnik, człowiek chciwy jakich mało, zadumał się na chwilę.

– Jeśli chcesz, zamienię się z tobą.

Złotnik wlazł do wora, a młynarz zawiązał go bardzo mocno i zostawił na drodze. Potem wziął konie i klejnoty, po czym udał się do miasta.

Po pewnym czasie na miejsce ostrożnie wrócili pan i jego sługa.

– Wezmę ją! Wezmę ją! – krzyczał pokornie złotnik.

– Kogo weźmiesz? – spytał pan.

– Twą córkę, panie.

– Idź więc jej szukać! – zawołał pan i wrzucił worek do stawu, w którego głębinach złotnik zniknął na zawsze.

Dwa dni później pan i sługa wybrali się na targ i odwiedzili najokazalsze sklepy.

W pewnym momencie krzyknęli z przerażenia. To było jak zły sen.

W sklepie z klejnotami stał młynarz, zdrowy i uśmiechnięty.

– To ty!? Czy to ty!? Młynarz!? – zapytał zdumiony pan.

– We własnej osobie, mój panie. Czy uczynisz mi zaszczyt i kupisz coś w moim sklepie?

– Nie jesteś tam, gdzie twoje miejsce, w stawie razem z żabami!?

– Widzisz, zbytnia wilgotność mi nie służy. Ale chciałbym ci podziękować, gdyż w stawie spotkałem trzy wróżki, które obsypały mnie tymi wszystkimi bogactwami.

Pan i sługa oddalili się. Kiedy znaleźli się nad brzegiem, pan rozkazał służącemu, by ten zawiązał go w worku i wrzucił do stawu.

Sługa spełnił życzenie swego pana. Nikczemnik zapadł się w błotniste odmęty, lecz zamiast upragnionych skarbów, znalazł tam należną zapłatę za swą dumę i swe okrucieństwo.

Przekład – Izabela Pelc

Legenda o sześciu towarzyszach

Dawno temu żył sobie starzec, który miał trzech synów, ale nie miał żadnego majątku. Pewnego dnia przyszedł do niego najstarszy z nich i rzekł:

– Chciałbym wyruszyć w świat ku przygodzie.

– Nie będę cię zatrzymywał, jednak wszystko, co mogę ci dać, to dziesięć skudów – odpowiedział ojciec.

– To niewiele, ale musi mi wystarczyć.

Dezyderiusz – bo tak miał na imię młodzieniec – zabrał monety i ruszył przed siebie.

Gdy dotarł do miasta, ujrzał herolda, który donośnym głosem obwieszczał wszem i wobec, co następuje: „Jego królewska mość szuka kogoś, kto potrafiłby zbudować statek, który byłby w stanie przemierzać zarówno wody, jak i lądy. Nagrodą będzie ręka księżniczki”.

„Chcę spróbować” – pomyślał Dezyderiusz, po czym podszedł do herolda i powiedział, że jest gotów podjąć się tego wyzwania.

Zaprowadzono go do królewskiego pałacu, a następnego dnia dostał siekierę do ścięcia drzewa niezbędnego do budowy statku.

Pracował cały ranek, a w południe usiadł w cieniu starego kasztanowca i zaczął jeść chleb.

Przyglądała mu się z zaciekawieniem sroka, skacząc coraz niżej z gałęzi na gałąź. W końcu przemówiła, chrapliwie skrzecząc:

– Daj mi kawałek! Ja też chcę!

I błagalnie wysuwała dziób, próbując dosięgnąć dłoni Dezyderiusza.

– Zostaw mnie w spokoju, ty natrętnico! – krzyknął zniecierpliwiony młodzieniec.

Sroka podfrunęła dwie gałęzie wyżej.

– Co robisz? – spytała.

– Łyżki strugam – zadrwił z ptaka Dezyderiusz.

– Łyżki! Łyżki! – zaskrzeczała sroka, skacząc w górę po gałęziach.

I zniknęła.

Po skończonym posiłku Dezyderiusz wrócił do pracy, ale za każdym razem, gdy uderzał w drzewo siekierą, odpadał od niego kawałek w kształcie nierównej łyżki. Nie było sposobu, żeby temu zaradzić. Próbował kilka razy, aż w końcu zrozumiał, że padł ofiarą jakiegoś zaklęcia.

– Ta przeklęta sroka zaczarowała moją siekierę!

Wyrzucił narzędzie i wrócił do ojcowskiego domu.

– Już z powrotem? – zdumiał się ojciec.

– Tak. Lepsze życie razem z tobą w moim własnym domu od jakiejkolwiek przygody.

I ani słowem się nie zająknął o królewskim obwieszczeniu ani o tajemniczej sroce.

Przyszła kolej na średniego syna, Ponuraka.

Ojciec dał mu na drogę zaledwie pięć skudów.

Po dotarciu do miasta Ponurak usłyszał obwieszczenie i postanowił spróbować swoich sił. Przepracował całe przedpołudnie, a potem usiadł u stóp stuletniego kasztanowca i zaczął skubać chleb.

Zobaczyła to sroka i zaczęła zbliżać się w jego stronę, skacząc z gałęzi na gałąź.

– Daj mi kawałek! Ja też chcę!

– Zostaw mnie w spokoju, ty natrętnico!

Sroka zbliżała się, trzepocząc skrzydłami, aż w końcu Ponurak przegnał ją ręką. Sroka podfrunęła na wyższe gałęzie.

– Co tu robisz? – zapytała.

– Kule dla twoich nóg, ciekawska sroko! – zadrwił z niej młodzieniec.

– Kule! Kule dla moich nóg! – zaskrzeczał ptak, chowając się pośród liści.

Po tych słowach zniknął.

Ponurak wrócił do pracy, jednak przy każdym ciosie siekiery od drzewa odpadał kawałek drewna w formie niewielkich kul.

„To ptaszysko rzuciło na mnie czar” – pomyślał Ponurak, po czym zostawił siekierę i rozczarowany udał się w drogę powrotną do domu.

Przyszła kolej na wyprawę najmłodszego syna, chłopca bladego i małomównego, który zwał się Serdecznik.

– Twoi starsi bracia sobie nie poradzili, a ty myślisz, że ci się uda? – zapytał go ojciec.

– Może dla mnie los będzie łaskawszy. Pozwól mi wyjechać, ojcze.

Serdecznik dotarł do miasta, usłyszał królewskie obwieszczenie, po czym postanowił podjąć się tego wyzwania. Po skończonej pracy w lesie usiadł pod wiekowym kasztanowcem i zaczął podjadać chleb.

– Daj mi kawałek! Ja też chcę! – usłyszał nagle.

Chłopiec podniósł wzrok i ujrzał nachyloną ku niemu srokę.

– Masz, biedna istoto!

Rozdrobnił chleb i rzucił go na trawę. Sroka, jedząc okruchy, zapytała:

– Co tu robisz?

Serdecznik opowiedział jej o wyzwaniu, którego się podjął.

– Powodzenia! Obyś zrobił piękny statek! – zaskrzeczała sroka, wskakując po gałęziach kasztanowca.

– Niech dobry Bóg wysłucha twojego życzenia!

Serdecznik wrócił do pracy i przy każdym ciosie siekierą w pień od drzewa odpadał już gotowy, oszlifowany fragment statku. Poszczególne jego części przyciągały się do siebie i łączyły jakby za sprawą magnetycznej siły.

„To jakieś czary!” – pomyślał uradowany Serdecznik.

Przed zachodem słońca cudowny statek był gotowy. Chłopiec stanął za sterem, po czym ruszył przed siebie poprzez pola, rzeki, doliny i jeziora, siejąc przerażenie wśród mijanych na swej drodze wieśniaków.

W końcu spotkał człowieka, który gryzł kość.

– Co robisz? – spytał go Serdecznik.

– Umieram z głodu! – odpowiedział tamten.

– Płyń ze mną, a będziesz miał co jeść.

I Wszystkojad – bo tak mężczyzna miał na imię – wsiadł na statek.

Niedługo później, przy źródle, spotkali kolejnego człowieka.

– A ty? Co tu robisz?

– Wypiłem całą wodę z tego źródła, a teraz czekam, aż znów się napełni, gdyż jeszcze nie ugasiłem pragnienia.

– Płyń ze mną, a będziesz miał co pić.

I Wszystkopij – bo tak miał na imię mężczyzna o niegasnącym pragnieniu – wsiadł na statek.

Niedługo później spotkali człowieka, który biegał chyżo niczym jeleń, choć na nogach miał kamienie młyńskie.

– Co ty robisz? – spytał go Serdecznik.

– Chcę złapać zająca, który będzie tędy przebiegał – odpowiedział tamten.

– I dlatego masz na nogach kamienie młyńskie, głupcze?

– To dlatego, że biegam zbyt szybko. Nawet z tymi kamieniami wyprzedzam o kilka mil zająca, którego próbuję złapać.

– To niesłychane! Chcesz popłynąć z nami statkiem?

I niesamowity biegacz – a zwał się Prędkobiegacz – wsiadł na magiczny statek.

O zmierzchu spotkali kolejnego mężczyznę, który trzymał w dłoni naprężony łuk i namierzał niewidoczny dla nich cel.

– Co robisz, łuczniku? – spytał Serdecznik.

– Celuję do tego zająca, którego widzę w oddali, na tamtej górze.

– Stroisz sobie z nas żarty…

W tym momencie łucznik wypuścił strzałę i powiedział:

– Mam go! Trafiłem! Ale stąd do tej góry będzie z siedem mil i boję się, że ktoś będzie tamtędy przechodził i zabierze moją zdobycz.

– Szybko, Prędkobiegaczu! – rzekł Serdecznik. – Biegnij i zobacz, czy leży tam martwy zając, czy może napotkaliśmy zwykłego pyszałka!

Prędkobiegacz pobiegł i w mgnieniu oka wrócił z zającem.

– Jesteś niezrównanym łucznikiem! – powiedział Serdecznik do Bystrooka, gdyż tak mężczyzna miał na imię. – Dołącz do nas!

Bystrook wszedł na pokład i statek ruszył w dalszą podróż.

Niedługo potem spotkali mężczyznę, który leżąc przykładał ucho do ziemi.

– Co robisz? – spytał go Serdecznik.

– Wczoraj posiałem owies i słucham, jak rośnie…

– Ale wrażliwy musisz mieć słuch! – rzekł Serdecznik. – Tęgosłuchu – (bo tak miał on na imię) – dołącz do nas! Sześciu takich towarzyszy przygody może dokonać wielkich rzeczy.

Było ich zatem sześciu na cudownym statku: Serdecznik, Wszystkojad, Wszystkopij, Bystrook, Tęgosłuch, Prędkobiegacz. Statek ruszył w dalszą drogę, aż w końcu triumfalnie wpłynął do miasta, z jednej strony wzbudzając radość jego mieszkańców, z drugiej zaś wywołując ich zdumienie.

Serdecznik zszedł ze statku i stanął przed obliczem króla.

– Wasza wysokość, do usług. Twoja córka jest moja.

Król z podziwem przyglądał się statkowi, jednak wzdragał się na myśl o oddaniu swej córki temu ubogiemu przybłędzie.

– To za mało. Zanim pozwolę ci poślubić moją córkę, musisz przejść jeszcze inne próby…

– Jestem gotów się ich podjąć.

– A zatem do dzieła! – rzekł król. – Mam w swoich oborach pięćdziesiąt wołów, które ty lub któryś z twoich towarzyszy musicie zjeść w ciągu ośmiu dni.

– Spróbujemy, wasza wysokość.

Serdecznik powierzył to zadanie Wszystkojadowi i cztery dni później w oborach po wołach nie było ani śladu.

Król był wyraźnie niepocieszony, gdyż i przegrał starcie, i stracił zwierzęta.

– To za mało! – rzekł do Serdecznika. – Posiłek należy popić. Mam w swoich piwnicach pięćdziesiąt beczek skwaśniałego wina. Daję ci osiem dni, żebyś je wypił, ty lub któryś z twoich towarzyszy.

– Wszystkopiju, to jest zadanie dla ciebie.

W osiem dni piwnice były puste.

„Kimże jest ten młodzieniec i jego towarzysze?” – zastanawiał się zaniepokojony król, zupełnie nie wiedząc, jak sobie z nimi poradzić.

Zasięgnął rady jednego ze swoich ministrów, który rzekł mu tak:

– Wasza wysokość, masz przecież w swojej kuchni kucharza, który jest niedościgłym biegaczem. W pięć minut biegnie zaczerpnąć wody do źródła oddalonego o dziesięć mil stąd i wraca z pełnymi bukłakami. Zaproponuj nieznajomemu przybyszowi, by obaj zmierzyli się w biegach.

Król kazał sprowadzić Serdecznika i zaproponował mu wyścig.

– Zrobi się! – odpowiedział młodzieniec, powierzając zadanie Prędkobiegaczowi.

Następnego dnia Prędkobiegacz i kucharz stanęli do wyścigu. Ani się kucharz nie obejrzał, a Prędkobiegacz był już przy źródle, wywołując tym samym zaciekły gniew swojego przeciwnika, który dotąd nie miał sobie równych. Gdy obaj napełnili już bukłaki i odpoczywali na trawie, kucharz – który znał się też na czarach – tak długo patrzył na Prędkobiegacza, aż uśpił go wzrokiem, po czym położył mu na powiekach dwa zielone kamienie, aby się nie obudził, wziął pełne bukłaki i pośpieszył na zamek.

Jednak Tęgosłuch cały czas nasłuchiwał, przekazując swoim kompanom, co działo się w oddali.

– Tęgosłuchu, co oni robią? – spytał Serdecznik.

– Kucharz i Prędkobiegacz zdyszani usiedli przy źródle i rozmawiają. Prędkobiegacz zasnął i głośno chrapie. Kucharz ruszył biegiem do pałacu.

– Bystrooku, spójrz w dal i powiedz nam, co widzisz.

– Kucharz jest w połowie drogi, a Prędkobiegacz leży i śpi z dwoma kamieniami na oczach.

– Chwyć swój łuk – zarządził Serdecznik – i strąć z oczu Prędkobiegacza zaczarowane kamienie. Tylko uważaj, by go przy tym nie zranić!

Niezrównany łucznik napiął cięciwę i strącił kamienie z powiek śpiącego towarzysza.

Ten zerwał się na równe nogi. Pochwycił bukłaki i ruszył z taką prędkością, że w mgnieniu oka dobiegł do pałacu przed kucharzem, wprawiając tym samym w zdumienie króla i wszystkich dworzan.

– Niech będzie! – rzekł pokonany król, a następnie zwrócił się do Serdecznika tymi słowy:

– Człowieka z twoimi zdolnościami wolę mieć za zięcia niż za wroga.

Kilka dni później odbył się piękny ślub. A towarzysze Serdecznika – Prędkobiegacz, Wszystkojad, Wszystkopij, Tęgosłuch i Bystrook – zostali ministrami.

Przekład – Olga Balana

Luca i Mario

Ta historia zaczyna się jak wiele innych opowieści o kominiarczykach. Jej bohater, Luca, urodził się w Banzau, w Królestwie Sabaudii. Nigdy nie poznał swojej matki, ojciec ponownie się ożenił i niedługo po tym zmarł. Chłopca wychowywała dalej macocha, góralka z Revy. Była to kobieta surowa i pomarszczona jak okoliczne góry, lodowata jak pokrywające je śniegi. Nikt chłopca nie kochał, nikt go też nie nienawidził, był jak zbłąkany wróbelek, dorastał w samotności w usłanej zielonymi łąkami i jodłowymi lasami dolinie, w której rozbrzmiewał szum wodospadów i strumyków.

Kiedy chłopiec skończył dziewięć lat, macocha oddała go za parę monet pewnemu włóczędze, który wędrował po świecie z całą gromadą sierot. Luca wyruszył w drogę razem z nimi, nie żywił obaw, nie czuł niepokoju, był nawet szczęśliwy, że znalazł się oto w gronie ludzi podzielających jego los. Po trzech dniach wędrowcy dotarli do dużego, nieznanego miasta.

Dla Luki zaczęło się życie w ciemnościach, czas żmudnej i niebezpiecznej pracy. Smukły, zwinny chłopiec to niknął w mrocznych kominach, to znów wspinał się z wyciągniętymi ku górze rękoma, jakby próbował wydostać się z ciemnej studni bez dna. Niekiedy, dusząc się od sadzy i opadając z sił, robił sobie przerwę na odpoczynek, słyszał wtedy dobiegający z dołu niecierpliwy głos swojego pana, który go popędzał, w górze zaś widział skrawek jasnego, błękitnego nieba. I wspinał się tak i wspinał, aż docierał na sam szczyt, wychodził potem na zewnątrz, a jego blond czupryna cała pokryta była sadzą. Zaczerpywał wówczas świeżego, czystego powietrza i poprzez gąszcz kominów patrzył na odległe górskie wierzchołki.

Nie smucił się wcale. Doskwierała mu tęsknota, choć nie przyprawiała o cierpienie, nie tęsknił bowiem za ludźmi i uczuciem, ale za rzeczami. Pamięć podsuwała mu wówczas znajome obrazy: zaprzyjaźnioną stuletnią jodłę rosnącą nad stromym urwiskiem, tylko jemu wiadomy głaz o profilu kota, mieniącą się w kryształkach wody nad wodospadem tęczę, jasnozielone polany usłane kwiatami goryczki oraz ponurą zieleń jodeł ubranych w puszyste czapki śniegu.

Tęsknił, lecz nie był smutny, prawie wcale nie cierpiał. Myślał, że podobny los spotyka wszystkich; widocznie w życiu już tak jest, że się klepie biedę i wykonuje żmudną pracę w ciemnościach.

Jednocześnie widział, że rówieśnicy wiodą zupełnie inne życie. Mimo to w jego prostej, góralskiej duszy nie było miejsca na zazdrość ani na gorycz.

Luca zwykł siadać i odpoczywać zawsze na tej samej ławce. Znajdowała się na skraju okazałego ogrodu miejskiego, odwiedzanego zaraz po szkole przez rzesze dzieci z dobrych rodzin pod opieką mam i nianiek. Pociechy dokazywały na trawnikach i jazgotały jak ptaki, które uciekły z klatki. Luce brakowało odwagi, żeby przyłączyć się do ich zabaw. Gdy tylko próbował się zbliżyć, dzieci uciekały przerażone na widok jego czarnej od sadzy twarzy i pomiętej kurtki.

Pewnego dnia ogromna srebrno-niebieska piłka wyleciała z liściastego gąszczu i wbiła się w oparcie ławki. Luca wyciągnął ją i podał chłopcu, który właśnie przybiegł zdyszany i zaniepokojony. Był to niezwykłej urody błękitnooki blondyn. W obawie, żeby się nie ubrudzić, dokładnie przyjrzał się piłce, sprawdzając, czy Luca nie zostawił na niej śladów węgla. Potem popatrzył na chłopca i się uśmiechnął:

– Dlaczego masz taką czarną twarz?

– Taką mam pracę…

– Nigdy jej nie myjesz?

– Od święta.

– A dlaczego nie codziennie?

– Bo i tak się ubrudzi…

Milczeli przez chwilę, po czym znów się do siebie uśmiechnęli.

– Jak się nazywasz?

– Luca.

– Luca, a co potem?

– Potem nic.

– Nie masz taty i mamy?

– Nie.

– Ja nazywam się Mario Defilippi i mam mamę i tatę… Tata nie mieszka z nami, bo nie kocha mamy. Ale odwiedza mnie czasami i przynosi mi słodycze.

Po tych słowach zamilkł. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć. Luca milczał zmieszany i uśmiechał się. Uśmiechnął się także Mario, po czym wziął piłkę i pobiegł do swoich kolegów.

To spotkanie wzbudziło w Luce szczery zachwyt i roznieciło iskrę czułości wobec tego dobrze ubranego chłopca o blond włosach i różowej cerze, jakże odmiennego od niego samego.

Nazajutrz dostrzegł go w gronie kolegów. Wprawdzie nie odważył się podejść, ale przyglądał mu się z daleka. Miał nadzieję, że piłka znów poleci daleko, co pozwoliłoby im chwilę porozmawiać. Mario chyba jednak o nim nie pamiętał. Długo grał z kolegami, potem usiadł przy niańce i spokojnie jadł kanapkę. Wreszcie w oddali rozpoznał kominiarczyka. Skoczył na równe nogi, podbiegł do chłopca i bez słowa, ale z uśmiechem na ustach podzielił się z nim swoim podwieczorkiem. Zaraz za nim przybiegł jego pies, potężny nowofundland.

– To twój pies? – zapytał Luca.

– Mój. Wabi się Fritz.

Od tamtego dnia Mario i Luca byli przyjaciółmi.

W życie obydwu – bogatego panicza i brudnego od sadzy chłopca z gór – wkradła się potrzeba wzajemnej czułości i bliżej nieokreślona sympatia. Luca nie mógł bawić się razem z kolegami Maria, a sam Mario nawet nie starał się ich przekonać, wiedział bowiem, że nic nie wskóra i że go wyśmieją. Ale przychodził czasem do kominiarczyka na pogawędki, dzielił się z nim podwieczorkiem, opowiadał rozmaite historie. Był z natury swej gadatliwy, próbował więc nakłonić małomównego Lukę do rozmowy, zadając mu rozmaite pytania. Ktoś wreszcie odkrył w duszy Luki zakątek, o którego istnieniu nikt dotąd nie wiedział, i ogrzał ciepłem uczucia, ktoś poruszył w jego sercu wrażliwą strunę, której nikt jeszcze dotąd nie dotknął. Chłopiec był przeszczęśliwy.

Któregoś dnia Mario nie przyszedł wraz z kolegami do parku. Luca czekał na niego bezskutecznie także nazajutrz, a potem kolejnego dnia, lecz przyjaciel się nie pojawiał.

Luca przyglądał się kolorowej gromadce rozbieganych dzieci. Rozpoznał wśród nich wielu kolegów Maria, postanowił więc zapytać jednego z nich, który właśnie obok przebiegał, dlaczego Mario nie przychodzi, a w odpowiedzi usłyszał:

– Mario jest chory – odpowiedział tamten, mierząc do wzrokiem. – Ma błonicę – dodał, po czym zawstydzony, że ktoś go może zobaczyć w takim towarzystwie, pobiegł do swoich kolegów, wyśpiewując radosne trele.

Mario leżał chory w swoim eleganckim pokoju, z którego roztaczał się widok na przyległy do pałacu rodziny Defilippich park.

Siostra zakonna, dwóch lekarzy, zrozpaczona matka czuwali w ciszy u wezgłowia łóżka. Słychać było niespokojny oddech chorego. Chłopiec majaczył, a matka pochylała się nad nim, próbując zrozumieć, co chce jej powiedzieć. Mówił o słońcu, kwiatach, ptakach i zabawie.

– Luca, chcę zobaczyć Lukę – powiedział w pewnej chwili.

– Lukę? A kto to jest? – zapytała po cichu matka, która gotowa była spełnić każde życzenie chłopca.

Mario nie zrozumiał, nie odpowiedział.

– Chcę zobaczyć Lukę… nie myjcie mu twarzy… chcę go zobaczyć właśnie takiego czarnego…

– Ach! – rzekła matka i zwróciła się do zakonnicy:

– Chodzi o tego kominiarczyka, znam go.

Kazała sprowadzić niańkę, po czym wydała jej na ucho instrukcje. Niańka wzdrygnęła się, jakby chciała zaprotestować, lecz matka chłopca stanowczym szeptem potwierdziła polecenie.

Luca siedział na swojej ławce, miał podkurczone nogi, łokcie wsparte na kolanach, a podbródek na dłoniach. Od tygodnia nie widział swojego przyjaciela, czuł nieprzerwanie dojmujący ból w sercu.

Kobiecy głos wyrwał go z odrętwienia:

– Ty jesteś Luca, kominiarczyk?

– Tak.

– Pani Defilippi, matka Maria, prosi, żebyś przyszedł odwiedzić jej syna.

Luca nie poczuł się wcale onieśmielony, poszedł razem z kobietą do pałacu.

W pokoju chorego panowała atmosfera oczekiwania. Mario wciąż majaczył, nie mówił, lecz rzęził.

– Luca… moja piłka… chcę zobaczyć Lukę…

Mama pochylała się nad chorym, na jej twarzy malował się ból, z trudem powstrzymywała łzy i łkanie.

– Chcesz zobaczyć Lukę?

– Tak… tak – powiedział Mario, podrywając się na łóżku.

– Przyszedł do ciebie właśnie… – rzekła kobieta, po czym się odsunęła, a zza jej pleców wyłoniła się uśmiechnięta twarz kominiarczyka. Na ustach Maria wreszcie zagościł uśmiech, po raz pierwszy po wielu dniach. I po raz pierwszy wydawał się jakby bardziej wypoczęty.

Luca nie odstępował jego łóżka przez cały dzień. Jednak pod wieczór stan chorego chłopca się pogorszył. Doktor pokiwał głową zatroskany. Po utrzymującym się w ciągu dnia nastroju nadziei dom ponownie popadał w rozpacz.

Mario nie chciał, żeby Luca go opuścił choćby na chwilę. Luca spędził więc noc blisko chorego przyjaciela, a potem cały kolejny dzień i kolejną noc. Matka chłopca wysłała do opiekuna Luki bardzo szczodre wynagrodzenie, zatrudniając kominiarczyka, by pocieszał jej syna w ostatnich godzinach! Mario umierał! Koniec był blisko!

Minęły jeszcze jeden dzień i jedna noc.

O świcie Mario podniósł się na poduszce, objął ramieniem szyję Luki, przyciągnął go do siebie całą siłą i mocno uścisnął. Potem poluzował uścisk i opadł bezwładnie. Spał, leżąc na wznak. Kominiarczyk nie rozumiał dobrze, co się dzieje. Zobaczył, jak matka chłopca wymachuje rękami, siłą odciągana przez służbę, usłyszał rozbrzmiewające w domu głosy rozpaczy, drzwi otwierały się i zamykały na zmianę, jakby targane porywistym wiatrem.

Nie pojmował, co się stało. Nagle znalazł się na ulicy, w dłoni trzymał sakiewkę z monetami, poszedł w stronę parku, po czym usiadł na swojej ławce, podkurczając nogi, łokcie wsparł na kolanach, a podbródek na dłoniach.

– Nie zobaczysz Maria już nigdy więcej. Nie żyje! – powiedzieli mu.

Czuł w sercu dojmujący ból. Bolało go tak samo mocno, jak wtedy, gdy poparzył sobie rękę od płomienia w kominie.

Ale dobrze nie rozumiał, co się stało. Dwa dni później przyszła po niego niańka w żałobie i zaprowadziła go do domu jego przyjaciela. Matka Maria przywitała go ze łzami w oczach, mocno do siebie przytuliła, a następnie zaczęła mu się czule przyglądać. Luca nic nie mówił. Kazano mu ściągnąć jego kominiarski strój, urządzono mu kąpiel w marmurowej wannie z ciepłą, pachnącą wodą. Wyszedł z niej czyściuteńki, był znów tym samym jasnowłosym chłopcem, który żył sobie w dalekiej górskiej dolinie. Następnie odziano go w elegancki czarny garnitur przyozdobiony krepą.

– Będziesz nosił żałobę po biednym Mariu – powiedziała mu niańka. – Teraz ty jesteś Mario. Tak chce jego mama, teraz to twoja mama.

Luca uśmiechał się, wcale go to nie dziwiło, uważał to za naturalną kolej rzeczy.

Pojawiła się pani:

– Ależ on piękny! – powiedziała drżącym głosem. – Nawet jest do niego podobny… – przerwała i wybuchła szlochem, mocno przytulając do siebie chłopca.

Luca nie rozumiał dobrze, co się stało.

Przekład – Nastazja Leśniak i Monika Żurek


Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
19 июня 2020
Объем:
124 стр. 7 иллюстраций
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают