Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 52

Шрифт:

Przysunąwszy krzesło do jednego z kominków w kawiarni, patrząc na gasnące i zapalające się wśród popiołów, z miejsca na miejsce przebiegające iskierki, z rozmyślania nad losem i obecnym szczęściem Traddlesa popadłem w marzenia. Liczyłem zmiany zaszłe w mym życiu, poniesione straty. Od wyjazdu z Anglii przez całe trzy lata nie siadywałem przy kominku, chociaż wiele rozpalonych tu i ówdzie przeróżnych widywałem ognisk. Tu gasnące te iskry opowiadały mi historię pogasłych moich nadziei.

Mogłem już spoglądać w przeszłość i ze smutkiem wprawdzie, lecz już bez goryczy, śmiało patrzeć w przyszłość. Rodzinnego nie miałem domu i o rozpaleniu domowego ogniska marzyć nie mogłem. Tę, która mnie może inaczej pokochać zdołała, z dawien dawna siostrzanego wyuczyłem do siebie przywiązania. Lada dzień mogła wyjść za mąż, ktoś inny nabierze praw do jej życia i serca i nie dowie się ona nawet nigdy, czym była dla mnie. Słusznie! Słuszna to kara za mą lekkomyślność. Zbierałem wprawdzie gorzkie owoce, lecz z własnego posiewu.

Myślałem o tym, przygotowany zająć u jej ogniska to poślednie, ciche miejsce, które jej u swego niegdyś wyznaczyłem. Machinalnie wzrok podnosząc, ujrzałem przed sobą znaną mi, gdzieś widywaną, z najwcześniejszymi mymi wspomnieniami związaną postać… doktora Chillipa, który się zjawił w pierwszym rozdziale niniejszej opowieści i mego życia. Siedział w kąciku, zagłębiony w czytaniu gazety. Wiele lat upłynęło od ostatniego naszego spotkania, sędziwym cieszyć się musiał wiekiem, lecz – drobny, szczupły, spokojny – wyglądał tak, jak wyglądać musiał w chwili, gdy siedząc naprzeciw mej ciotki, w bawialnym pokoiku w Blunderstone, wyczekiwał mego przyjścia na świat.

Siedział, spokojnie czytając gazetę, z przechyloną na ramię głową, ze szklanką gorącego ponczu pod ręką. Jak zwykle uprzejmy, ugrzeczniony, zdawał się przepraszać arkusz papieru, z którego sobie czytać pozwalał.

Zbliżyłem się do niego.

– Jak się pan ma, panie Chillip? – rzekłem.

Zdziwił się, spojrzał na mnie jak na nieznajomego.

– Dziękuję panu – odrzekł – mam nadzieję, że i panu zdrowie służy.

– Pan mnie nie poznaje?

Uśmiechnął się uprzejmie, przymrużył oko, przechylił głowę, przypatrując mi się bacznie.

– A tak, istotnie – mówił – znane mi są pańskie rysy, tylko nazwiska przypomnieć sobie tak od razu nie mogę.

– A jednak znanym było panu pierwej niż mnie samemu.

– Doprawdy? Miałżebym honor być obecnym…

– Tak właśnie.

– Ależ się pan od tego czasu musiał zmienić – zauważył dobrodusznie.

– Zapewne, zmieniłem się nieco – odrzekłem.

– Niech pan daruje – rzekł po chwili bacznego wpatrywania się we mnie – mimo to zmuszony jestem spytać: jak godność pańska?

Słysząc nazwisko moje, zdziwił się i ucieszył. Zamieniliśmy uścisk dłoni, co było z jego strony pewnym wysiłkiem, zwykle bowiem podawał tylko końce palców.

– Dziwne – mówił, mierząc mnie od stóp do głowy wzrokiem. – Byćże596 to może? Pan Copperfield? Znane mi są pańskie rysy. Podobny pan jesteś, bardzo podobny, do nieboszczyka, swego ojca.

– Nie miałem szczęścia go widzieć, nawet w kolebce będąc – rzekłem.

– A! Prawda – odrzekł ze współczuciem w głosie – prawda! Smutne okoliczności, nader smutne! Nie sądź pan przeto, panie Copperfield – dodał, prostując się – że imię pańskie, że sława nie doszła do zamieszkałego przeze mnie zakątka. Ba! – dodał, dotykając wskazującym palcem czoła – wrze tam, gotuje się, co, prawda? I czy nie odczuwasz pan przy tym znużenia?

– Jakież pan obecnie zamieszkuje okolice? – spytałem, siadając przy nim.

– Mieszkam o parę mil od Bury St. Edmunds – odrzekł. – Żona moja odziedziczyła po ojcu małą własność ziemską i udało mi się wyrobić sobie w okolicy wcale zadowalającą praktykę. Córka moja dorasta. Czy pan uwierzy – ciągnął, kiwając głową – nie dalej jak w zeszłym tygodniu matka musiała aż dwie zakładki odpuścić w jej sukience. Tak, tak, czas płynie, płynie!

Mówiąc to, dopił szklankę wina, zaproponowałem mu zatem drugą.

– Nie pijam zwykle więcej – mówił – lecz dzisiaj, i w tak miłym towarzystwie… Ha! Zdaje mi się, że nie dalej jak wczoraj leczyłem pana na odrę… pamiętasz pan? Urósł pan od tego czasu.

Ukłoniłem się, dziękując za to uznanie i kazałem podać butelkę wina.

– Nie pijam zwykle tyle – upewniał Chillip – lecz przy takim spotkaniu, w takiej kompanii! Pan żonaty?

Potrząsnąłem głową.

– A, prawda, prawda! Słyszałem o pańskiej stracie. Słyszałem od siostry pańskiego ojczyma. Co za charakter, jaka energia!

– Tak – odrzekłem krótko – niepospolita! Gdzież ją pan widuje?

– Więc nie wiadomym było dotąd panu, że ojczym pański został znów mym sąsiadem?

– Nie wiedziałem o tym.

– Tak właśnie – ciągnął z łagodnym uśmiechem mały człowieczek – tak właśnie. Ożenił się z młodą i posażną dziedziczką w naszej okolicy. Biedaczka!… I ta ciągła praca umysłowa – dodał, wpatrując się we mnie z uwielbieniem – nie męczy pana?

Pytanie zbyłem kiwnięciem głowy, wracając do uprzedniego przedmiotu rozmowy.

– Wiedziałem o tym – rzekłem – że pan Murdstone ożenił się powtórnie. Pan jest u nich domowym lekarzem?

– Niezupełnie, wzywają mnie czasem. Stałość jest szczególnie rozwiniętą cechą charakteru pana Murdstone i jego siostry.

Widać dostrzegł cień aprobaty w mym spojrzeniu, gdyż ośmielony nim oraz popijanym winem pokiwał głową i z cicha zawołał:

– Ho! Ho! Pamiętam dobrze stare czasy.

– Zatem i brat, i siostra – spytałem – niewiele się zmienili?

– Lekarz – mówił pan Chillip – z zawodu swego głuchy być musi i ślepy na wszystko, co nie wchodzi w zakres medycyny, lecz w danym wypadku przyznać muszę, że oboje są nader surowi, odnośnie doczesnego i przyszłego życia.

– W przyszłym znajdą zapewne, co im się należy – odparłem – lecz czymże się obecnie, w doczesnym życiu odznaczają?

Pan Chillip wstrząsnął głową i popił wina.

– Śliczna to była kobietka – zauważył ze współczuciem.

– Obecna pani Murdstone? – spytałem.

– Śliczna, mówię panu! Dobra, łagodna, uprzejma. Żona moja utrzymuje, że ją złamano. W czarną popadła melancholię. Ho, ho! Nie ma bystrzejszych obserwatorek niż kobiety!

– Znam to – odrzekłem – chcieli ją do własnej nagiąć miary. Nieszczęsna.

– Tak, panie! Zrazu opierała się, wybuchały gwałtowne sprzeczki, sceny, teraz: cień kobiety. Odkąd bratu, powiem to panu w zaufaniu, siostra przybyła w pomoc, zgięli ją, ogłupili do ostateczności.

Łatwo mi było w to uwierzyć.

– Przyznam się nawet panu – ciągnął, popijając wino – lecz niech to między nami zostanie, że matkę jej wpędzili do grobu, a ją biedaczkę zgięli i do idiotyzmu doprowadzili. Przed wyjściem za mąż była żywa, wesoła, lecz pod ich ponurym despotyzmem musiała się załamać na duchu i ciele. Teraz są dla niej raczej oprawcami niż mężem i szwagierką. Tak przynajmniej utrzymuje moja żona, a kobiety posiadają dar szczególnej spostrzegawczości.

– Czy się bawią jeszcze… nie śmiem w zastosowaniu do nich tego wielkiego użyć słowa: czy się bawią jeszcze w religijność i pobożność? – spytałem.

– Uprzedzasz mnie pan. Właśnie chciałem powtórzyć najtrafniejszą, jaką kiedy bądź słyszałem uwagę, która wyszła z ust mej żony. Otóż utrzymuje ona, że pan Murdstone stawia siebie za niezrównany, boski wzór do naśladowania. Uderzyła mnie trafność tego spostrzeżenia żony. Ho, ho! Nie ma bystrzejszych nad kobiety obserwatorek!

– Pełne są intuicji.

– Uszczęśliwiasz mnie pan, zgadzając się ze mną w tej mierze! – zawołał, rozpromieniony winem i zaufaniem. – Rzadko, bardzo rzadko wyrażam me zdanie poza obrębem mego zawodu, lecz żona moja utrzymuje, słuchając ustawicznych kazań i publicznych przemówień pana Murdstone, że jest on tak nieubłaganym fanatykiem, jak okrutnym w domu tyranem.

– Przyznaję najzupełniejszą słuszność żonie pańskiej.

– Żona moja – ciągnął uszczęśliwiony człowieczek – utrzymuje właśnie, że tacy apostołowie szkodzą dobrej sprawie. Ja sam zresztą przyznam się panu – ciągnął, mrużąc oczy i przechylając głowę na ramię – nie znalazłem nigdzie w Piśmie Świętym poparcia dla zasad pana i panny Murdstone.

– Ani ja – rzekłem.

– Toteż – ciągnął pan Chillip – nie cieszą się oni ogólną sympatią, że zaś każdego, kto im nie wtóruje, skazują na wieczne zatracenie, potępieńców nie brak w naszej okolicy. Żona moja utrzymuje właśnie, że czym kto wojuje, od tego ginie. Wszyscy się od nich odwrócili, zostali sami ze swą żółcią i nieubłaganą srogością. A teraz wróćmy do uprzedniej rozmowy. Jakże tam z tą umysłową pracą? Nuży pana, kochany panie Copperfieldzie? Musisz ciągłej potrzebować podniety?

Sam już był jednak tak dalece podniecony, że z łatwością sprowadziłem go na inny przedmiot rozmowy, na własne jego interesy i sprawy. Niestrudzony udzielał mi przez pół godziny informacji, dając do zrozumienia, że jego niniejsza obecność w Londynie pozostaje w związku z pewnym wypadkiem pomieszania zmysłów jednego z pacjentów wskutek nadużycia gorących napojów.

– Upewniam pana, panie Copperfieldzie – mówił – że w podobnych razach bywam do głębi wzruszony. Tracę przytomność! Pamiętam jak dziś, ile upłynęło czasu zanim po pańskim właśnie przyjściu na świat zdołałem ochłonąć z wrażenia wywartego obcesowym postępowaniem tej starej damy.

Powiedziałem mu, że jadę do tej obcesowej damy, ciotki mej, w gruncie rzeczy najlepszej pod słońcem kobiety. Zapewnienia moje w tym względzie nie uspokoiły go wszelako i nie przekonały. Wyglądał na wystraszonego samą myślą powtórnego spotkania z obcesową damą i powtarzał z uśmiechem:

– Doprawdy? Kto by to przypuszczał!

Jednocześnie kazał zapalić świecę, w łóżku szukając schronienia przed wywołaną zmorą. Nie wiem, czy go rozgrzało wino, lecz skłonny jestem przypuszczać, że miękkie jego serce biło prędzej! Tak prędko zapewne, jak onego pamiętnego wieczoru, w którym ciotka moja uderzyła go kapeluszem.

Zmęczony, poszedłem też spać o północy. Nazajutrz wyjechałem do Dover i zastałem ciotkę przy herbacie. Nosiła teraz okulary, niezmieniona zresztą wcale. Ciotka, pan Dick, stara moja, kochana Peggotty, obecnie bawiąca u ciotki w charakterze gospodyni, z otwartymi przyjęli mnie ramionami, ze łzami radości w oczach. Zabawiła ciotkę opowieść o mym spotkaniu z doktorem Chillipem i wspomnienie, które o niej przechował. I ciotka, i Peggotty dużo miały do mówienia o mym ojczymie i tej jego „zbójeckiej siostrze”. Sądzę, że żadne względy nie skłoniłyby ciotki do nazwania panny Murdstone inaczej lub do wymówienia jej nienawistnego imienia.

Rozdział LX. Agnieszka

Pozostawszy sam na sam z ciotką, do późnej nocy rozmawialiśmy o listach nadeszłych597 z Australii od naszych emigrantów, o tym, że pan Micawber zwracał drobne kwoty z owych słynnych „pieniężnych zobowiązań”, które go tak bardzo zajmowały, o tym, jak Janet, przyjąwszy znów służbę u ciotki po powrocie jej do Dover, nie wytrzymała i wyszła za mąż za szynkarza, przy czym ciotka; jako znana przeciwniczka stanu małżeńskiego, obdarzyła ją wyprawą i małym posagiem, słowem, o rzeczach wiadomych mi już z otrzymywanych z domu listów. Jak zwykle też była mowa o panu Dicku. Ciotka opowiadała, z jakim zapałem przepisywał wszystko, co się przepisywać dało, tą pozorną pracowitością trzymając na wodzy króla Karola Pierwszego. Ciotka była uszczęśliwiona, widząc, że jest spokojny i zadowolony, tylko ona bowiem wiedziała, „ile wart jest ten człowiek”.

– A kiedyż, Trot – spytała wreszcie, głaszcząc po dawnemu moją rękę, którą trzymała siedząc przed kominkiem – kiedyż pojedziesz do Canterbury?

– Jutro rano postaram się o konie – rzekłem – chyba że ciotka życzy sobie towarzyszyć mi, to w takim razie…

– Bynajmniej – przerwała mi ze zwykłą sobie stanowczością. – Nie myślę wcale ruszać się z domu.

– W takim razie jadę jutro rano – odrzekłem. – Już bym tam był, gdyby mi nie było pilno kogoś innego powitać.

Odpowiedź ta zadowoliła ciotkę.

– Trot! Trot! – mówiła, uśmiechając się i gładząc moją rękę. – Ba! Stare moje kości dotrwałyby i do jutra…

Patrzałem zadumany w ogień. Zadumany, gdyż powrót ten, zbliżenie się do Agnieszki budziły stare żale. Czas je złagodził, ale nie zatarł zupełnie. Zdawało mi się, że słyszę jeszcze ciotkę moją powtarzającą:

„Och! Trot, dziecko! Ślepe, biedne dziecko!”.

Teraz rozumiałem znaczenie niedocenionych wówczas słów. Chwilę długą milczeliśmy oboje. Podnosząc wzrok, spotkałem się z badawczym spojrzeniem ciotki. Śledziła zapewne bieg moich myśli.

– Zastaniesz – mówiła z wolna, przerywając długie milczenie – zastaniesz ojca jej złamanego wiekiem, białowłosego starca, odrodzonego jednak pod wieloma względami. Nie mierzy on już jak dawniej ludzkich smutków, radości, potrzeb jedną wyłącznie miarą. Wierz mi, dziecko, niemało szarpać się z sobą i życiem potrzeba, zanim się ta ciasna nasza rozszerzy miara.

– Wiem to, ciotko.

– Ją zastaniesz piękną, dobrą, rozumną, poświęcającą się jak zawsze. Gdybym znała silniejsze słowa pochwały, użyłabym ich w zastosowaniu do niej.

Większa nie mogła już istnieć pochwała, lecz ileż w słowach powyższych było nagany dla mnie. Zbłąkany, zeszedłem z drogi do szczęścia.

– Jeśli dziewczęta, które wychowuje – mówiła ciotka ze łzami w oczach – choć w części podobne będą do swej nauczycielki, życie jej nie przeminie marnie. „Jest użyteczna, a zatem szczęśliwa”. Pamiętasz, Trot, własne to jej słowa. Jakże mogłaby ona nie być użyteczną i szczęśliwą?

– Czy Agnieszka… – począłem, nie pytając, lecz raczej myśląc głośno.

– Co? Co mówisz? – przerwała mi ostro ciotka.

– Kocha kogoś? – skończyłem.

– Wstydź się! – zawołała oburzona panna Betsey. – Wstydź się! Sto razy przecie, od czasu jakeś odjechał, mogła, jeśliby chciała, wyjść za mąż.

– Nie wątpię o tym – odrzekłem. – Pytam, czy się nie znalazł ktoś godny jej ręki i serca, gdyż inaczej, wiem o tym, Agnieszka nie oddałaby ni ręki, ni serca.

Ciotka moja nic mi nie odpowiadała. Siedziała z brodą opartą o rękę i dopiero po chwili podniosła oczy.

– Posądzam ją – rzekła – że kryje przywiązanie w sercu…

– Odwzajemnione? – spytałem.

– Tego ci nie mogę powiedzieć, Trot – odrzekła z powagą. – Może i tak powiedziałam za wiele. Agnieszka nie zwierzała mi się nigdy, są to własne moje domysły…

Patrzała na mnie bacznie, zdawało mi się nawet, że wargi jej tajemnym jakimś drgają wzruszeniem i czułem, że odgadnąć musiała, co się w mej duszy dzieje. Wezwałem w pomoc wszystkie moje postanowienia.

– Jeśli tak – rzekłem – a mam nadzieję, że…

– Ale ja wcale nie twierdzę – znów ostro przerwała mi ciotka. – Ja się tylko domyślam, a z domysłów moich żadnych ostatecznych nie powinieneś wysnuwać wniosków. Domysły mylne być mogą i mówić o nich nie mam prawa.

– Sama mi to Agnieszka powie – odrzekłem. – Siostrą mi była zawsze, posiadała całe me zaufanie i zaufaniem wypłaci mi się zapewne.

Ciotka odwróciła powoli wzrok ode mnie i zakryła ręką oczy. Po chwili drugą rękę położyła mi na ramieniu i tak siedzieliśmy długo, milcząc, zapatrzeni w przeszłość. Rozstaliśmy się późno w noc, nie zamieniwszy słowa więcej.

Nazajutrz rano jechałem konno drogą, którą przebywałem tak często za dni szkolnych. Nie, nie czułem się szczęśliwy z odniesionego nad sobą zwycięstwa. Nawet bliska urzeczywistnienia nadzieja ujrzenia Agnieszki nie zdołała rozproszyć mego smutku.

Szybko mijałem znane mi pola i ogrody, aż znalazłem się w murach miasta, którego kamień każdy był literą w abecadle dni mych dziecięcych. Zbliżyłem się do starego domostwa. Serce miałem jednak zbyt wzburzone i cofnąłem się od drzwi. Przeszedłem pod oknem izdebki, w której przesiadywał niegdyś Uriah Heep, a potem pan Micawber. Obecnie kancelaria zmieniona została na poczekalnię czy bawialny pokój. Poza tym stare, spokojne, lśniące od czystości domostwo żadnej nie uległo zmianie. Służącą, która mi otworzyła, prosiłem powiedzieć pannie Wickfield, że pragnie ją widzieć dżentelmen mający do niej zlecenia od bawiącego za granicą przyjaciela. Wprowadzono mnie po starych, znanych mi schodach do starego, znanego mi salonu. Na półkach leżały jak dawniej książki Agnieszki, biurko, przy którym wieczorami opracowywałem lekcje, również stało na dawnym miejscu. Tylko po zmianach zaprowadzonych w domu za rządów Heepów nie było ani śladu. Wszystko, wszystko było jak dawniej, za lepszych czasów…

Stanąłem w oknie, przypatrując się ulicy i przeciwległym domom i wspominając, że tak samo właśnie przypatrywałem się im w owe pierwsze spędzone tu, deszczowe popołudnie, snując domysły o sąsiadach – goniąc wzrokiem przechodniów, kobiety stąpające po zmokłych od deszczu kamieniach, strumień, co spływał z okapu. Żywo stanęli mi w pamięci wędrowcy, w mroczne, dżdżyste popołudnia zjawiający się na rogu ulicy, z węzełkami u końca zarzuconych na ramię sękatych kijów. Czułem woń rozmokłej ziemi, pożółkłych liści, znużenie długiej podróży, nieokreśloną jakąś tęsknotę.

Skrzypnięcie bocznych drzwi wyrwało mnie z zadumy. Odwróciłem się. Piękne oczy Agnieszki spotkały się z mymi. Stanęła i podniósłszy rękę do serca, zachwiała się. Pochwyciłem ją w objęcia.

– Agnieszko! Droga, kochana Agnieszko! Przestraszyło cię to nagłe moje zjawienie się?

– Nie! Nie! Cieszę się, że cię widzę, Trotwood!

– A ja, Agnieszko, jakże się cieszę!

Przycisnąłem ją do piersi, milczeliśmy długą chwilę. Usiedliśmy obok siebie, anielskie oblicze zwrócone było ku mnie, czytałem na nim to powitanie, o którym we dnie i w nocy od lat wielu marzyłem. Tak szczera była, serdeczna, dobra, piękna! Tyle jej zawdzięczałem, tak droga mi była, że słów nie znajdywałem do wypowiedzenia tego, co czułem. Próbowałem powtórzyć jej podziękowania, błogosławieństwa, którymi przepełnione bywały listy moje – próżno! Słowa konały mi na ustach, miłość i radość moja była niema.

Spokój jej pogodny, jak zawsze, tak i tym razem, oddziałał na mnie. Zwróciła wspomnienia moje do chwili naszego rozstania, mówiła o Emilce, którą niejednokrotnie przed odpłynięciem jej do Ameryki odwiedzała po kryjomu; mówiła o mogile Dory. Z właściwym szlachetnym sercom taktem poruszyła te struny mych wspomnień, nie targając, lecz kojąc. Zdawało mi się, że słucham cichej jakiejś muzyki i mogłoż być inaczej; byłem wszak pod skrzydłem anioła-stróża mego życia.

– A ty, Agnieszko – spytałem ją wreszcie – mów mi o sobie, od tak dawna nic mi o sobie nie mówiłaś.

– Cóż mówić miałam – uśmiechnęła się pogodnie. – Ojciec zdrów, życie nam płynie cicho i spokojnie, w tym starym przywróconym nam domu. Pierzchły zgryzoty i niepokoje. Wiedziałeś o tym i cóż ci więcej mówić miałam? Oto wszystko.

– Wszystko? – spytałem.

Spojrzała na mnie. Rumieniec oblał jej białe czoło.

– I nic mi już więcej, siostrzyczko, nie masz do powiedzenia?

Zbladła, zarumieniła się powtórnie, znów zbladła. Uśmiechnęła się mętnie i potrząsnęła głową.

Zamierzałem wywołać zwierzenie na temat tego, co było domysłem mej ciotki. Przemogłem własne uczucia, zapanowałem nad sercem, obowiązkiem moim było pozyskać jej zaufanie, służyć wedle możności, lecz zauważywszy to jej zmieszanie, nie chciałem nalegać.

– Pracujesz, droga Agnieszko?

– Tak, w szkole – odpowiedziała uspokojona.

– Ciężka to praca.

– Wdzięczna – odrzekła. – Trudem nie mogę jej nazwać.

– Wszystko, co dobre, łatwe ci się zdaje, wiem to.

Znów się zarumieniła, spuściła głowę, zdawało mi się, że po ustach jej przebiegł uprzedni smutny uśmiech.

– Zaraz ojciec nadejdzie – mówiła. – Wszak spędzisz dzień z nami? Przenocujesz może w dawnym swym pokoiku? Wiesz, zawsze się nazywa twoim.

Nocować nie mogłem, obiecałem ciotce wrócić, lecz zamierzałem z nią spędzić dzień cały.

– Muszę cię jednak na chwil kilka opuścić – mówiła. – Wołają mnie moje zajęcia, lecz oto są stare nasze nuty i książki, pamiętasz, jak dawniej.

– Te same nawet co dawniej widzę kwiaty – odrzekłem, rozglądając się po pokoju.

– Chciałam wszystko utrzymać tak, jak bywało za dawnych, dziecinnych naszych lat – mówiła z uśmiechem. – Tak szczęśliwi byliśmy wówczas!

– Niebu to tylko wiadomo! – westchnąłem.

– Każdy szczegół przypominający mego brata – mówiła, patrząc mi prosto w oczy – miły mi był, nawet te klucze dźwięczały na nutę starych wspomnień.

Zadzwoniła kluczami i uśmiechnęła się, odchodząc.

Tak! Pozostawało mi tylko przechować jak świętość siostrzane te uczucia. Skarbem mi być powinny! Raz zachwianą ufność łacno mógłbym utracić… Rozumiałem to i sama miłość do Agnieszki nakazywała mi skrywać, zwalczać porywy serca.

Wyszedłem na miasto. Na progu jatki stał rzeźnik, dawny mój wróg. Poszedłem obejrzeć plac walki. Mignęły mi w pamięci lekkie cienie panny Shepherd i starszej panny Larkins i wielu tym podobnych. Z przeszłości jedno mi pozostało całe, żywe – Agnieszka! Ta mi przyświecała z wysoka, jak niedościgła gwiazda. Wróciwszy zastałem pana Wickfielda: powrócił ze swego ogrodu za miastem, którym zajmował się teraz z zapałem. Zastałem go takim właśnie, jak mnie ciotka uprzedziła. Zasiedliśmy do stołu w towarzystwie pół tuzina dziewczątek. Prawnik zdawał się cieniem pięknego mężczyzny przedstawionego na wiszącym w sali jadalnej portrecie.

Uległem znów kojącemu nastrojowi tego domu. Przy deserze pan Wickfield nie pił jak dawniej wina, ja też pić nie chciałem i niebawem przeszliśmy do salonu, gdzie Agnieszka ze swymi uczennicami zajmowała się muzyką i ręcznymi robótkami. Po herbacie dziewczynki odeszły, pozostaliśmy we troje, jak dawniej – mówiliśmy też o dniach minionych.

– Mój udział we wspomnieniach – mówił pan Wickfield, potrząsając siwą głową – składa się z żalu, głębokiego żalu. Wiesz to dobrze, Trot, nie mam się zresztą z czym skrywać.

Cała jego postać świadczyła o szczerości tych słów.

– Nie zmażę przeszłości – mówił – i zmazać, gdybym nawet mógł, nie chcę, gdyż ani na chwilę nie chcę zapomnieć tego przywiązania, poświęcenia, jakich dowody dała mi Agnieszka.

– Rozumiem pana – odrzekłem cicho – zawsze ją też uwielbiałem!

– Lecz i ty sam, kochany Trotwood, nie wiesz, czym jest i była, ile przeżyć, ile przewalczyć, przeboleć musiała. Kochane dziecko!

Agnieszka powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu. Blada była, bardzo blada.

Teraz zauważyłem, że istotnie, jak się domyślała ciotka, miała na sercu niewypowiedziany jakiś ciężar.

– Nigdy ci, Trotwood, nie mówiłem o jej matce? – spytał pan Wickfield.

– Nie, panie, nigdy.

– Niewiele się da powiedzieć, chociaż wiele się przecierpiało. Wyszła za mnie wbrew woli ojca, który się jej wyrzekł. Błagała o przebaczenie przed urodzeniem Agnieszki. Twardy to był człowiek, matka umarła od dawna, odepchnął korzącą się córkę. Zranił ją śmiertelnie.

Agnieszka, stojąc za ojcem, otoczyła ramionami jego szyję.

– Poczciwe, tkliwe miała serce – ciągnął pan Wickfield – i to ją zabiło. Nikt lepiej ode mnie jej nie znał! Kochała mnie, lecz nie była szczęśliwa. Kryjąc się przede mną, cierpiała i płakała, a że słabą była i do zdrowia wrócić nie mogła, srogość ojca dobiła ją. Pozostawiła mnie samego z Agnieszką, dwutygodniowym zaledwie niemowlęciem, i z tymi siwymi włosami, które musiałeś zauważyć, widząc mnie po raz pierwszy.

Ucałował pochylającą się nad nim córkę.

– Pokochałem moją sierotkę – mówił – samolubną, niedobrą miłością, lecz miałem duszę chorą. Nic nadto powiedzieć nie mogę. Nie o sobie zresztą, lecz o niej i o jej przedwcześnie zmarłej matce mówić chciałem. O sobie mówić? Znasz mnie przecie. Wiesz, czym byłem. Czym jest Agnieszka, zbytecznie powiadać. W usposobieniu jej dostrzegam rysy podobieństwa do matki. Tyle zmian zaszło i oto znów we troje jesteśmy tu razem.

Pochylił głowę, a na anielskim obliczu Agnieszki malował się taki smutek, że samo to nadałoby już znaczenie owemu, ze wszech miar pamiętnemu dla mnie wieczorowi.

Agnieszka podeszła do fortepianu i zaczęła grać ulubione przez ojca melodie. Stanąłem za jej krzesłem.

– Czy zamierzasz znów kraj opuścić? – pytała.

– A jakież byłoby, siostrzyczko, twe zdanie w tej mierze?

– Miałam nadzieję, że zostaniesz.

– Zostaję zatem, Agnieszko!

– Tak – mówiła – ponieważ pytasz mnie, sądzę, że istotnie powinieneś zostać. Sława i powodzenie, które zdobyłeś, rozszerzają tu zakres twej działalności i jeśli ja – dodała, podnosząc na mnie wzrok anielski – mogę oszczędzać mego brata, to czas okaże się bardziej wymagającym.

– Wszystko tobie zawdzięczam, Agnieszko.

– Mnie?

– Tobie, droga, dobra moja przyjaciółko! – mówiłem, pochylając się nad nią. – Tobie samej! Dziś rano chciałem ci powiedzieć coś, o czym ciągle od śmierci Dory myślę. Czy pamiętasz, jakeś mi wówczas wskazała niebo?

– O, Trot – odrzekła ze łzami w oczach – tak młody byłeś, kochający, ufny! O Trot! Czyż mogę zapomnieć?

– Odtąd – ciągnąłem – często w myśli mojej zjawiałaś się, jak w owej chwili, z podniesioną w górę ręką. Wyżej, zawsze wyżej! Tyś mnie wiodła wyżej.

Potrząsnęła głową, uśmiechała się zza łez.

– Ileż ci winienem wdzięczności! Nie, nie zdołam ci jej nigdy wyrazić. Chciałbym, abyś głąb jej zmierzyć mogła, lecz wyrazić nie potrafię, i to powiem chyba, że pragnę, byś mnie przez całe przewodniczyła życie. Jakie bądź zajdą zmiany… jakie bądź wiązać cię będą węzły, zwracać się będę ku tobie z tąż samą co dawniej ufnością, z tym samym przywiązaniem. Będziesz mi zawsze światłem i oparciem i do ostatniego tchnienia widzieć cię będę przed sobą, jako ukochaną siostrę, wołającą mnie: „Wyżej! Wyżej!”.

Ujęła moją dłoń, upewniając, że dumna jest ze mnie, dumna z mojej przyjaźni, lecz że ją stokroć przeceniam. Po czym grała, już nie podnosząc oczu.

– Wszystko, com dziś od twego ojca słyszał – mówiłem, siadając obok niej – wydaje mi się czymś znanym. Domyślałem się, czym jesteś od pierwszej chwili, gdym cię tu małą jeszcze poznał dziewczynką.

– Wiedziałeś, że jestem sierotą, i to cię wzruszało.

– Nie to tylko. Wówczas już dostrzegłem coś dziwnie słodkiego i rozważnego w tobie i w całym twym otoczeniu, coś, co gdzie indziej przedzierzgnęłoby się w smutek, tu zaś było słodyczą samą.

Grała, nic nie mówiąc.

– Czy ci się bardzo zabawnym wydaję z tymi starymi wspomnieniami i zwierzeniami?

– O, nie, nie!

– I czy się nie bardzo zdziwisz, gdy powiem, że mi się wówczas już zdawało, że wszelkie raz powzięte przywiązania, wbrew wszystkiemu, do grobowej przechowasz deski? Czy się myliłem, Agnieszko?

– Nie… O, nie!

Na chwilę twarz jej posmutniała, tknęło to mnie. Po chwili jednak grała i patrzyła na mnie jak zawsze spokojnie, pogodnie.

Wracając do domu w wietrzną noc, myślałem o tym i coś mi mówiło, że Agnieszka bądź co bądź nie jest szczęśliwa. I ja szczęśliwy nie byłem, chociaż pieczęć zapomnienia chciałem położyć na przeszłości, i wznosząc oczy w niebo – we wskazanym przez nią kierunku – myślałem o nadziemskiej miłości i o chwili, w której wyznam jej tam wysoko walkę, jaką tu, na ziemi, z własnym stoczyć musiałem sercem.

596.byćże – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy być (może), czyż być (może). [przypis edytorski]
597.nadeszły (daw.) – tu: forma imiesłowowa: ten, który nadszedł. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают