Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 54

Шрифт:

Rozdział LXII. Przebłysk szczęścia

Zbliżało się Boże Narodzenie: od dwóch przeszło miesięcy bawiłem w Anglii. Często widywałem Agnieszkę i chociaż pochwały i zachęty spotykały mnie w najszerszych kołach społeczeństwa, jedno małe słówko jej uznania większą dla mnie miało cenę.

Co najmniej raz na tydzień spędzałem wieczór w starym domku. Wracałem zwykle późno, nie chcąc smutku mego powierzać niespokojnym snom. Jadąc konno, przeżywałem myślą wiele minionych, ponurych i samotnych nocy.

Gdym jej odczytywał me utwory, gdym się wpatrywał w jej zasłuchaną twarz, pochwycił uśmiech lub łzę wywołaną tym, co chciałem przedstawić, gdym słuchał jej słów zachęty, myślałem o tym, czym byłby mój los, życie… Myślałem, jak niegdyś po ożenieniu się z Dorą, jaką bym chciał mieć żonę.

Obowiązek względem Agnieszki, której uczucia zraniłem egoistycznie, i przekonanie, że sam się przyczyniłem do takiego ułożenia mego życia, powstrzymały mnie i krzepiły. Kochałem ją jednak i jedyną pociechą był mi ten odległy dzień, w którym będę miał prawo powiedzieć jej: „Kochałem cię, Agnieszko, z miłością świadomą w sercu wróciłem do kraju, dziś jestem stary, stoję nad grobem i mogę powiedzieć, że nikogo więcej prócz ciebie nie kochałem”.

Agnieszka była niezmiennie ta sama. Pomiędzy ciotką a mną od owej pierwszej rozmowy w wieczór mego powrotu zaszło coś, co nie było nieufnością ani świadomym i umyślnym unikaniem pewnych tematów, co jednak kładło tamę wymianie wielu myśli. Gdyśmy wedle dawno nabytego zwyczaju siadywali naprzeciw siebie wieczorem, przed kominkiem, pogrążaliśmy się w myślach i milczeniu. Sądzę, że ciotka częściowo przynajmniej domyślała się moich uczuć i rozumiała powody milczenia.

Nadeszło Boże Narodzenie, Agnieszka żadnych mi nie czyniła zwierzeń i zdejmował mnie nieraz strach wielki, czy czasem nie wyczytała czegoś w mym sercu i milczy tak, nie chcąc mnie zrazić. W takim razie płonna byłaby moja walka z samym sobą, płonne milczenie, wszystko na nic! Postanowiłem rozjaśnić bolesną tę bądź co bądź niepewność.

Było to – jak dobrze pamiętam! – było to w wietrzny, mroźny dzień zimowy. Rano spadł śnieg i zasłał pola. Z morza pędził północny wiatr, kołacząc w moje okna. Myślałem o niebotycznych górach Szwajcarii, niedostępnych ludzkiej stopie, i o tym, co jest bardziej osamotnione: czy te białe tam góry, czy to morskie pustkowie.

– Wyjedziesz dziś, Trot? – spytała ciotka, uchylając drzwi.

– Wyjadę, kochana ciotko, do Canterbury. Wyborny dzień do konnej przejażdżki.

– Życzę, aby i wierzchowiec twój podzielał to zdanie – odrzekła. – Tymczasem spuścił ogon i uszy, czekając u wrót, i wygląda tak, jak gdyby wolał wrócić do stajni.

Tu muszę wspomnieć, że koń mój miał prawo przekraczać bronioną osłom przez ciotkę granicę otaczających jej domek trawników.

– Ożywi się za chwilę – rzekłem.

– W każdym razie przejażdżka wyjdzie na dobre jeźdźcowi – powiedziała ciotka, spoglądając na moje zarzucone papierami biurko. – Ileż tu godzin trawisz, dziecko! Czytając dawniej książki, anim przypuszczała, ile pisanie ich pochłania czasu, ile kosztuje pracy.

– Jak gdyby nie było dosyć czytać je – zaśmiałem się. – Ale pisanie, ciotko, ma też swe uroki.

– Aha! Ambicja, lubowanie się w sławie i tak dalej, i tak dalej! Wiemy, wiemy!

Klepała mnie po ramieniu, uśmiechając się dobrotliwie.

– Kochana ciotko – rzekłem nagle – czy nie dowiedziałaś się nic więcej o tym… przywiązaniu Agnieszki?

Popatrzyła mi bacznie w oczy i dopiero po chwili rozwagi rzekła.

– Owszem, zdaje mi się, że wiem coś więcej.

– I trwasz przy uprzednich domysłach? – pytałem.

– Tak, Trot, trwam.

Wpatrywała się we mnie tak bacznie, z takim współczuciem i serdecznością, że usiłowałem wypogodzić twarz. Chciałem wyglądać spokojnie.

– Otóż sądzę, Trot… – zaczęła.

– Słucham, ciotko?

– Że Agnieszka… wyjdzie za mąż.

– Błogosław jej Boże!

– I jej, i jej wybranemu – dokończyła ciotka.

Starałem się wtórować temu jej życzeniu, po czym pożegnawszy ją, zbiegłem ze schodów.

Jakże pamiętam tę jazdę w mroźny, wietrzny dzień i białą wijącą się drogę: lodowe igiełki śniegu biły mi w twarz, zmarznięta ziemia dzwoniła pod kopytami koni.

Zastałem Agnieszkę samą. Uczennice jej rozjechały się na przerwę świąteczną i Agnieszka, siedząc przy kominku, czytała. Na widok mój odłożyła książkę, powitała mnie serdecznie i, biorąc robótkę, usiadła w głębokiej framudze okna.

Usiadłem naprzeciw niej i rozmawialiśmy o tym, co robiłem od ostatniej mej tutaj bytności, o postępach mej pracy. Agnieszka śmiała się wesoło i przepowiadała mi, że wkrótce zdobędę taką sławę, że i mówić już z nią o powodzeniu mym chyba nie zechcę.

– Muszę więc korzystać, póki czas – żartowała.

Patrzyłem w jej piękną, nad robótką pochyloną twarz. Spostrzegła to podnosząc oczy.

– Zdajesz mi się zamyślony, Trotwood – rzekła.

– Czy ci mam powiedzieć, co mnie zajmuje? – odrzekłem. – Z tym właśnie przybyłem.

Odłożyła na bok robotę. Gotowa była mnie słuchać.

– Nie wątpisz o mej szczerości i przywiązaniu do ciebie? – spytałem.

– Nie wątpię – odrzekła nie bez pewnego zdziwienia.

– Czy wierzysz w to, żem się nie zmienił względem ciebie?

– Wierzę.

– Pamiętasz, com, powróciwszy z zagranicy, mówił605 o zaciągniętym względem ciebie długu wdzięczności?

– Pamiętam – odrzekła cicho.

– Więc czemuż mi się nie zwierzysz ze swej tajemnicy, Agnieszko, kochana Agnieszko?

Powieki jej opadły, drgnęła.

– Wiem – mówiłem – chociaż nie z twoich ust i to mnie właśnie boli, że jest ktoś, kto posiadł skarb twej miłości. Czemuż ukrywasz przede mną to, co jest tak ściśle ze szczęściem twym związane? Jeśli posiadam istotnie twoje zaufanie, pozwólże mi, niech w tym, jak i innych wypadkach będę ci przyjacielem i bratem.

Z niezwykłą żywością porwała się z miejsca i przebiegła przez pokój, jak gdyby nie wiedziała, co czyni. Nagle zakryła twarz rękoma i wybuchnęła do głębi serca wzruszającym mnie płaczem.

We łzach tych jednak było dla mnie coś na kształt promyka nadziei. Łzy te związały się nagle z szeregiem zagadkowych, smutnych, nieraz przedtem dojrzanych na jej ustach uśmiechów i nie boleść zbudziły we mnie, o nie!

– Agnieszko! Siostrzyczko! Najdroższa! Co ci zrobiłem?

– Puść mnie, Trot, niedobrze mi, odejdę… Innym razem, tak, innym razem powiem ci… Napiszę… teraz nie mów nic… nic mi nie mów…

Starałem się przypomnieć sobie, co mi odpowiedziała tamtego wieczoru, gdy jej mówiłem, że przywiązanie jej musi być odwzajemnione.

– Agnieszko – rzekłem – nie mogę znieść myśli, że cię zasmuciłem. Droga moja, najdroższa na świecie całym, jeśli cierpisz i czujesz się nieszczęśliwą, podziel się ze mną swym smutkiem, niepokojem! Jeśli potrzebujesz poparcia, rady, we mnie je znajdziesz. Jeśli masz ciężar na sercu, ja ci go dźwigać pomogę. Boć dla kogóż, jeśli nie dla ciebie, Agnieszko, żyję, oddycham!

– Oszczędzaj mnie – wołała – nie jestem w tej chwili panią siebie, innym… innym razem.

Czy mnie szalone jakie zaślepiły nadzieje, czy istotnie…

– Nie, Agnieszko – nalegałem – tak rzeczy pozostać nie mogą. Na Boga! Po tylu, tylu latach nie rozstawajmy się w nieporozumieniu. Mówmy otwarcie. Jeśli ci się zdaje, że szczęście, którym masz kogoś obdarzyć, zaboli mnie… że mi zabraknie odwagi wręczyć cię twemu wybranemu… że nie potrafię być świadkiem twego szczęścia… Jeśli ci się tak zdaje, nie myśl tak, wszak na to nie zasłużyłem! Nie po to cierpiałem, nie po to walczyłem z sobą, nie po to starałem się brać z ciebie przykład, Agnieszko, aby ulec wreszcie podobnie egoistycznym uczuciom!

Uspokajała się. Po chwili zwróciła się do mnie blada, lecz głos jej, choć cichy i urywający się, był spokojny.

– Prawda – mówiła – w imię przyjaźni twej, o której nie wątpiłam nigdy, upewniam ciebie, że się mylisz. O więcej nie pytaj. Jeśli cierpiałam… to już przeszło. Jeśli miałam dawniej na sercu ciężar, spadł on, a jeśli coś kryję, nie nowa to tajemnica… stara… nie to, nie to wcale, co ci się zdaje. Tajemnicą tą podzielić się z tobą nie mogę… muszę ją zachować dla siebie, dla samej siebie.

– Agnieszko! Stój! Chwilę!

Odchodziła. Zatrzymałem ją, obejmując wpół.

„Dawniej”… „stara tajemnica” – tysiąc nadziei zabłysło mi nagle w sercu, zmieniając barwy całego życia.

– Agnieszko! Droga, kochana Agnieszko! – mówiłem. – Przychodząc tu, dziś jeszcze poprzysiągłem sobie, że nic mnie do wyznań nie skłoni, że aż do późnej starości nienaruszoną zachowam w sercu tajemnicę swej miłości… Myliłbymże się606, Agnieszko? Coś mi mówi, że cię droższym, piękniejszym, odmiennym od siostry nazwać mogę imieniem.

Płakała! Łzy to inne były wszelako jak uprzednie! Rosą nadziei oblewały mi serce.

– Agnieszko! – mówiłem, przyciskając ją do serca. – Gdybyś od dzieciństwa naszego mniej gotowa była do poświęceń, mniej myślała o mnie jak o sobie, o, dawno już przeczytałbym jasno we własnym sercu. Za dobra byłaś, za wspaniałomyślna! Nadto polegałem na tobie, nadto mi byłaś potrzebna, przyjaźń twoja mnie oślepiała.

Agnieszka płakała w mych ramionach. Pierwszy raz trzymałem ją w objęciach i anim się spodziewał, że kiedykolwiek trzymać ją będę.

– Gdy kochałem Dorę, szczerze, jak wiesz…

– Wiem – przerwała mi – i cieszę się teraz.

– Nawet gdy ją kochałem, brakowało mi czegoś do szczęścia, nie byłbym szczęśliwy bez dodatku twej przyjaźni! A gdy straciłem Dorę, cóż bym począł bez ciebie, Agnieszko?

Tuliła mi się w objęcia, oczy jej, spoza łez podniesione na mnie, nieskończoną błyszczały czułością.

– Odjeżdżając z kraju, kochałem cię już, Agnieszko! Kochałem przez cały czas nieobecności. Wróciłem, kochając ciebie.

Usiłowałem opowiedzieć jej walkę, jaką stoczyłem z sobą, wnioski, do jakich doszedłem. Chciałem jej całą otworzyć duszę. Mówiłem, jak mi dopiero teraz błysnęła nadzieja, w jakich zamiarach przybyłem do niej tego dnia. Jeśli tedy kochała mnie i chciała moją zostać, miała mnie całego oddanego sobie. Niewart jej byłem, wiedziałem o tym, tylko moja szczera, głęboka miłość mieć mogła wartość.

O, Agnieszko, nawet w tej chwili słodkich wyznań jasny duch mojej dziecinnej żony zdawał się stawać nad nami i przez ciebie przypominał mi ów wcześnie zwiędły kwiat…!

– Takam szczęśliwa, Trot! Tak przepełnione mam serce… Jest przecie coś, co powiedzieć ci muszę.

– Co, najdroższa?

Oparła mi na ramionach ręce i, patrząc mi słodko w oczy, spytała:

– Jeszcze nie wiesz co, Trot?

– Nie śmiem się domyślać! Powiedz, kochana.

– Kochałam cię przez życie całe.

*

Byliśmy szczęśliwi! O, jacy szczęśliwi! Przelewaliśmy łzy nie żalu nad przeszłymi smutkami, lecz szczęścia, niezmąconego szczęścia.

Długo przechadzaliśmy się tego zimowego wieczora po polu, w mroźnym, spokojnym powietrzu. Zapalały się pierwsze gwiazdy; zapatrzeni w nie dziękowaliśmy Niebu za tę przystań, do którejśmy dobili607.

Potem, późno w noc staliśmy razem we framudze okna, w której stawaliśmy tak często przedtem. Księżyc świecił. Agnieszka wzniosła wzrok w górę. Podążyłem za nią… Nieskończone przede mną roztwarły się przestrzenie, długa droga, na początku której gdzieś daleko, daleko w przeszłości ujrzałem ubogie, osierocone, na łaskę i niełaskę losu rzucone dziecię. Zmierzało ono do tego domu i serca, co teraz przy moim biło sercu…

Wieczór się już zbliżał, gdyśmy nazajutrz przybyli do domu mej ciotki. Peggotty oznajmiła nam, że ciotka właśnie porządkuje w moim gabinecie. Zastałem ją w okularach, siedzącą u kominka.

– O, na Boga – zawołała – kogoż to wprowadzasz do domu?

– Agnieszkę – odrzekłem.

Umówiliśmy się nie mówić jej zrazu wszystkiego. Twarz jej rozjaśniła się wprawdzie na imię Agnieszki, lecz zmylona moim spokojem i przybranym chłodem, spochmurniała niebawem. Zdjęła niecierpliwie okulary i zaczęła pocierać nos. Agnieszkę powitała jednak uprzejmie i zeszliśmy razem na obiad. Ciotka wkładała, to znów zdejmowała okulary, patrzała na mnie, wzruszała ramionami, znowu pocierała nos. Pana Dicka wyraźnie niepokoiły te objawy niezadowolenia.

Po obiedzie odezwałem się:

– Mówiłem właśnie Agnieszce, o czym tu przedtem rozmawialiśmy.

Ciotka zaczerwieniła się.

– Nie dotrzymałeś słowa i tajemnicy, Trot. Źle to, źle bardzo.

– Nie gniewaj się, kochana ciotko! Uspokoi cię może wiadomość, że Agnieszka nie jest nieszczęśliwa w swej miłości i posiada wzajemność tego, którego kocha.

– Głupstwo! – oburzyła się ciotka.

Kładąc koniec jej oburzeniu, objąłem Agnieszkę i podeszliśmy tak do niej. Okulary wypadły z rąk ciotki, rozpłakała się… po raz pierwszy, odkąd ją znałem.

Na te łkania nadbiegła Peggotty. Ciotka zrazu napadła na nią, potem wyściskała. Z kolei wyściskała zdziwionego i uszczęśliwionego pana Dicka, wreszcie zwiastowała im szczęśliwą nowinę. Cieszyliśmy się wszyscy razem.

Nie doszedłem, czy ciotka w ostatniej ze mną rozmowie użyła sprytnego fortelu, czy też istotnie nie domyślała się, co się w duszy mej dzieje. Utrzymywała, że powiedziała mi, iż Agnieszka wyjdzie za mąż, i dość tego. Nie myliła się przecie, byłem teraz tego pewny…

Ślub nasz odbył się dwa tygodnie później w obecności jedynie Traddlesa i jego żony, doktora i pani Strong. Wszystkich pozostawiliśmy w wielkim rozradowaniu i odjechaliśmy. W objęciach tuliłem źródło mych pragnień i natchnień, duszę moją, żonę, którą kochałem niezmienną, stałą, dojrzałą miłością.

– Mężu mój – mówiła Agnieszka – teraz cię już tak nazwać mogę! Mam ci coś jeszcze do powiedzenia.

– Słucham cię.

– Leży mi to na sercu od dnia śmierci Dory. Pamiętasz, posłała cię po mnie?

– Pamiętam.

– Chciała, mówiła, coś ci pozostawić. Czy się domyślasz, co?

Domyślałem się i silniej przycisnąłem żonę do piersi.

– Mówiła, że ma prośbę do mnie. Ostatnią prośbę.

– O co?

– Abym zajęła opróżnione przez nią miejsce.

Agnieszka skłoniła na moje ramię głowę. Płakaliśmy oboje, chociaż byliśmy tak szczęśliwi.

Rozdział LXIII. Gość

Opowieść moja dobiega końca. Pozostaje mi jeszcze jedno wspomnienie, na którym myśl moja zatrzymuje się z radością, jedna nić, bez której węzeł tej historii nie byłby zadzierzgnięty zupełnie.

Rosłem w sławę i wziętość608. Szczęśliwy w domowym pożyciu, przebyłem dziesięć lat małżeństwa. Pewnego wieczoru, wiosną, siedzieliśmy z Agnieszką przy kominku, we własnym domu w Londynie, a troje naszych dzieci bawiło się przy nas. Wtem oznajmiono mi przybycie jakiegoś nieznajomego.

Na pytanie służącego, czy przybył w interesie, odpowiedział przecząco. Chciał mnie widzieć i specjalnie po to przybył z daleka. Starzec to, mówił służący; wygląda na dzierżawcę lub rolnika.

Zaciekawiło to dzieci. Podobne było do początku jednej z opowiadanych im przez matkę powiastek o jakiejś złej czy dobrej wróżce. Młodszy nasz synek schował się przestraszony w fałdy matczynej sukni, a mała Agnieszka, pierworodne nasze dziecko, zostawiła lalkę i wysunęła ciekawie zza firanki kędzierzawą główkę.

– Proś go tu – rzekłem służącemu.

We drzwiach zjawił się ogorzały, siwy starzec. Mała Agnieszka, pociągnięta snadź609 wyrazem jego twarzy, wybiegła na jego spotkanie. Zanim zdołałem mu się przyjrzeć, żona moja wykrzyknęła nazwisko pana Peggotty.

Tak, on to był. Siwy starzec, ale zdrów, silny, krzepki. Gdy minęło pierwsze wzruszenie, gdy usiadł naprzeciw ognia, a dzieci nasze uczepiły się jego kolan i ramion, uderzył mnie pogodny jego wygląd.

– Paniczu – mówił dawnym tonem i na dawny sposób – paniczu! Szczęśliwa to chwila, w której widzę panicza z żoną, z własnymi dziećmi!

– Szczęśliwe, bardzo szczęśliwe spotkanie – odrzekłem.

– Kwiatki wy moje – mówił pieszczotliwie do dzieci – ot, ojciec wasz nie większy był od tego najmniejszego, gdy go poznałem. Emilka, mój chłopcze, mało co większa od tych starszych.

– Lata zmieniły mnie tedy więcej, niż zmieniły pana – rzekłem – ale niech te pieszczochy już idą spać, a że w całej chyba Anglii mój dach ma pierwszeństwo w przyjęciu tak drogiego gościa, gdzie mam posłać po pańskie rzeczy? – (Przyszło mi na myśl, czy też istnieje jeszcze owa stara waliza!) – A tymczasem, Agnieszko, każ podać wina.

– Sam pan przybył? – spytała Agnieszka.

– Sam, pani – odrzekł, całując jej rękę.

Posadziliśmy go pomiędzy sobą, ciesząc się nim, dawno znaną tą twarzą, dawno znanym głosem… Zdawało mi się, że wróciły czasy, kiedy to poszukiwał ukochanej synowicy.

– Tyle mórz przebyć – mówił – aby zabawić tu zaledwie parę tygodni! Ale znam się od dawna ze słonymi tymi wodami, serce rwało się do starych przyjaciół i oto przybyłem.

– Jak to, chce pan nas opuścić tak prędko? – zawołała żona moja.

– Obiecałem Emilce, obiecałem. Lata płyną, człek się starzeje, gdybym się ociągał, nie wybrałbym się może nigdy. A zawsze myślałem, że przecie kiedyś przyjadę i raz jeszcze przed śmiercią zobaczę panicza i panią, i szczęście wasze, i dzieci wasze…

Patrzał na nas, jak gdyby istotnie pragnął wzrok nasycić naszym widokiem; Agnieszka z uśmiechem, pieszczotliwą dłonią odgarnęła opadające mu na oczy kosmyki siwych włosów.

– Niech pan nam opowiada o sobie – mówiła.

– Niewiele mam do opowiadania – odrzekł. – Pracujemy, jak możemy, ot i wszystko. Zrazu ciężko było, ale dobiliśmy się czegoś. Rola, trzoda i to, i owo wymaga ciągłej pracy. Szczęściło się nam zresztą, chwała Bogu! – dodał, pobożnie skłaniając głowę. – Nie dziś, to jutro, pojutrze dopracujemy się czegoś.

– A Emilka? – spytaliśmy jednocześnie.

– Emilka – odrzekł. – Odkąd zostawiłaś ją pani, co wieczór słyszałem twoje imię w pacierzu, który mówiła za przepierzeniem kajuty, jakeśmy już stracili610 z oczu panicza. Emilka umarłaby pewno z żalu i boleści. Szczęściem, na pokładzie byli ludzie słabi i chorzy. Zajęła się ich pielęgnowaniem. Były dzieci. Zajęła się ich pilnowaniem. To ją zbawiło.

– A kiedyż się dowiedziała o… – spytałem i nie skończyłem.

– Długo, sam dowiedziawszy się, nie mówiłem jej – odrzekł pan Peggotty. – Żyliśmy na odludziu, były tam pyszne drzewa i kwiaty. Róż pełno. Aż na dach się pięły. Raz tedy pracowałem w polu, a tu nadchodzi podróżny, jak raz z naszych stron, z Norfolk czy Suffolk. Zatrzymaliśmy go, zaprosili do siebie, tak, osada cała ugościć go pragnęła. Miał z sobą stare gazety, opisy burz i huraganów, przypadków zaszłych na morzu. Stamtąd musiała się dowiedzieć. Wróciwszy wieczorem do domu, poznałem to od razu.

Głos zniżył przy ostatnich słowach, twarz mu się zachmurzyła.

– Cierpiała bardzo długo? – spytaliśmy.

– O! Srodze. Może i teraz to nie minęło! Bądź co bądź, samotność ukoiła ją, tyle zresztą było zajęć. Kury, domowe gospodarstwo…

Umilkł, a po chwili dodał.

– Ciekawym, czyby panicz poznał teraz Emilkę, gdyby ją spotkał?

– Tak zmieniona?

– Nie wiem, nie umiem powiedzieć, patrząc na nią ciągle. Twarz blada – mówił, wpatrując się w ogień – ściągła611 i takie smutne, wielkie błękitne oczy! Ładna główka, ale zawsze pochylona, opuszczona. Głos cichy, nieśmiały… Taka moja Emilka.

Patrzyliśmy na niego, spoglądał zamyślony w ogień.

– Ludzie sądzą – mówił z cicha – jedni, że niestosownie umieściła swe uczucia, inni, że małżeństwo jej zerwała śmierć; nikt nie domyśla się prawdy. Tysiąc razy mogła wyjść za mąż i dobrze wyjść za mąż, ale zawsze: „nie, wuju, nie!”. Ze mną bywa wesoła, ale ludzi unika, tylko z dziećmi lubi przestawać i żadna nie odstrasza ją odległość, gdy trzeba komu usłużyć, dopilnować dziecka czy doglądać chorego, czy usłużyć jakiej pannie młodej. Na ślub to nie pójdzie nigdy. Cicha, łagodna, cierpliwa! Wszyscy ją lubią, a najwięcej ci nieszczęściem czy smutkiem dotknięci. Taka jest Emilka.

Potarł ręką czoło.

– A Marta? – spytałem.

– Marta – odrzekł – zaraz w drugim roku wyszła za mąż za młodego pracowitego rolnika. Poznaliśmy go na targu. Z daleka, wiele mil. O żonę tam trudno, mówił, i poprosił o rękę Marty. Chciała, abym mu o niej wszystko, ale to wszystko opowiedział. Uczyniłem to. Pobrali się i żyją szczęśliwie, ale w takiej puszczy, że tylko własny i ptaków niebieskich głos słyszą.

– A pani Gummidge?

Wesołej dotknąłem struny. Pan Peggotty roześmiał się.

– Ha, ha! Czyżby kto uwierzył? I do tej się zalecali, kucharz z okrętu we własnej osobie. A niech go nie znam!

Agnieszka śmiała się do łez, pobudzona nagłym wybuchem wesołości naszego gościa; wtórowałem im serdecznie. Pan Peggotty pocierał kolana.

– I cóż na to pani Gummidge? – spytałem, przychodząc do słowa.

– A co? – mówił, przedrzeźniając głos starej kobiety. – Zamiast powiedzieć: „Dziękuję panu, bardzom zobowiązana, lecz o zmianie stanu jak na teraz nie myślę”, zamiast mu to powiedzieć, ot tak, wprost, walnęła go wałkiem, który się znalazł pod ręką. Kucharz o mało co się nie przewrócił.

Agnieszka wtórowała powtórnemu wybuchowi śmiechu pana Peggotty.

– Muszę jej oddać sprawiedliwość, poczciwej tej kobiecie – ciągnął, uspokoiwszy się. – Święcie dotrzymuje obietnicy. Nie chlipie, nie wyrzeka i jest bardzo użyteczna i pomocna. Nie chlipała, nie wyrzekała, że jest opuszczona, wówczas nawet, gdy jako nowi przybysze istotnie byliśmy obcymi w osadzie. Nawet odkąd opuściliśmy Anglię, nie wspomina nieboszczyka starego.

– A teraz – mówiłem – powiedz nam pan co o panu Micawberze. Wypłacił co do grosza swe długi i nawet (pamiętasz, Agnieszko?) uiścił się z długu Traddlesowi, musi mu się zatem dobrze powodzić. Cóż porabia?

Pan Peggotty, uśmiechając się, wyciągnął z kieszeni papiery, wybierając wśród nich dziwacznie wyglądający numer jakiejś zamorskiej gazety.

– Bo to wiadomo paniczowi – począł – żeśmy już opuścili osadę w Bush i zamieszkali w Port Middlebay Harbor, niby w mieście.

– To i pan Micawber był z wami w Bush?

– A tak, i jak mu się powiodło! Szło mu jak po maśle. Obecnie jest urzędnikiem, dygnitarzem!

– Dygnitarzem? Co znowu!

Pan Pegotty podał mi wyjęty z kieszeni numer gazety. Był to „Port Middlebay Times”. Odczytałem głośno, co następuje:

Obiad wydany onegdaj na cześć szanownego naszego współobywatela, pana Wilkinsa Micawbera, Esq., dygnitarza w Port Middlebay i powiatowego sędziego, powiódł się znakomicie. Sala była przepełniona. Wszystko, co miasto nasze posiada najznakomitszego: najpiękniejsze, najwytworniejsze kobiety pośpieszyły złożyć dowód uznania naszemu znanemu i utalentowanemu sędziemu. W tłumie zauważyliśmy doktora Mell (ze szkoły Salem House), który raczył nawet przewodniczyć bankietowi. Po zdjęciu obrusa ze stołu i odśpiewaniu Non nobis612 (mistrzowsko wykonanym przez utalentowanego Wilkinsa Micawbera, juniora), liczne wznoszono toasty. Doktor Mell po kwiecistej mowie wzniósł toast na cześć dostojnego gościa, przynoszącego cześć miastu, z życzeniem, by na zawsze wśród nas mógł pozostać, ciągłym zatrzymany powodzeniem. Trudno opisać zapał, z jakim toast ten został przyjęty. Okrzyki powstawały i ucichały, do przypływu i odpływu morza podobne. Gdy ucichły, głos zabrał Wilkins Micawber, Esq., we własnej osobie. Lecz któż potrafi powtórzyć kwiecistą, wspaniałą mowę znakomitego tego człowieka. Dość powiedzieć, że była wzorem wymowy, podnosiła ducha słuchaczy i ostrzegała młodzież przed niebezpieczeństwami pieniężnych zobowiązań. Znakomity ten ustęp łzą zaprószył oko niejednego z obecnych dojrzałych mężów. Z kolei zwrócił się mówca do doktora Mell. Przypatrując się uroczystości z trybuny w wieńcu dam, pani Micawber raczyła uprzejmie skłonić głową. Wśród obecnych dam odznaczały się elegancją i pięknością pani Ridger Begs, z domu Micawber, córka dostojnego gościa, pani Mell i wiele innych. Wilkins Micawber, junior, pobudził ogólną wesołość, oświadczając, że nie będąc z zawodu mówcą woli coś przy kieliszku zaśpiewać. Po obiedzie nastąpiły tańce, w których odznaczały się szczególnie bliźnięta z rodziny Micawberów i panna Helena, czwarta z rzędu córka dra Mell. Rodzina pani Micawber, znana w Anglii… itd., itd.

Z przyjemnością widziałem nazwisko pana Mell, byłego nieszczęsnego bakałarza w szkole pana Creakle. Pan Peggotty wskazał mi na drugiej kolumnie dziennika własne moje nazwisko. Czytałem:

Do pana Dawida Copperfielda, Esquire,

Sławnego pisarza i autora!

Łaskawy panie!

Lata upłynęły, odkąd miałem zaszczyt naocznie oglądać osobę, której rysy na wieki wyryte w pamięci mojej i imię znane dziś całemu cywilizowanemu światu!

Lecz jakkolwiek bądź, siłą nienależnych ode mnie okoliczności, oddalony od towarzysza i przyjaciela młodości mojej, śledziłem przecie za wznoszącą się gwiazdą jego sławy. I chociaż: „Szumią pomiędzy nami dzielących nas mórz fale613!” (Burne614) – uczestniczę w umysłowych ucztach, które talent jego roztacza przed nami.

I z konieczności nie mogę pominąć okazji odpłynięcia ku starym lądom pewnej osoby, aby publicznie nie zaznaczyć tak zaszczytnego dla mnie koleżeństwa i nie złożyć towarzyszowi i przyjacielowi młodości mojej niniejszym dziękczynień moich i wszystkich tu obecnych mieszkańców Port Middlebay za rozkosz, jaką nam przynoszą dzieła jego!

Pisz dalej, panie, i nie trać serca! Znamy cię tu i cenimy. Daleki, nie jesteś obcy. Pisz, panie, i nie ustawaj w orlim polocie. Lot twój śledzą zza oceanu czytelnicy z Port Middlebay.

Pomiędzy wznoszącymi się ku tobie z tych wybrzeży spojrzeniami śmierć tylko zgasi pełne uwielbienia oczy…

oddanego ci duszą i ciałem

Wilkinsa Micawbera
(powiatowego sędziego)

Przerzucając gazetę, przekonałem się, że pan Micawber był jej niezmordowanym współpracownikiem. Pisał tam coś o morskich, coś o publicznych drogach. W nawiasie znalazłem, że artykuły powyższe i innych wiele w osobnej wyszły odbitce. Ha! I wstępny artykuł był jego pióra!

Dużo rozmawialiśmy o panu Micawberze i o innych rzeczach. Przez miesiąc cały pan Peggotty został u nas, a ciotka i stara moja piastunka przybyły do Londynu, by się z nim zobaczyć. Odprowadziliśmy go i pożegnali na pokładzie statku, którym odpływał. Odtąd nie spotkaliśmy się z nim już na tej ziemi.

Przed odjazdem udał się jeszcze ze mną do Yarmouth na grób Hama, który ozdobić kazałem marmurową tablicą. Przerysowywałem ją właśnie dla niego, stosownie do jego żądania, gdy schylił się po garść trawy i ziemi.

– To dla Emilki – rzekł, chowając w zanadrze. – Obiecałem przywieźć jej to, paniczu.

605.com (…) mówił – inaczej: co mówiłem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
606.myliłbymże się – konstrukcja z partykułą -że nadającą znaczenie pytania retorycznego; inaczej: czy myliłbym się, czyż myliłbym się. [przypis edytorski]
607.do którejśmy dobili – inaczej: do której dobiliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
608.wziętość (daw.) – powodzenie. [przypis edytorski]
609.snadź (daw.) – widocznie, prawdopodobnie. [przypis edytorski]
610.jakeśmy (…) stracili – inaczej: jak straciliśmy (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
611.ściągła twarz – twarz szczupła, wydłużona; dziś: pociągła. [przypis edytorski]
612.Non nobis – krótki hymn łac. popularny w średniowieczu, wykonywany m.in. przez templariuszy podczas wypraw krzyżowych, a także przed ogłoszeniem wyroku w sądach; cały jego tekst jest tożsamy z pierwszym wersetem Psalmu 115: „Non nobis, non nobis, Domine / Sed nomini tuo da gloriam” (nie nam, nie nam, Panie, ale swemu imieniu oddaj chwałę). [przypis edytorski]
613.Szumią pomiędzy nami dzielących nas mórz fale – w oryg. „Though seas between us braid ha’ roared”, cytat z pieśni Roberta Burnsa Auld Lang Syne na motywach tradycyjnych ludowych pieśni szkockich, opiewająca wartość przyjaźni. [przypis edytorski]
614.Burne, Robert (1759–1796) – narodowy poeta szkocki okresu preromantyzmu; urodził się w rodzinie chłopskiej w Alloway w Ayrshire w Szkocji; pierwszy tomik wierszy, pisanych w rodzimym języku, wydał w 1786; cieszył się sławą lokalną, a po śmierci stał się kultową postacią dla brytyjskich poetów romantycznych, wpisując się swym życiem i typem twórczości w filozofię czasu: pielgrzymowali na jego grób i uwiecznili go piórem William Wordsworth i John Keats; poeta, aby się utrzymać, prowadził gospodarstwo rolne, a pod koniec życia dostał pracę w urzędzie celnym; zmarł, mając zaledwie 37 lat, z powodu choroby serca i nadwerężenia pracą; jego wiersze są pochwałą prostoty wiejskiego życia, rodzinnego szczęścia, miłości i przyjaźni, a do najsławniejszych należy pieśń Auld Lang Syne, oparta na motywach z dawnych szkockich utworów ludowych, śpiewana do dziś w Szkocji w przeddzień Nowego Roku, tzw. Hogmanay (odpowiednik Sylwestra). [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают