Читать книгу: «Dawid Copperfield», страница 42

Шрифт:

Podniosła oczy, składając ręce. Nikt z nas o prawdzie słów jej wątpić by nie śmiał. Doktor patrzył na nią.

– Nie jest to winą mamy – mówiła – intencje jej zawsze były najlepsze, wiem to, lecz widząc wymagania, jakimi obarczano cię w mym imieniu, twą wspaniałomyślność, która była powodem posądzeń najlepszego i mającego interes twój na uwadze pana Wickfielda, uczułam po raz pierwszy spadający na mnie ciężar zarzutu, jakobym zaprzedać mogła uczucia me, młodość, życie całe. Nie potrafię powiedzieć i mama nie potrafi wyobrazić sobie goryczy tego uczucia. Wiedziałam przecie, że, wychodząc za mąż, podobnie nędznym nie uległam pobudkom.

– Oto wdzięczność, na jaką zasłużyłam – rozszlochała się pani Markleham. – Za tyle starań! Traktują mnie teraz jak Turka!

– Bodajś487 nim została! – zaklęła przez zęby ciotka.

– Było to wówczas właśnie, gdy mama tak się troszczyła o los kuzyna Maldona. Lubiłam go też bardzo. Kochaliśmy się dziećmi jeszcze będąc i jeśliby się życie me inaczej ułożyło, wyobraziłabym sobie zapewne, że go kocham, może bym wyszła za niego i na zawsze została unieszczęśliwiona. Największym nieszczęściem w małżeństwie jest różność charakterów i usposobień.

Mówiła pomału, lecz bez wahania. Ostatnie jej słowa uderzyły mnie i chociaż nie chciałem stracić ani słowa z jej opowieści, powtarzałem w głębi serca:

– Największym nieszczęściem w małżeństwie jest różność charakteru i usposobienia!

– Od dawna już – ciągnęła Annie – spostrzegłam, że pomiędzy mną a kuzynem moim nie było nic wspólnego i jeślibym nawet nie miała tylu innych powodów wdzięczności dla mego męża, wystarczyłby ten już, że mnie zasłonił przed omyłką własnego mego niedoświadczonego serca.

Słowa jej przenikały nas; spokojne były jak przedtem.

– Widząc, jak Maldon nadużywał narzuconej memu mężowi w imię moje wspaniałomyślności, myślałam, o ile lepiej byłoby, żeby sam sobie wywalczył drogę przez życie. Czułam, że na jego miejscu nie cofnęłabym się przed żadną ofiarą, przed najcięższą pracą, nie posądzałam go jednak o nic gorszego, aż do wieczoru poprzedzającego jego wyjazd do Indii. Wieczoru tego przekonałam się, że był fałszywy i niewdzięczny. Wieczoru tego też poczułam wyraźniej niż przedtem nieufną, przeciw mnie skierowaną baczność pana Wickfielda. Zrozumiałam, jak ciężkie posądzenia omraczają me życie.

– Posądzenia! Nie, nie, Annie! – zaprzeczył doktor.

– Wiem, że nie powstały one w twej myśli i sercu – rzekła – i gdy wieczoru tego złożyłam skołataną głowę na twych kolanach, pod skrzydłem twym szukając ochrony przeciw słowom i wyznaniom, które odważono mi się czynić, a które najwyższą byłyby zniewagą wówczas nawet, jeślibym istotnie była istotą sprzedajną i niską, za jaką mnie brano, wielkie jakieś oburzenie zmroziło mi na ustach słowa skargi.

Pani Markleham z westchnieniem opadła na poręcz fotelu488, wypuszczając z rąk wachlarz.

– Odtąd nigdy inaczej jak w twej obecności – ciągnęła ze spokojem Annie – nie zamieniłam z nim jednego słowa. Lata przeszły, odkąd usłyszał z ust moich, jakie jest tu jego w tym domu stanowisko. Dobroć twa dla niego, zajęcie się jego karierą, poszukiwanie dla mnie rozrywek i przyjemności wzmagały niedolę mą i gniotącą mi pierś tajemnicę.

Usunęła się znów na kolana przed mężem, wołając:

– Pozwól, niech skończę, mam jeszcze coś powiedzieć i źle czy dobrze, raz zacząwszy, powiedzieć muszę. Nie wiesz, jak bardzo przywiązana byłam do ciebie i jak mi te ciężkie, dokoła mnie istniejące posądzenia ciążyły. Młoda, niedoświadczona, nie znajdowałam nigdzie potrzebnych mi rad i oparcia. Nikomu nie mogłam zaufać! Pogląd mamy na nasze małżeństwo tak różny był od mego, usta mi zamykała zresztą sama cześć dla ciebie, samo pragnienie zachowania twego szacunku.

– Annie! Dobra moja, poczciwa Annie! – zawołał doktor.

– Jeszcze słówko. Myślałam nieraz, ile jest takich, które, jeślibyś je pojął, nie omroczyłyby ci czoła i imienia spowodowanym przeze mnie, chociaż tak niewinnie, cieniem. Zaczęłam myśleć, że istotnie lepiej by mi było pozostać uczennicą twą i córką. Bałam się, czy czasem nauki twoje nie natrafiły na niewdzięczny grunt; a nie śmiałam mówić, czekając z poddaniem się woli boskiej, chwili, kiedy się to wszystko wyjaśni, kiedy pewna będę twego zaufania.

– Chwila ta nadeszła dawno – odrzekł doktor – i jedna ją odtąd tylko straszna omroczyła godzina.

– Postanowiłam – mówiła Annie – skryć w sobie całą mą boleść, wstyd, oburzenie, lecz widząc cię w ostatnich czasach tak zmienionym, przybitym, domyślałam się czegoś strasznego. Wiem teraz, że domysły moje nie były płonne, i teraz dopiero zmierzyłam głębię zaufania, jakieś we mnie położył. Wiem, że ci się nigdy niczym wywdzięczyć nie potrafię, lecz wiedząc to, śmiało znów podnoszę na ciebie oczy, czczę cię, mój ojcze, kocham, drogi mężu, i śmiało wyznaję, żem cię nigdy myślą nawet nie obraziła, wierną ci i przywiązaną zawsze byłam.

Zarzuciła mu ręce na szyję. Starzec złożył skołataną głowę na jej ramieniu i siwe jego włosy zmieszały się z jej kasztanowatymi puklami.

– O, osłoń mnie na zawsze – mówiła – zapomnij o tej domniemanej różnicy wieku, przypominaj ją wówczas chyba, gdy się znajdzie potrzeba ostrzeżenia mnie lub pouczenia. Z dnia na dzień, z roku na rok wzrastało moje przywiązanie do ciebie, wiedziałam, o jaką opieram się skałę.

W czasie zaległej po tych słowach ciszy ciotka podeszła do pana Dicka i ucałowała go z wylaniem489. Miała rację; pocałunkiem tym przywołała biedaka do rzeczywistości. Zdawał się być w siódmym niebie, a uniesiona w powietrze lewa noga groziła mu utratą równowagi.

– Wiedziałam, że masz głowę nie od parady – mówiła z triumfem ciotka. – Pokazałeś raz przecie, do czegoś zdolny.

Mówiąc to, pociągnęła go za rękaw, dała mi znak głową i wyszliśmy razem z pracowni doktora.

– Miała za swoje ta baba! – mówiła ciotka, wracając do domu – dobrze jej tak; samo to zadowala mnie dostatecznie.

– Zmieszała się, biedaczka! – zauważył z zawsze gotowym współczuciem pan Dick.

– Biedaczka! Zmieszała się! – oburzyła się ciotka. – Gotów byłbyś rozczulać się i nad krokodylem.

– Nie wiem, czym widział kiedy krokodyla – dobrodusznie zauważył pan Dick.

– Wszystkiemu winna była ta przeklęta baba! – mówiła z oburzeniem ciotka. – Wszystkiemu. Na co się matki mieszają w małżeństwa swych córek? Nie ich to rzecz. Zbytek macierzyńskiej tkliwości! Szukają w tym, o ile się zdaje, zadosyćuczynienia490 za wydanie na świat nieszczęsnych stworzeń. Nie prosiły one przecie o to, a tu dręczą je domniemaną macierzyńską troskliwością. O czym tak myślisz, Trot?

Myślałem o wszystkim, co zaszło, com słyszał, lecz najgłębiej mi w pamięci i sercu ugrzęzły słowa Annie:

„Największym nieszczęściem w małżeństwie jest różność charakterów i usposobień”.

A dalej:

„Własnego serca młodociana omyłka…”.

I dalej jeszcze:

„Wiedziałam, o jaką skałę opiera się moje przywiązanie”.

Byliśmy u drzwi naszego domu. Pod stopami mymi szeleściły zwiędłe liście, dął wiatr jesienny.

Rozdział XLVI. Wieści

Od roku mniej więcej – nie ufam mej pamięci co do dat – musiałem być żonaty, gdy pewnego wieczoru, w czasie samotnej przechadzki i rozmyślania o książce, którą miałem właśnie pisać (powodzenie moje bowiem na tej drodze wzrastało), przechodziłem przed domem pani Steerforth. Zdarzało mi się nieraz przechodzić tamtędy, ponieważ mieszkałem w sąsiedztwie, unikałem tego jednak, jak tylko mogłem. Tym razem musiałbym nadłożyć zbyt wiele drogi.

Przechodząc, rzucałem zwykle na dom ten przelotne spojrzenie i przyśpieszałem mimowolnie kroku. Omroczony bywał i ponury, a zawsze zamknięte, ciemne, z opuszczonymi storami okna wyglądały opłakanie. Gęsty szpaler wiódł przez dziedziniec do drzwi wejściowych, ponad którymi niezasłonięte roletą okno świeciło pustką. Nie pamiętam, abym kiedy widział w oknach światło i jeślibym nie znał mieszkańców tego domu, myślałbym zapewne, że w nim spoczywają chyba zwłoki jakiejś bezdzietnej istoty, wyobraźnia moja wysnuwałaby tysiące wniosków i wątków.

Znając historię tego domu, starałem się myśleć o nim jak najmniej. Niestety, pamięć moja nie mogła oddalać się wraz z krokami; rozbudzona, długo pozostawała z marami dni ubiegłych. Wieczoru tego dziecięce wspomnienia w szczególny sposób zmieszały się z marzeniami ostatnich dni przepełnionymi budzącą się nadzieją, w niejasnym przeczuciu czekających mnie rozczarowań i doświadczeń. Z głębokiej zadumy zbudził mnie głos jakiś, głos kobiecy. Długa przeszła chwila, zanim przypomniałem sobie służącą pani Steerforth, tę, która dawniej nosiła we włosach błękitne wstążki. Nie nosiła ich teraz i stosując się zapewne do ogólnego tonu domu zastąpiła błękitne brunatnymi.

– Proszę pana – mówiła – czyby pan nie chciał wejść na chwilę i pomówić z panną Dartle?

– Czy panna Dartle przysyła po mnie? – spytałem.

– Nie w tej chwili, lecz to na jedno wyjdzie – odrzekła. – Przed paru dniami widziała pana przechodzącego tędy i kazała usiąść z robotą na schodach i czekać pana powrotu. Ma coś panu powiedzieć.

Poszedłem, pytając służącą o zdrowie pani Steerforth. Dowiedziałem, że się miewa niedobrze i nie opuszcza prawie swego pokoju.

Panna Dartle była w ogrodzie. Siedziała na skraju tarasu, z którego rozciągał się widok na miasto. Wieczór był ciemny z czerwonawymi odbłyskami na obłokach. Patrząc na rysującą się na tym ponurym tle panoramę, na oświecone szczyty, pomyślałem, że było to tło odpowiednie dla wspomnień nieubłaganej kobiety.

Powstała na moje spotkanie. Bledsza była i mizerniejsza niż dawniej i oczy jej wydały mi się bardziej rozbłysłe, a szrama na twarzy wyraźniejsza.

Spotkanie nasze nie mogło być przyjazne, rozstaliśmy się w gniewie i żalu. Starała się ukryć wyraz wzgardy przebijający z jej twarzy.

– Pani ma mi coś do powiedzenia – rzekłem chłodno, nie siadając i tylko opierając rękę o poręcz wskazanego mi krzesła.

– Tak jest – odrzekła – chciałam spytać, czy dziewka ta została odnaleziona?

– Nie.

– Uciekła jednak!

Usta jej drgały powstrzymywanymi obelgami.

– Uciekła? – powtórzyłem.

– Tak, od niego – zaśmiała się sucho. – Zapewne nie zostanie odnaleziona. Nie żyje już może.

Nigdy nie widziałem w niczyich oczach przebłysku tak zimnego okrucieństwa.

– Istotnie – odparłem – życzenie śmierci jest najlepszym życzeniem, jakie dla niej chować może inne niewieście serce i cieszę się, że czas zmiękczył uczucia pani, panno Dartle.

Nie raczyła odpowiedzieć, zaśmiała się znów sucho i krótko.

– Wiem, że przyjaciele tej nieszczęsnej i interesującej damy są pana przyjaciółmi, toteż sądziłam, że i pana zajmą wieści o niej.

Skłoniłem się.

Powstała ze złośliwym uśmiechem i zbliżając się do otwartego okna, podniesionym głosem, lecz z nieopisaną wzgardą zawołała jak na psa nędznego:

– Pójdź tu!

Po czym, zwracając się na wpół ku mnie, rzekła:

– Liczę na to, że się pan w obecności mej powstrzyma od wszelkich wymówek lub sprzeczek.

Skłoniłem powtórnie głowę, nie wiedząc wszelako, o co jej idzie. Po chwili zjawił się Littimer we własnej osobie.

Skłonił się z uszanowaniem, stając za krzesłem panny Dartle. Pomimo wzgardy przebijającej w każdym jej ruchu, pomimo złośliwego triumfu błyskającego w świecących jej oczach, opuściła się na krzesło z pewnym wdziękiem, wdziękiem złej wróżki z bajki.

– Teraz – ozwała się rozkazująco, nie patrząc na sługusa i rękę podnosząc do szramy na swej twarzy – opowiedz panu, co wiesz.

– Pan James i ja, pani…

– Nie zwracaj się do mnie – przerwała, wzdragając się.

– Pan James i ja, panie…

– Ani do mnie – rzekłem stanowczo.

Littimer, wcale nie zbity z tropu, głębokim ukłonem zaznaczył gotowość do zupełnego posłuszeństwa i patrząc w dół tak prawił:

– Pan James i ja byliśmy za granicą z tą młodą osobą, odkąd pod opieką mego pana opuściła była Yarmouth. Zwiedziliśmy moc obcych krajów: Francję, Szwajcarię, Włochy.

Mówiąc, przebierał palcami, jak gdyby wygrywał na niemym jakimś instrumencie.

– Pan James – ciągnął – niezwykle gorąco upodobał tę osobę. Podziwiałem jego stałość! Nigdy, odkąd byłem na jego usługach, nie widziałem go tak gorąco i długo jednym zajętego przedmiotem. Przyznać też wypada, że młoda ta osoba zdolna była, giętka, wyuczyła się wybornie obcych języków i własnych tylko unikała ziomków. Zauważyłem, że się ogólnie wszędzie podobała.

Panna Dartle podniosła rękę do piersi. Spojrzał na nią z ukosa i przygryzł drgające powstrzymanym uśmiechem usta.

– Bardzo się podobała ogólnie i wszędzie – powtórzył. – Toaleta, słońce, nieba pogodne wiele mogą, ale przede wszystkim miała wdzięki potrzebne do zwrócenia na siebie uwagi. Ogólną też wszędzie zwracała uwagę.

Zatrzymał się. Wzrok panny Dartle po dalekich błądził horyzontach, przygryzała zaciśnięte, lecz drgające wargi.

– Tak trwało czas niejaki – ciągnął Littimer. – Młoda osoba bywała czasem przybita i smutna i z czasem zauważyłem, że to właśnie nudzi mego pana, nie podoba mu się. Wróciła dawna jego zwykła ruchliwość, a jednocześnie wzmagał się jej smutek – i przyznać muszę, niewesoła była moja pozycja pomiędzy tymi dwojgiem. Trzeba było łagodzić, zażegnywać. Udawało się to przez czas dłuższy, niżbym sam mógł to przypuszczać.

Panna Dartle, oderwawszy wzrok od dalekich horyzontów, przeniosła go na chwilę na mnie. Littimer odchrząknął, przestąpił z nogi na nogę i tak ciągnął:

– W końcu po wielu łzach, wyrzutach, scenach pan James wyjechał pewnego dnia z okolic Neapolu, gdzieśmy rozkoszną mieli willę. Obiecywał wrócić za dni parę, na mnie włożywszy obowiązek załagodzenia potem całej tej sprawy ku ogólnemu zadowoleniu. Pan James…

Zająknął się, odchrząknął.

– Pan James najlepsze miał intencje względem młodej tej osoby, proponował nawet małżeństwo z kimś, kto by na przeszłość patrzał przez palce, a był wcale dobrą i odpowiednią jej urodzeniu partią. Pochodzenie jej jest, że tak powiem, nader gminne.

Przestąpił z nogi na nogę. Domyślałem się, że łotr mówił o sobie. Panna Dartle także była tego pewna.

– Obowiązkiem mym było rozmówić się w tym względzie z ową młodą osobą, uwolnić pana mego od kłopotów i przykrości i pracować nad pogodzeniem go z jego rodziną. Przystąpiłem do rzeczy. Nic nie może dać wyobrażenia o rozpaczy młodej osoby, gdy się dowiedziała, że została opuszczona. Szalała. Sądziliśmy, że się targnie na życie. Trzeba ją było gwałtem powstrzymywać, by nie wyskoczyła oknem lub nie rozbiła sobie głowy o marmurową posadzkę.

Panna Dartle przechyliła się na poręcz krzesła, wpół przymykając oczy. W wyobraźni jej zarysował się obraz sprawiający jej widoczną rozkosz.

– Lecz gdym dotknął drugiej strony mego posłannictwa – mówił nie bez pewnego zmieszania Littimer, zacierając ręce – zamiast być wdzięczną za najlepsze intencje, młoda osoba pokazała, czym jest, wybuchnęła, i jeślibym się nie miał na baczności, przelałaby krew moją.

– Najlepiej to o niej świadczy – mruknąłem oburzony.

Littimer skłonił głowę, jak gdyby mówił sam do siebie: „Doprawdy! Młody jeszcze jesteś!”.

– Dość – ciągnął – żeśmy byli zmuszeni zamknąć ją i mieć na oku, bojąc się, by sobie czy komu nie zrobiła co złego. Pomimo to udało się jej wyłamać kratę w oknie, którą uprzednio sam jak najstaranniej założyłem, spuścić się po dzikim winie rozpiętym na zewnętrznej ścianie domu. Odtąd przepadła bez wieści.

– Zapewne nie żyje – uśmiechnęła się panna Dartle na samą myśl o śmierci nienawistnego dziewczęcia.

– Może się istotnie utopiła – odrzekł niecny sługus. – Bardzo to być może. A może znalazła pomoc wśród nadbrzeżnych rybaków, ich żon i dzieci. Przywykła do podobnej kompanii i ciągle się z nimi zadawała. Bywało, całymi dniami w czasie nieobecności pana przesiadywała w ich łodziach. Pan James gniewał się, gdy się dowiedział, że im opowiadała, iż była sama córką rybaka i w ojczyźnie swej przywykła do tych samych zajęć.

Emilko piękna! Nieszczęsna Emilko! W wyobraźni mojej mignął obraz ciebie siedzącej wśród ubogiej, lecz własnej dziatwy, wsłuchanej w szczebiot, w którym słyszałabyś słodkie imię matki, gdybyś została żoną rybaka, jak to było twym przeznaczeniem. Tam, na obcym brzegu, morze, wielkie morze, wtórowało smutnym twym myślom, powtarzając niezmiennie:

„Nigdy już, nigdy!”

– Gdym się przekonał – rozpoczął znów Littimer – że nie ma na to rady, pani…

– Mówiłam już, byś się nie zwracał do mnie – odparła Róża ze wzgardą.

– Ale pani dopiero co raczyła przemówić do mnie – odrzekł. – Przepraszam. Obowiązkiem moim jest być posłusznym.

– Spełniaj tedy swój obowiązek, kończ opowiadanie i odejdź!

– Gdym się przekonał – ciągnął z niskim ukłonem – że żadne nie pomogą poszukiwania, udałem się do mego pana, gdyż miałem jego adres i oznajmiłem mu, co zaszło. Uniósł się tak dalece, żem się widział zmuszony podziękować mu za służbę. Wiele znieść mogłem, ale są granice wszelkiej obrazie. Uderzył mnie po prostu. Wiedząc o istniejących pomiędzy nim i matką jego nieporozumieniach, postanowiłem wrócić do Anglii i opowiedzieć…

– Za moje pieniądze – zwróciła się do mnie panna Dartle.

– Tak właśnie, pani… i opowiedzieć, co zaszło. Poza tym, nie posiadam dalszych wiadomości. Pozostaję dotąd bez miejsca i poszukuję obowiązku.

Panna Dartle spojrzała na mnie, spojrzeniem tym pytając, czy nie chcę jeszcze postawić jakiego pytania.

– Chciałbym wiedzieć – rzekłem, zwracając się do panny Róży, nie zaś do niecnego sługusa – czy otrzymywała pisywane do niej z Anglii listy?

Littimer milczał, wbijając wzrok w ziemię i przebierając palcami.

Panna Dartle zwróciła się wzgardliwie ku niemu.

– Z przeproszeniem pani – rzekł – chociaż sługą jestem, nie wszystkim jestem obowiązany odpowiadać i zachodzi pewna różnica między panią, panno Dartle, a panem Copperfieldem. Jeśli ten żąda jakiej ode mnie wiadomości, niech raczy sam mnie pytać. Oto, co ośmielę się zauważyć, z przeproszeniem pani, panno Dartle.

Po chwili walki z sobą podniosłem wzrok na niego, pytając:

– Słyszałeś me słowa, możesz je uważać za pytanie. I cóż?

– Panie – odrzekł – zachodzi pewna różnica w odsłonieniu tajemnic mego pana jego matce a panu. Powiem wszelako, że wątpię, aby leżało w interesach pana Jamesa zachęcanie do podobnej korespondencji, mogącej tylko wzmagać smutek i niezadowolenie młodej tej osoby. Poza tym nic panu powiedzieć nie mogę.

– Czy już wszystko? – spytała mnie panna Dartle.

Skłoniłem głową, lecz widząc, że Littimer ma odejść, dodałem:

– Wszystko. Zrozumiałem doskonale, jaką rolę w tym wszystkim grał ten jegomość. Ostrzegę poczciwego człowieka, który był drugim ojcem temu nieszczęśliwemu dziewczęciu. Niechże się ma na baczności.

– Dziękuję panu, lecz pozwolę sobie zauważyć, że szczęściem w ojczyźnie naszej nie ma niewolników i nikt sam sprawiedliwości wymierzać nie ma prawa. Ci, co tego próbują, szkodzą więcej sobie niż innym. Nie mam tedy żadnego powodu do strachu.

Mówiąc to, skłonił mi się nisko, a niższy jeszcze ukłon złożywszy przed panną Dartle, odszedł. Spoglądaliśmy po sobie przez chwilę.

– Mówi nadto – ozwała się, przygryzając usta – że pan jego opływa obecnie brzegi Hiszpanii, dogadzając morskim swym zamiłowaniom. Niewiele i to pana obchodzić może i służy tylko za wstęp do tego, co mi pozostało do powiedzenia.

Zwróciła się wprost do mnie, z oczu jej sypały się iskry.

– Ów szatan kanonizowany przez pana, owa ladacznica żyje zapewne, bo takie ziółko nie ginie. Pragniecie zapewne odnaleźć tę perełkę waszą? I my tego samego pragniemy, aby powtórnie nie wpadł w jej szpony. Łączy nas tedy obecnie wspólny cel i oto dlaczego ja, ja sama, która bym chciała zdeptać tę nędznicę, posłałam po pana, abyś się dowiedział, jak rzeczy stoją.

Po nagłej zmianie zaszłej na jej twarzy domyśliłem się, że ktoś się zbliża. Była to pani Steerforth. Podała mi chłodno rękę, zachowując się ze zwykłą sobie powagą. Zauważyłem jednak, że pamiętała moje dawne przywiązanie do jej syna. Zmieniona była bardzo i chociaż trzymała się prosto i wyniośle, twarz jej nie była ta sama, a włosy pobielały zupełnie. Gdy usiadła, wydała mi się piękna jak dawniej. Przypomniały mi się z dni mych dziecięcych zapamiętane jasne jej spojrzenia.

– Czy pan Copperfield uwiadomiony został o wszystkim? – spytała.

– Tak – odrzekła Róża.

– Słyszał, co Littimer mówi?

– Słyszał.

– Dobre z ciebie dziecko, Różo! – rzekła, a zwracając się do mnie, dodała:

– Zamieniłam kilka listów z byłym przyjacielem pańskim, lecz nie naprowadziło go to na drogę obowiązku i rozsądku. Pobudki moje wiadome są panu. Jeśli przyzwoity ten jegomość, który tu był z panem i dla którego, jak widzę, nic więcej zrobić nie mogę, doścignie celu swych poszukiwań, zasłoni to mego syna przed powtórnymi zasadzkami. Gotowa jestem nagrodzić.

Mówiąc to, patrzała w dal nieokreśloną.

– Pani – odrzekłem – rozumiem doskonale pobudki pani, lecz upewnić panią mogę, że to dziewczę znane mi od dzieciństwa ulec musiało namowom i obietnicom jej syna, a gdy się one nie spełniły, nie przyjmie szklanki wody z jego lub pani rąk, choćby konała z pragnienia. Myli się pani bardzo co do charakteru tego dziewczęcia.

– Nie, Różo, nie – uprzedziła wybuch swej towarzyszki pani Steerforth. – Niech i tak będzie. Słyszałam, żeś się pan ożenił?

Odpowiedziałem, że istotnie od niejakiego już czasu jestem żonaty.

– I dobrze się panu powodzi? Mało mnie wieści dochodzi w odosobnieniu moim, słyszałam jednak, że imię pańskie coraz większego nabiera rozgłosu.

– Istotnie – rzekłem – udało mi się zyskać pobłażliwych czytelników.

– Ma pan matkę? – spytała łagodniej.

– Nie mam, pani.

– Szkoda, dumna byłaby z syna! Żegnam pana.

Wziąłem podaną mi rękę. Chłodna była i spokojna, jak gdyby w piersiach kobiety tej nie wrzały wulkany żalu. Duma nadała jej rysom kamienny wyraz. Wzrok tonął w dali.

Odchodząc, zauważyłem, że obie z jednostajnym natężeniem w dal patrzały. Ogarniały je z wolna wieczorne cienie. Tu i ówdzie zapalono lampy, chociaż czerwonawe blaski na zachodnie nie pogasły jeszcze zupełnie. Z doliny powstawała, podnosząc się białą parą, gęsta mgła. Zdawało się, że zaleje wszystko, występując do walki nawet z wieczornymi cieniami. Pamiętam i dziś mnie jeszcze wspomnienie to mrowiem przejmuje. Zanim powtórnie spotkałem te dwie kobiety, fale burzliwego morza rozbiły się u ich stóp.

Rozmyślając o tym, czegom się dowiedział491, postanowiłem jak najprędzej oznajmić wszystko panu Peggotty. Zaraz nazajutrz tedy rozpocząłem poszukiwania. Włóczył się ciągle to tu, to tam, lecz wracał do Londynu i nieraz o zmroku widziałem, jak się snuł po placach i ulicach, ze strachem spoglądając na przechadzające się po trotuarach kobiety.

Miał tu nawet w pobliżu Hungesford Market malutkie mieszkanko. Tam tedy poszedłem i dowiedziałem się, że szczęściem jest w mieście, poszedłem na górę.

Czytał, siedząc przy oknie zastawionym doniczkami. Pokoik był mały, lecz czysty i świeży. Domyśliłem się od razu, że miał być gotów na przyjęcie tej, której niezmordowanie poszukiwał. Nie słyszał pukania do drzwi, podniósłszy oczy dopiero wtedy, gdym położył rękę na jego ramieniu.

– Panicz! – zawołał widocznie zadowolony. – Dziękuję za tę niespodziankę i witam z całego serca. Siadaj pan.

– Przyszedłem – mówiłem – podzielić się z panem, panie Peggotty, wiadomościami…

– O Emilce?

Zbladł, wpatrując się we mnie bacznie.

– Nie wiadomo, gdzie się znajduje – mówiłem. – To tylko wiadomo, że nie jest już z nim razem.

Słuchał i milczał, wpatrując się we mnie. Nie zapomnę nigdy tego spojrzenia. Gdym skończył opowiadanie, milczał jeszcze z głową opartą na ręku. Zdawać by się mogło, że wzrokiem ściga postać ukochanego dziewczęcia, obojętny na wszystko, co nią samą nie jest.

Gdym skończył, skrył twarz w dłonie. Udałem, że patrzę przez okno.

– Jak się panu zdaje, paniczu? – spytał mnie wreszcie.

– Sądzę, że żyje – odrzekłem.

– Nie wiem – odparł – nie miała może dość sił, by znieść ten cios… Wszak były tam owe błękitne fale, o których zwykła była dawniej mawiać? Czy śniło się biedaczce, że ją w nich pogrzebią?

Mówił to stłumionym, wystraszonym głosem, przechadzając się po małej izdebce.

– A jednak – mówił po chwili – ani na chwilę nie przypuszczałem, aby nie żyła. Szukałem jej dniem i nocą, zimą i latem, czyżby mnie przeczucia moje tak zmylić miały?

– Nie! – dodał, opierając się silnie o stół, z wyrazem nagłego postanowienia. – To być nie może! Emilka żyje! Jak, gdzie, nie wiem, lecz żyć musi!

Wyglądał jak w natchnieniu, poczekałem, aż nieco ochłonie, i wówczas dopiero usiłowałem wytłumaczyć mu, jak ostrożnie teraz wypada postępować.

– Teraz, przyjacielu… – zacząłem.

– Dziękuję, dziękuję – mówił, ściskając mi ręce.

– Jeśli dotrze, jak to przypuszczać należy, do Londynu, zechce się tu zapewne ukrywać. Łatwo jest kryć się w tak wielkim mieście i jeśli nie wróci do domu…

– Nie wróci do domu – powtórzył, kiwając smętnie głową. – Jeśliby uciekła stamtąd z własnej woli, to co innego, wówczas wróciłaby.

– Jeśli tedy – ciągnąłem – nie wróci, jak to jest prawdopodobne, do domu, jest ktoś, kto ją tu prędzej niż inni odnaleźć zdoła. Proszę cię, nie oburzaj się pan na to, co powiem, pomyślawszy, jaki cel mamy przed sobą… Pamiętasz Martę?

– Z naszego miasta?

Odpowiedzią mi był wyraz jego twarzy.

– Jest ona w Londynie.

– Spotykałem ją na ulicy – odrzekł, wzdragając się.

– Nie wiesz jednak może, że zanim Emilka uciekła z domu, była miłosierna dla niej, pomagała jej wraz z Hamem. A i to dodać muszę, że wówczas wieczorem, gdyśmy rozmawiali w oberży, podsłuchiwała u drzwi naszą rozmowę.

– Wieczorem, gdy śnieg padał? – spytał zdziwiony.

– Właśnie – odrzekłem. – Odtąd nie widziałem jej. Chciałem po rozstaniu naszym z nią mówić, lecz się już oddaliła. Wówczas nie chciałem nawet wspominać o niej przed tobą, teraz zaś widzę, żeśmy powinni z nią się porozumieć. Rozumiesz mnie?

– Aż nadto – odrzekł szeptem, gdyż mimo woli zniżaliśmy stopniowo głos, szeptem też kończyliśmy rozmowę.

– Mówiłeś, żeś ją spotykał? – pytałem. – Mógłbyś ją odszukać, mnie to raczej przypadek w tym posłuży.

– Wiem chyba, gdzie szukać – mruknął.

– Ściemniło się – zauważyłem. – Może byśmy zaraz razem poszli.

Zgodził się na mą propozycję. Zauważyłem, z jaką starannością ustawił przed odejściem wszystko w izdebce: zapalił świecę, posłał łóżko i dostał492 nawet z szafy dawną suknię Emilki. Nie mówił nic przy tym, ja też zachowałem milczenie. Od jakże dawna codziennie tak jej wyczekiwał!

– Był czas – mówił, schodząc ze schodów – kiedym sądził, że Marta nie warta pyłu spod stóp Emilki. Niechże mi Chrystus przebaczy ten brak miłosierdzia!

Idąc z nim, rozpytywałem go o Hama. Mówił mi to samo, co przedtem: Ham pracował, zagłuszał się pracą, nie wyrzekał, nie skarżył się nigdy.

Spytałem go, co sądzi o usposobieniu bratanka względem tego, który spowodował wszystkie te nieszczęścia. Co by na przykład Ham począł, jeśliby spotkał Steerfortha?

– Nie potrafię powiedzieć – odrzekł. – Myślałem o tym nieraz i nie wiem, co mam sądzić.

Przypomniałem mu rozmowę, którą mieliśmy nad morzem, nazajutrz po ucieczce Emilki.

– Pamiętasz pan wyraz oczu Hama, gdy, patrząc na morze, mówił: „wszystko ma swój koniec”.

– Pamiętam.

– Co przez to rozumiał?

– Pytałem o to siebie nieraz, paniczu, nie znajdując zadowalającej odpowiedzi. Ciekawa rzecz, że chociaż Ham wygląda tak spokojnie, nie ośmieliłem się nigdy dotknąć w rozmowie z nim tej sprawy. Nie powiedział nigdy złego słowa, to pewne, ale i to pewne, że jak morza, tak i tego, co on ma w sercu, nikt nie zgłębi!

– Wiem – rzekłem – i to mnie właśnie niepokoi.

– I mnie – rzekł pan Peggotty – niepokoi pozorny jego spokój. Dałby pan Bóg, aby się ci dwaj nigdy nie spotkali.

Weszliśmy do City. Milcząc, szliśmy razem, a starca podtrzymywał jedyny cel życia, jaki sobie wytknął; pochłaniał go tak, że wśród tłumu nawet zdawał się samotny. Dochodziliśmy właśnie do Blackfriars Bridge, gdy obrócił się ku mnie, wskazując idącą po drugiej stronie ulicy kobietę. Poznałem ją.

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i już mieliśmy ją zaczepić, gdy przyszło mi na myśl, że lepiej może w spokojniejszym miejscu, z dala od tłumu rozmówić się z nią o zajmującej nas sprawie. Szepnąłem towarzyszowi swemu, abyśmy raczej szli za nią, nie zaczepiając jej. Ciekaw też byłem, dokąd dąży.

Pan Peggotty zgodził się na to. Szliśmy za nią w pewnej odległości, nie tracąc jej z oczu, lecz i nie zbliżając się nadto, gdyż oglądała się często. Raz zatrzymała się, przysłuchując grającej w jakiejś kawiarni muzyce. Stanęliśmy też. Szła tak długo, a my za nią. Widać było po szybkim jej kroku, że ma cel wytknięty. Wybierała najludniejsze ulice i to mnie utwierdziło w moich domysłach. Skręciła wreszcie w wąski, ciemny, pusty zaułek.

– Teraz rozmówmy się z nią – rzekłem, przyśpieszając kroku.

487.bodajś – forma skrócona; inaczej: bodaj byś. [przypis edytorski]
488.poręcz fotelu – dziś: (…) fotela. [przypis edytorski]
489.z wylaniem (daw.) – wylewnie, z uczuciem. [przypis edytorski]
490.zadosyćuczynienie – dziś popr.: zadośćuczynienie. [przypis edytorski]
491.czegom się dowiedział – inaczej: czego się dowiedziałem (konstrukcja z ruchomą końcówką czasownika). [przypis edytorski]
492.dostać (daw.) – tu: sięgnąć i wyjąć; wydobyć. [przypis edytorski]
Возрастное ограничение:
0+
Дата выхода на Литрес:
01 июля 2020
Объем:
1030 стр. 1 иллюстрация
Правообладатель:
Public Domain
Формат скачивания:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip

С этой книгой читают